Ks. Artur Żuk: Nie zostałem przez mojego biskupa wysłany jako "Polak" do "Niemca"
Kiedyś mówiono, że największym "towarem" ekspertowym z Polski do Niemiec są księża rzymskokatoliccy. Jak to wygląda dzisiaj, prawie 30 lat po zjednoczeniu Niemiec? Zdecydowanie inaczej. W ostatnim czasie z Polski przyjeżdża coraz mniej księży, chociażby dlatego, że zauważalny jest w Polsce spadek, a czasami brak, powołań kapłańskich – mówi ks. Artur Żuk, duchowny od lat pracujący w Niemczech, w rozmowie z Dariuszem Brunczem.
21.11.2017 | aktual.: 21.11.2017 18:46
Dariusz Bruncz: Kto ty jesteś?
Ks. Artur Żuk: Polak mały...
Nadal ten odruch po tylu latach w Niemczech?
20 lat to niewiele i sporo, ale tożsamości nie traci tak szybko.
Tożsamość czasami uwiera, a ksiądz pochodzi z Dolnego Śląska – kulturowo i wyznaniowo niejednorodnego. O narodowości nie wspominając…
Owszem, ale – paradoksalnie - to może nawet tę tożsamość wzmocniło. Przynależność regionalna nie była tutaj akceptowana tak bardzo jak przynależność do Polski jako ojczyzny.
Może dlatego, że ludność, która obecnie mieszka na Śląsku, nie znalazła się tam z własnej woli i Śląsk musiał dopiero stać się ich małą ojczyzną?
Trudno mówić, że Dolny Śląsk od razu stawał się ojczyzną dla ludzi wyrwanych z korzeniami z innych regionów kraju. Chyba właśnie dlatego bardziej utożsamiano się z całą Polską niż nowymi ziemiami odzyskanymi.
Wracając do tożsamości. Można się pogubić, bo przecież nie mieszka ksiądz na pograniczu polsko-niemieckim, na co dzień mówi ksiądz po niemiecku, służy w niemieckiej diecezji rzymskokatolickiej, uczy niemieckich studentów, a kiedy przyjeżdża do Polski, to chyba jest też księdzem… z Niemiec.
Oczywiście, że tak jest. To są fakty. Natomiast tezy o pogubieniu nie potwierdzę. Znam swoje korzenie, nie wstydzę się swojej przynależności narodowej, nie ukrywam jej. Jestem Polakiem pracującym w Bawarii, jak wiele tysięcy innych.
A jak czuje się Polak pracujący w Bawarii w Dzień Żałoby Narodowej (niem. Volkstrauertag) i przewodniczący uroczystościom religijnym przed grobami i pomnikami niemieckich żołnierzy z I i II wojny światowej?
Tzw. "Volkstrauertag" jest w Bawarii mocno wpisany w tradycję Kościoła, w życie parafialne i faktycznie celebrowany jest bardzo uroczyście. Obchodzony jest w przedostatnią niedzielę roku kościelnego, a więc tydzień przed uroczystością Chrystusa Króla i dwa tygodnie przed pierwszą niedzielą Adwentu. Należy rozróżnić moją rolę jako księdza. Nie zostałem posłany przez biskupa diecezjalnego jako "Polak" do "Niemca", ale jako kapłan do wiernych, a to zupełnie zmienia optykę takiego świętowania.
Oczywiście, że gdzieś w tle mojej posługi w tak charakterystyczny dzień moja "polskość" znika, ale po 20 latach moich doświadczeń w przeróżnych miejscach, a nawet w samej Norymberdze, nigdy nie odczułem, aby moje pochodzenie było wyróżnikiem. Raczej stawało się impulsem do bardziej głębokiego i konkretnego przeżywania tego dnia, nie tylko jako wspomnienia, ale raczej jako "upomnienia" na przyszłość, jako żywej nauki dla kolejnych pokoleń, a nie jedynie wspominania ofiar wojen.
Teoria duszpasterstwa to jedno, a fakty i emocje drugie. Jak reagują Niemcy na księdza Polaka?
Nie rozgraniczałbym teorii duszpasterstwa od emocji, gdyż staram się być duszpasterzem nie tylko teoretycznym, ale i realnym. A emocje oczywiście się pojawiają. Szczególnie, gdy czytam te liczne nazwiska poległych żołnierzy. Pośród nich są najczęściej ludzie bardzo młodzi, 20-25-letni. Patrzę na nich jak na ofiary wojny. Owszem, dla nas, Polaków, byli oni agresorami i ten fakt trudno wymazać, ale staram się modlić za ich dusze oraz o światło dla przyszłych pokoleń oraz dla polityków, aby nie popełnili tych samych błędów i szukali zawsze rozwiązań pokojowych, a nie siłowych.
