Kryzys szansą dla Polski
Zachwiania globalnego systemu gospodarczego, takie jak obecne, są dla krajów peryferyjnych, w tym Polski, okazją do poprawy swojej sytuacji. Najpierw trzeba jednak tę szansę dostrzec. A to polskim elitom wciąż się nie udaje.
Polska gospodarka jest gospodarką peryferii. Nadmierne uzależnienie od kapitału zagranicznego sprawia, że wypracowywany przez polskiego pracownika w pocie czoła zysk jest w znakomitej części transferowany za granicę.
Gospodarka peryferii
Wbrew powtarzanym przez lata zapewnieniom nadwiślańskich liberałów, cudzoziemscy właściciele tutejszych firm wcale nie inwestują w polską naukę, ośrodki badawcze i infrastrukturę, żeby wspomagać swój rozwój. Jeśli wspierają instytucje tworzące wiedzę, budują drogi i autostrady, to w państwach macierzystych, ponieważ mimo obecności w wielu krajach międzynarodowe korporacje dbają przede wszystkim o swoje centrale. To one są bowiem motorem rozwoju, bazą technologiczną i ewentualnym źródłem pomocy na wypadek kryzysu.
Od lat mamy ujemny bilans handlowy. Ponownie, wbrew zapowiedziom naszych reformatorów, nie skutkuje on importem technologii, ponieważ polski import jest w większości kooperacyjny, czyli polega na sprowadzaniu z zagranicznych central produktów i usług potrzebnych do funkcjonowania nad Wisłą. W efekcie wcale nie skracamy, lecz wydłużamy dystans gospodarczy do Zachodu. A przecież miało być inaczej. Jednostronne znoszenie ceł i konsekwentnie restrykcyjna polityka pieniężna, uderzające w eksporterów, miały zapewnić nam szybszą modernizację, która nie byłaby możliwa, gdybyśmy opierali się na polskich firmach.
Peryferyjność ma swoje zalety. Dla krajów małych, które nie są w stanie kreować reguł międzynarodowego ładu gospodarczego, przyjęcie zasad wymyślonych przez innych jest często korzystne. Daje gwarancje bezpieczeństwa, względną stabilność i napływ kapitału, czyli wartości, których samodzielne wypracowanie przez te kraje byłoby niemożliwe. Dlaczego jednak strategię peryferyzacji wybrała Polska – jeden z największych krajów Europy, mający wszelkie predyspozycje do pełnienia roli regionalnego lidera?
Mentalność odporna na modernizację
Sądzę, że najważniejsze były dwa czynniki. Po pierwsze, postkolonialna mentalność polskich elit, o której pisze od lat Ewa Thompson. Przejawia się to w kompleksie niższości, wynikającym z przyzwyczajenia do życia w niewoli, do oddawania kluczowych decyzji w ręce silniejszych – i zawsze „wiedzących lepiej” – hegemonów. Praktycznym tego skutkiem jest niezdolność do sformułowania jakiegokolwiek programu rozwojowego zakorzenionego w interesie narodowym. Bo umysł skolonizowany nie potrafi odczytać tego interesu inaczej niż przez pryzmat aspiracji hegemona. Po drugie, brak wśród liderów polityczno-gospodarczych etosu patriotycznego. Niezmiernie rzadko myślą oni w kategoriach dobra wspólnego, dążąc zwykle do realizacji partykularnych interesów jednostkowych i grupowych.
Wszelkie próby wymiany tych niezasługujących na swoje miano elit są blokowane lub w najlepszym wypadku spowalniane przez antyrozwojowe grupy interesu (określenie Andrzeja Zybertowicza), takie jak dawna nomenklatura komunistyczna. Olbrzymia, choć nieformalna władza oraz wpływy, jakie te grupy uzyskały dzięki korzystnej dla nich formule transformacji, pozwalają im bronić swoich pozycji bardzo skutecznie.
