Kto odpowiada za wszystkie nasze problemy?
Populizm u bram? Slogan w sam raz na czołówkę gazety, ale nijak ma się do rzeczywistości. Bo oto pada już kolejna „niezdobyta” twierdza – po sukcesach swych ksenofobicznych kolegów z Holandii, Danii i Szwecji, Prawdziwi Finowie z charyzmatycznym Timo Soinim na czele wdzierają się szturmem do politycznego mainstreamu. Druga (po środkowoeuropejskiej, „Haiderowskiej”) fala populizmu wzbiera z pełną mocą.
Doniesienia o sukcesach partii anty-imigranckich i eurosceptycznych przeplatają się z newsami o kolejnych łodziach z imigrantami, jakie przybijają do europejskich brzegów, kolejnych akcjach deportacyjnych i pociągach z przybyszami odsyłanymi od jednego kraju do drugiego. Świat stanął na głowie. Słowo "solidarność" znaczy dziś tyle, co "zabierzcie ich stąd", państwo opiekuńcze służy za argument do wykluczania przybyszów, a Silvio Berlusconi wprowadza moralność do polityki (i wyprowadza Tunezyjczyków z Lampedusy).
Od czasu sukcesów Jörga Haidera i jego Partii Wolności nastąpił pewien postęp. Cały świat liberalny pławił się wówczas w rozkoszy estetycznego obrzydzenia wobec „Austro-faszystów”. Na całą Austrię z Karyntią na czele spadły gromy, a przyzwoity Europejczyk na sam widok panoramy Alp spluwał z obrzydzeniem, względnie sikał do Dunaju (w górnym biegu, rzecz jasna). Szczytem wyrafinowania była teza, że populiści, jak już wejdą do rządu, to się ucywilizują i przestaną chwalić trwałość hitlerowskich autostrad. Refleksją – skąd Haider? – mało kto zaprzątał sobie głowę, nie licząc dywagacji o prowincjonalizmie i umysłowej ciasnocie austriackiej prowincji.
Dziś o populizmie i fali imigrantów w Europie mówi się jednym tchem. Nikt Finlandii, Szwecji, Danii czy Holandii nie planuje „za populizm” wyrzucać z Unii Europejskiej (boimy się raczej, czy same nie wyjdą). Wszyscy mówią o obawach Europejczyków przed wzrostem liczby imigrantów i skutecznym podsycaniu ksenofobicznych nastrojów przez prawicę, tym łatwiejszym, że przechodzimy gospodarczy kryzys. W głównym nurcie debaty publicznej dostrzeżono, że patologie sceny politycznej mają swe źródła w procesach społecznych. Brawo. Szkoda tylko, że przy okazji myli się ideologiczny konstrukt prawicy z rzeczywistością społeczną. Prawdę ekranu z prawdą czasu.
„Kryzys” ani „strach przed emigrantami” to nie są obiektywne zjawiska, które spadły z nieba, względnie zły demiurg wyjął je z kapelusza. Ktoś o nich opowiedział w taki sposób, że coraz więcej ludzi pragnie powrotu na łono opiekuńczego państwa prawdziwych Finów (Holendrów, Duńczyków, Węgrów...), bez obcych, bez Brukseli, bez biurokratów. Angela Merkel dała ludziom do zrozumienia, że oto wraz z „pakietem ratunkowym” dla euro, pracowici i oszczędni płacą na nierobów, na ich domy, baseny, wino i sjestę – choć pomoc obwarowana jest drakońskim pakietem cięć a wcześniej to m.in. grecka konsumpcja finansowała niemiecki eksport. Liberalni publicyści wytłumaczyli całym społeczeństwom, że za kryzys bankierów powinni zapłacić pracownicy budżetówki, a związki zawodowe nie powinny podskakiwać – wspólne dobro wymaga cięć a nie regulacji rynków finansowych. Silvio Berlusconi ogłosił (słowem, czynem i państwowym prawem), że przybysze z Afryki Północnej czy Bałkanów odpowiadają za niemal wszystkie problemy społeczne i
gospodarcze – choć bez wyzyskiwanych „nielegalnych” upadłaby we Włoszech niejedna gałąź usług, zwłaszcza opiekuńczych.
Współczesną epokę charakteryzują dwa zasadnicze odczucia: niepewność i brak podmiotowości. Nawet bogatą – z naszej perspektywy mlekiem i miodem płynącą – Finlandię dotykają problemy elastycznego kapitalizmu. Coraz więcej ludzi nie wytrzymuje presji (gwałtownie rośnie liczba rencistów), pomimo doskonałej siatki zabezpieczeń społecznych 5% pracujących żyje poniżej granicy ubóstwa – wśród samozatrudnionych to aż 17%. Rządząca dotąd koalicja centroprawicowa złamała wielką tradycję konsultacji społecznych, praktycznie wyłączając związki zawodowe z fundamentalnej dyskusji o wieku emerytalnym. W zestawie z odległą Brukselą, postrzeganą na przemian jako sojuszniczka bogatych (częściowo słusznie) i karmicielka darmozjadów (raczej niesłusznie) – wszystko to tworzy wybuchową, nacjonalistyczno-opiekuńczą mieszankę. I wówczas nawet w kraju, gdzie zaledwie 2,7% mieszkańców to imigranci, można przekonać kilkanaście procent wyborców, że obcy to główne zagrożenie.
Tak długo, jak lewica nie wymyśli recepty na „płynny” kapitalizm, śmieciowe umowy, niepewność zatrudnienia, pracę dla nikomu dziś niepotrzebnych absolwentów, degradację obszarów peryferyjnych – tych, co się nie załapały na żadne „przemysły kreatywne” – może się pożegnać z rządem dusz jakiejkolwiek warstwy społecznej. A jeśli szybko nie wpadnie na pomysł prawdziwie socjalnej UE, możemy się któregoś dnia wszyscy obudzić w Twierdzy „Europa Ojczyzn”. W której agencja „Frontex”, topiąc Afrykanów na morzach, cieśninach i oceanach, bronić nas będzie przed najazdem barbarzyńców. Nas, Prawdziwych Finów, Szwedów, Holendrów, Polaków...
Michał Sutowski specjalnie dla Wirtualnej Polski