Kryzys czy wyborcza pseudodyplomacja? [OPINIA]
W relacjach polsko-ukraińskich przechodzimy właśnie przyspieszoną lekcję realizmu politycznego. Bardzo często polskie pojmowanie polityki międzynarodowej zbudowane jest na wizji poetycko-operowej. Przemówienia, wizyty, gesty. Tak to jest ważne. Ale fundamentem polityki jest jednak brutalna gra interesów.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne
O ile jeszcze kilkanaście tygodni temu nasi publicyści i politycy opowiadali o rychłej unii polsko-ukraińskiej, a inni domagali się gestów wdzięczności, to nagle obudziliśmy się w czasie solidnego kryzysu. Kryzysu pozornie wywołanego eksportem ukraińskiego zboża i produktów rolnych na polski rynek. Pozornie, bo w istocie wynikającego właśnie z połączenia romantycznego złudzenia z wyborczym cynizmem.
Embargo zbożowe początkiem kryzysu
Formalnym powodem kryzysu jest embargo zbożowe nałożone przez Polskę i państwa sąsiadujące z Ukrainą, wsparte przez Komisję Europejską. Embargo, które zbiegło się z odwołaniem przez Rosję umowy zbożowej, na mocy której odblokowano port w Odessie dla eksportu zboża do Afryki i na Bliski Wschód.
Rosjanie, zgadzając się na umowę wynegocjowaną przez tureckiego prezydenta Erdogana liczyli, że przy okazji nie tylko sprzedadzą masy zboża tak własnego, jak ukradzionego Ukrainie w zajętych portach Morza Azowskiego i na ziemiach okupowanych, ale również uzyskają zniesienie blokady systemu bankowego. Przynajmniej dla tych banków, które obsługują handel żywnością. Kiedy doszli do wniosku, ze zyskują na tym mniej niż Ukraina, przywrócili blokadę ukraińskich portów. A niemal dokładnie w tym samym czasie Polska stała się liderem grupy państw żądających embarga na ukraiński eksport zbożowy.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Bunt Polski i narastająca irytacja Kijowa
Dlaczego zaryzykowaliśmy bardzo przyjazne relacje z Kijowem, stanowiące przy okazji główny argument w naszej polityce europejskiej i euroatlantyckiej? Ano dlatego, że tysiące polskich rolników zorientowało się, iż tanie zboże ukraińskie spowodowało załamanie cen. Na domiar złego stało się to w momencie rozwijającej się kampanii wyborczej.
Dlatego politycy tak władzy, jak opozycji, jednym głosem zażądali embarga, bo przecież głosy wsi mają rozstrzygające znaczenie w polskich wyborach. Komisja Europejska zgodziła się na embargo, ale tylko do 15 września. Analizy przeprowadzone w Brukseli wykazały, że ukraiński eksport nie ma znaczącego wpływu na europejski rynek zbóż, więc nie ma przesłanek do kontynuowania embarga i uderzania w ukraińską gospodarkę. Ale u nas są wybory, więc polski rząd staje na głowie, by embargo przedłużyć. I zapowiada jego jednostronne kontynuowanie w razie braku zgody innych partnerów europejskich. Rzecz jasna budzi to irytację Kijowa, dla którego - wobec ogromnych zniszczeń infrastruktury przemysłowej - towary rolne są obecnie głównym towarem eksportowym.
Stosunki polsko-ukraińskie od lat stanowią modelowy przykład polityki oderwanej od jakiegokolwiek realizmu. Oficjalnie powtarzamy, że naszym celem jest jak najszybsze wprowadzenie Ukrainy do NATO i do Unii Europejskiej. Doskonale. W wymiarze strategicznym jest to dla Polski scenariusz marzeń. Tyle tylko, że od lat - nie tylko ośmiu - żadnej spójnej strategii międzynarodowej nie mamy. A awantura o zboże jest zaledwie wierzchołkiem góry lodowej.
Ukraina w Unii oznacza brak granic celnych i całkowicie wolny przepływ towarów. Nie tylko zboża czy malin. Także stali, także ludzi, także wyrobów przemysłowych. I jeśli traktujemy naszych ukraińskich partnerów serio, to powinniśmy się do tego przygotować.
Tymczasem obecny spór z Ukraina dowodzi, że pozornie proste przygotowania przerastają intelektualnie elity rządzące. Powtórzę, z punktu widzenia polskiej polityki zagranicznej wojna na Ukrainie stała się "politycznym złotem". Wyszliśmy na chwilę z absolutnych peryferii polityki Zachodu. Co więcej, ofiarność społeczeństwa w przyjmowaniu Ukraińców zmieniła - niestety znów chwilowo - stereotyp ksenofobicznego zaścianka, którego dorobiliśmy się w zachodniej mediasferze. Teraz na ołtarzu wyborów cały ten sukces wywalamy do kosza.