Postkolonializm i deficyt patriotyzmu wciąż wyznaczają sposób postępowania większości polskich elit. Stąd traktowanie polskiej peryferyjności gospodarczej jako jakości danej raz na zawsze. Wbrew oczywistej prawidłowości, że w życiu społecznym nic nie jest stałe. Kraje z kolonialną i półkolonialną przeszłością, jak Chiny czy Indie, potrafiły wydobyć się z peryferii i przekształcić w potęgi gospodarcze. Ich sukces był możliwy dzięki mentalnej suwerenności, która przejawiała się w postrzeganiu własnej niekorzystnej sytuacji jako tymczasowej i możliwej do zmiany poprzez zręczną i przemyślaną politykę. W praktyce wydobywanie się z peryferyjności było możliwe głównie z powodu wykorzystania momentów słabości międzynarodowego systemu zależności, czyli kryzysów.
Kryzys jako szansa
Teoretycy modernizacji, od Jadwigi Staniszkis do Immanuela Wallersteina, są zgodni, że globalne kryzysy są szansą dla peryferii. Załamania gospodarcze wychodzą z centrum, czyli z Zachodu, i przezeń są najmocniej odczuwane, ponieważ wynikają z załamania się zasad, które w centrum były najściślej przestrzegane. Redefiniowaniu tych reguł, charakterystycznemu dla kryzysu, towarzyszy poluzowanie kontroli nad peryferiami i osłabienie tzw. przemocy strukturalnej, czyli systemu instytucji międzynarodowych, które służą utrzymaniu przewagi hegemonów i powstrzymywaniu pozostałych aktorów od nadmiernego urośnięcia w siłę. Zwykle pod kuszącymi, liberalnymi hasłami globalnej współpracy i powszechnej wolności gospodarczej.
Kraje kierowane przez elity mentalnie suwerenne i motywowane patriotycznie wykorzystują kryzysy do względnego wzmacniania się. W tym schemacie działania należy widzieć fakt, że pierwszymi, które zagwarantowały bankowe depozyty w reakcji na obecny kryzys finansowy i ostentacyjnie obniżyły stopy procentowe, były kraje takie jak Grecja czy Irlandia. Pozwoliło im to nie tylko przyhamować odpływ kapitału i erozję zaufania, ale też skłonić część międzynarodowych inwestorów do przeniesienia oszczędności właśnie do nich. Z kolei Chiny wykorzystały kryzys do osłabienia lokalnych sitw blokujących rozwój rynku finansowego. W przeciwieństwie do Zachodu ich reakcją była liberalizacja, a nie interwencjonizm. Ten zabieg był możliwy dzięki względnej słabości chińskiego rynku finansowego, zdominowanego przez środowiskowe układy i niski poziom urynkowienia. W tych warunkach kredytowy hazard, którego dopuścili się zachodni finansiści, był na większą skalę niemożliwy. Dlatego dotarło tam echo kryzysu, a nie jego główny
strumień. A odpływ kapitału zagranicznego mógł zostać wykorzystany do zreformowania własnego ładu finansowego i uruchomienia mechanizmów akumulacji rodzimego kapitału.
Polskie pięć minut
Polska jako kraj peryferyjny również stoi przed szansą wzmocnienia swojej pozycji gospodarczej. Nasze banki nie uprawiały hazardu na wielką skalę, jak ich zachodnie odpowiedniki, więc nie obejmie ich fala bankructw. Tym bardziej że mają znakomite wyniki finansowe. Natomiast ze względu na dominację na naszym rynku finansowym filii zachodnich instytucji mamy już do czynienia z pogorszeniem oferty kredytowej i możemy oczekiwać dalszego wycofywania się kapitału zagranicznego. Zwłaszcza że Bruksela zamierza przeforsować tzw. drugą dyrektywę wypłacalnościową (Solvency II), która ma umożliwić praktycznie nieograniczone transferowanie pieniędzy Polaków do pogrążonych w kryzysie zachodnich central.
Sytuacja ta, przy wszystkich towarzyszących jej niedogodnościach, stwarza jednak okazję do ekspansji rodzimych banków poprzez przyciąganie klientów lepszą ofertą i wykorzystanie wolnych środków na przejmowanie słabnących oddziałów zagranicznych firm. To również unikatowa szansa dla polskiej bankowości spółdzielczej. Świetnie rozwijające się SKOK-i mogą stać się zaczynem odrodzenia polskiej spółdzielczości, planowo zdegradowanej przez architektów transformacji. Warunkami byłoby włączenie SKOK-ów do Bankowego Funduszu Gwarancyjnego, co radykalnie zwiększyłoby zaufanie do nich, oraz usunięcie prawnych barier ich ekspansji, na przykład zakazu inwestowania za granicą.