Ale jak Niemcy, młodzi i starzy, reagują na Polaka modlącego się za dusze niemieckich żołnierzy? Czy ten aspekt rzeczywiście nie odgrywa już żadnej roli?
Mogę tylko powtórzyć, że nigdy moja polskość nie była we wzajemnych relacjach punktem odniesienia. Nie wiem co myślą, co się dzieje w ich sercach. O to trzeba by było ich samych zapytać. Natomiast od samego początku miałem emocjonalną taryfę, która zrodziła się po moim przybyciu do Norymbergi przed niemalże 20 laty. Otóż gdy jako młody diakon przedstawiłem się starszemu proboszczowi i powiedziałem, że jestem z Polski, że pochodzę z Głogowa, on w milczeniu chwycił mnie za rękę i zaprowadził do archiwum parafialnego i niemalże ze łzami w oczach odszukał teczkę z napisem "Glocken" - Dzwony.
I tam pokazał mi niezwykle ciekawy fakt, wręcz opatrznościowy. Okazało się, że na wieży kościoła p.w. Świętej Rodziny w Norymberdze wisi dzwon pochodzący właśnie z Głogowa. Wywieziony przez Wehrmacht podczas wojny na przetopienie do produkcji amunicji został wykradziony z kilkoma innymi z transportu i ukryty przez ewangelików. Po wojnie umieszczono go w norymberskim kościele. I po kilkudziesięciu latach po wojnie ten prastary, bo odlany w 1541 roku dzwon z Głogowa, ogłosił prymicję głogowianina, właśnie w Norymberdze. Przez taki więc pryzmat patrzę też na "Volkstrauertag". Wszyscy jesteśmy w jakiś sposób spadkobiercami tamtej wielkiej ofiary.
Trudno jednak uciec przed historią, szczególnie jeśli jest częścią bieżącej polityki. Czy spór polskich polityków wokół reparacji wojennych odbił się jakimś echem w księdza środowisku, parafii?
Muszę tu pana rozczarować, ale taka stricte polityczna problematyka nie jest sednem mojej duszpasterskiej pracy. A co do głogowskiego dzwonu, to reparacje zostały wykonane w 100 proc., gdyż owa parafia wraz z diecezją przekazały środki materialne na nowy dzwon dla głogowskiej kolegiaty, która w tym czasie była odbudowywana. Dzisiaj dzwoni nowy, piękny dzwon w Głogowie.
O reparacjach, winie i odkupieniu sporo mówiły polskie środowiska katolickie, a polscy biskupi przestrzegali przed marnowaniem kapitału pojednania - czy ta dyskusja nie została zauważona przez niemieckich katolików?
Myślę, że bardziej przez niemieckich polityków niż stronę kościelną. A to chyba dlatego, że Kościoły - zarówno rzymskokatolicki ze swoją Caritas, jak i ewangelicki ze swoją Diakonią, dokonywały wielu takich pojednawczych "cudów" przez dziesiątki lat komunizmu w Polsce, wspierając bezpośrednio parafie przeróżnymi darami, często nie patrząc na wyznanie. Sam taki dostałem w Głogowie jako dziecko pierwszokomunijne.
Czy głos biskupów w Polsce był potrzebny?
Wydaje mi się, że głos biskupów ma inne założenia niż głos polityków i wyliczenia powojennych strat, które nigdy "zreparowane" nie były. Porządek kościelny, wychodzący z pojednania, jednak nie usuwa kwestii sprawiedliwości i zadośćuczynienia win. Porządek państwowy ma prawo upomnieć się o odszkodowania, o ile jest to oczywiście zgodne z prawem i obyczajem.
Kiedyś mówiono, że największym "towarem" ekspertowym z Polski do Niemiec są księża rzymskokatoliccy. Jak to wygląda dzisiaj, prawie 30 lat po zjednoczeniu Niemiec?
Zdecydowanie inaczej, choć wciąż jest nas tu całkiem sporo. W samej diecezji Eichstätt około 35. Pracujemy nie tylko dla Polonii, ale przede wszystkim w zwykłych niemieckich parafiach. Natomiast w ostatnim czasie tendencja się zmieniła i coraz mniej księży przyjeżdża z Polski, a to chyba dlatego, że zmieniły się warunki strukturalne diecezji niemieckich, ale też zauważalny jest w Polsce spadek, a czasem nawet brak powołań kapłańskich.
Rozmawiał: Dariusz Bruncz dla WP Opinie
Ks. doc. dr hab. Artur Żuk – urodzony w Głogowie, polski teolog rzymskokatolicki specjalizujący się w zagadnieniach związanych z duszpasterstwem rodzin, małżeństw i chorych, proboszcz parafii w Enkering (diecezja Eichstätt), docent Katolickiego Uniwersytetu Eichstätt, wieloletni konsultant Papieskiej Rady ds. Służby Zdrowia.