Kryzys bez wątpienia dotknie też polskich eksporterów, ponieważ ich rynki docelowe już są lub wkrótce będą w recesji. Ta konsekwencja krachu mogłaby zostać złagodzona rozluźnieniem tradycyjnie bardzo restrykcyjnej w Polsce polityki pieniężnej. W połączeniu z likwidacją barier dla przedsiębiorczości mogłoby to zaowocować rozwojem rynku wewnętrznego, opartym na rodzimym kapitale, podobnie jak w Chinach. A to właśnie akumulacja rodzimego kapitału, wbrew liberalnym bajaniom o cudowności inwestycji zagranicznych w świecie bez granic celnych, jest kluczem do potęgi gospodarczej. Pod każdą szerokością i długością geograficzną. Względne wzmocnienie tego kapitału podczas kryzysu pozwoliłoby Polsce wejść ze znacznie lepszej pozycji w następny okres koniunktury.
Przykład Hiszpanii, kraju zachodnich półperyferii, powinien być dla nas drogowskazem w decyzjach dotyczących funduszy emerytalnych, które nad Wisłą właśnie zapadają. Kryzys pokazał, że utrzymanie tych funduszy przez Hiszpanów pod kuratelą państwa okazało się efektywne, zapobiegając „przewodzeniu” globalnej zapaści na giełdach na Półwysep Iberyjski.
Postkolonialne elity
Zachowanie polskich elit gospodarczo-politycznych świadczy niestety o niezrozumieniu tych uwarunkowań bądź o braku myślenia w kategoriach narodowego dobra wspólnego. W chwili gdy bankrutowały zachodnie giganty finansowe, a wielu innym rządy fundowały z pieniędzy podatników kroplówki w postaci nacjonalizacji lub ogromnych dofinansowań, przedstawiciele polskiego rządu uznali prezydencką inicjatywę konsultacji w sprawie przygotowania się do kryzysu za „nieodpowiedzialność” i „straszenie obywateli”. A niektórzy członkowie Rady Polityki Pieniężnej zapewniali, że kryzys nas ominie. Trzeba było, by polskie banki, eksporterzy i inwestorzy giełdowi faktycznie odczuli skutki bessy, żeby decydenci zweryfikowali swój niczym nieuzasadniony optymizm.
Motywacją powyższych wypowiedzi była chęć podtrzymania zaufania Polaków do instytucji finansowych. Jakkolwiek utrzymanie zaufania w sytuacji kryzysu psychologicznego jest nie do przecenienia, to istotą jest tutaj adekwatność użytych środków. Czy na dłuższą metę można zbudować zaufanie, zaklinając rzeczywistość obietnicami, że będziemy „oazą stabilności”? To pytanie retoryczne. Oczywiste jest bowiem, że łudzeni wizją niezachwianej prosperity obywatele prędzej wpadną w panikę w chwili realnego załamania, niż gdyby zostali przygotowani do spowolnienia poprzez wprowadzenie do debaty publicznej rzeczowej refleksji nad skutkami krachu.
Na poziomie decyzji, zamiast działań wyprzedzających, mamy do czynienia z reagowaniem na skutki już zaistniałe, czyli działaniami spóźnionymi i w rezultacie nieefektywnymi. Pakiet zaufania przedstawiony bankom przez NBP był kunktatorski. Zamiast wzmocnić zaufanie poprzez całkowicie bezpieczne w polskich warunkach zagwarantowanie transakcji międzybankowych, bank centralny przedstawił wiele mało znaczących zmian, które wywołały jedynie falę krytyki i spekulacji. Nie powstrzymało to paniki na giełdzie ani nadmiernego zaostrzenia polityki kredytowej. Rząd stał się skłonny do konsultacji z opozycją, prezydentem i biznesem dopiero po tym, jak kryzys stał się oczywistością. Lepiej późno niż wcale, ale okazja do zapobieżenia skutkom kryzysu zaufania jeszcze przed ich zaistnieniem została bezpowrotnie zmarnowana.
To dobrze, że wkrótce wejdzie w życie nowelizacja ustawy o nadzorze finansowym, włączająca do niego SKOK-i. Jednak i tutaj mamy do czynienia z działaniem spóźnionym i wybiórczym. Gdyby rządząca koalicja była intelektualnie przygotowana do kryzysu, nowela ta weszłaby w życie kilka tygodni temu, razem z innymi zmianami ułatwiającymi ekspansję bankom spółdzielczym. To samo dotyczy ustaw napisanych przez komisję Palikota. Są fragmentaryczne i w dużej mierze kosmetyczne. Z pewnością nie doprowadzą do przełomu w walce z zaporami dla przedsiębiorczości, która – gdyby była systemowa – umożliwiłaby szybką akumulację rodzimego kapitału, w tempie niemożliwym do osiągnięcia w dobie prosperity ze względu na wzmożoną aktywność kapitału zagranicznego.
W kwestii funduszy emerytalnych Polska nie tylko nie naśladuje hiszpańskich rozwiązań, ale idzie w przeciwnym kierunku. Uchwalona niedawno ustawa o OFE daje im do dyspozycji niewyobrażalne dotychczas środki i uwalnia od kontroli państwa. Rząd Tuska tworzy tym samym podmiot o nieokreślonym statusie (ani prywatny, ani publiczny), pobierający od wszystkich ubezpieczonych horrendalne prowizje niezależnie od wypracowanego zysku i obracający olbrzymim i szybko rosnącym majątkiem. OFE, jako oligopol funduszy emerytalnych (brakuje gwarancji jakiejkolwiek realnej konkurencji między nimi), będą więc wkrótce najpotężniejszą siłą lobbystyczną w Polsce. A brak mechanizmów motywujących je do efektywnego inwestowania i silna presja na podwyższanie limitu dozwolonych inwestycji za granicą sprawią, że za ich pośrednictwem będą do Polski transmitowane międzynarodowe zawirowania finansowe. Odwrotnie niż w Hiszpanii.
Ucieczka do euro
Zupełnie kuriozalnym pomysłem w kontekście kryzysu jest zapowiedź szybkiego przystąpienia do strefy euro. Jednym z najważniejszych instrumentów przeciwdziałania recesji (i wykorzystywaniu jej dla własnej korzyści) jest bowiem elastyczna polityka pieniężna. Po przyjęciu unijnej waluty decyzje monetarne zostaną oddelegowane do EBC, kierującego się logiką Europy Zachodniej, a w najlepszym wypadku – wypadkową interesów pieniężnych państw strefy euro. EBC słynie przy tym z monetarnej restrykcyjności. A krajom dążącym do doścignięcia bogatszych rywali potrzebna jest łagodna polityka pieniężna.
W modelowym przykładzie równoległego kryzysu za Odrą i boomu nad Wisłą polska gospodarka otrzyma zatem impulsy monetarne właściwe dla gospodarki pogrążonej w recesji, podczas gdy powinna – przeciwne. Co więcej, likwidacja ryzyka kursowego postawi zagraniczny kapitał względem polskiego w jeszcze lepszej sytuacji, niż był do tej pory, pogłębiając deficyt handlowy. Jeśli dodać do tego fakt, że strefa euro jest od lat jednym z najwolniej rozwijających się regionów gospodarczych, to wszechobecne zachwyty nad rządowym planem przystąpienia do niej trudno interpretować inaczej niż jako syndrom kompleksu postkolonialnego.
Polska weszła w kolejny już kryzys gospodarczy zupełnie nieprzygotowana. Brakuje choćby śladów jakiejkolwiek refleksji strategicznej, zmierzającej do wykorzystania tej niewątpliwej szansy dla polskiej gospodarki. I nie sposób obciążyć odpowiedzialnością za to tylko polityków. To samo dotyczy większości ekspertów i publicystów ekonomicznych. Przyczyną tego wydają się być postkolonialna mentalność i brak etosu patriotycznego. Pozostaje nadzieja, że względnie dobrze prosperujące polskie przedsiębiorstwa, z bankami na czele, skorzystają z okazji do ekspansji, kierując się logiką czysto rynkową. Bo na protekcję, wszechobecną w dojrzałych państwach, ze strony polskich elit polityczno-gospodarczych nie mogą liczyć.
Bartłomiej Radziejewski
Autor jest dziennikarzem „Rzeczpospolitej”