Spóźniona reakcja na kryzys i "romantyczne" podejście
W sprawie zboża już wiosną ubiegłego roku było oczywiste, że większa część tranzytu towarów rolnych z Ukrainy będzie musiała być przesłana drogą lądową. Czyli albo przez Polskę, albo przez Rumunię. W realistycznym modelu polityki należało natychmiast zabrać się do modernizacji linii kolejowych i sieci drogowej. Do rozwinięcia sieci przechowalnictwa płodów rolnych. Do budowy nadbrzeży zbożowych w Gdańsku i Gdyni. I do zmobilizowania polskiej dyplomacji, by pozyskać na te operacje środki unijne.
Generalnie nasza argumentacja mogła być prosta i zrozumiała w Brukseli. Ukraińskie zboże w Gdańsku powinno kosztować tyle samo, ile w Odessie. To się wszystkim opłaci, bo Afryka nie będzie głodowała (czyli oszczędzimy na przyjmowaniu uchodźców), a Ukraina będzie miała własne pieniądze, czyli nie będziemy musieli transferować olbrzymich pieniędzy co miesiąc przekazywanych do Kijowa na funkcjonowanie państwa. A przy okazji nasze porty i koleje by na tym zarobiły. I jeszcze moglibyśmy do ukraińskiego eksportu dokleić nasze produkty rolne i wejść na rynki afrykańskie.
Tymczasem nie zrobiliśmy w tej materii literalnie nic! Bo nasi romantyczni geniusze od polityki ukraińskiej uznali, że wojna zaraz się skończy, więc nie ma po co inwestować w tranzyt. A poza tym nie będziemy się prosili w Brukseli o jałmużnę. Wystarczą gromkie przemówienia o tym, jak to kochamy Ukrainę.
Fiasko polskich planów. Kijów patrzy dalej na Zachód
A co do ukraińskiej perspektywy wejścia do NATO? Szczyt w Wilnie udowodnił, że polskiego głosu nikt nie słucha. Między innymi dlatego, że w perspektywie wyborczej zaczęliśmy nakręcać spiralę antyukraińskiej krytyki związanej z rocznicą zbrodni wołyńskiej. A z drugiej strony, przekazując Ukrainie wszystko, co się dało z uzbrojenia w początkowej fazie wojny, nie mając później już wiele do zaoferowania. Ukraińcy zaś prowadzili politykę realistyczną. Wiele razy dziękowali za pomoc z Polski, ale pierwsze podróże zagraniczne ukraińskiego prezydenta odbyły się do Waszyngtonu, Londynu i Paryża. Bo tam mógł coś konkretnego uzyskać. W Warszawie zaś mógł sobie pogadać. I jeszcze posłuchać pretensji.
Doskonałym przykładem naszej dyplomatycznej indolencji może być Rzeszów. Najważniejsze miejsce na dyplomatycznej mapie świata. Obawiam się, że nie ma lotniska na świecie, które by widziało tylu przywódców i kluczowych polityków. Tymczasem czytamy, że Anthony Blinken po wizycie w Kijowie rozmawiał telefonicznie z ministrem Rauem i podziękował mu za wspieranie Ukrainy. Pysznie, a czy panu ministrowi korona by z głowy spadła, gdyby pojechał do Rzeszowa i choćby przy kawie na lotnisku osobiście spotkał sekretarza stanu? Przy okazji, tłumacząc skąd się bierze kryzys w relacjach z Ukrainą. A od co najmniej roku powinien na stałe rezydować w Rzeszowie któryś z tabunu wiceministrów wraz z zamiejscową delegaturą MSZ i spotykać wszystkich zagranicznych oficjeli.
Polityka zagraniczna jest, niestety, wyłącznie zakładnikiem potrzeb wyborczo- propagandowych. I ofiarą braku jakiejkolwiek sensownej strategii. Ukraińska dyplomacja w porównaniu z polską jest niezwykle profesjonalna. Tyle tylko, że jej działanie to nie jest wcale polityka w modelu sowieckim, jak sugeruje jeden z naszych komentatorów. To raczej polityka Polski naśladuje sowiecki model "mister niet" (jak nazywano wiecznego ministra Gromykę).
Ze słownika polskiej dyplomacji wykreślono słowa takie jak elastyczność i realizm, zastępując je wielkim banerem z napisem propaganda. Ukraińcy natomiast, w obliczu zagrożenia, są niezwykle aktywni i sprawni. Nominacja Tatara, muzułmanina Rustema Umierowa na ministra obrony jest przecież jasnym sygnałem pod adresem globalnego południa, że to Ukraina jest państwem które warto popierać.
Polska ze swoim wyborczym embargiem na zboże znajdzie się za chwilę w doborowym towarzystwie nielicznych europejskich przyjaciół Putina, na dodatek z procesem wytoczonym przez Ukrainę w WTO. Cały kapitał zgromadzony w ubiegłym roku krok po kroku trwonimy.
Niedawno jeden z kremlowskich analityków opublikował artykuł o polskiej polityce. Mottem swojego tekstu uczynił fragment ballady Jacka Kaczmarskiego "Rejtan" - "rozgrywka z nimi to nie żadna polityka, to wychowanie dzieci biorąc rzecz en masse…". Tekst jest wredny i stronniczy. Oby tego cytatu nie zaczęli przywoływać inni, bardziej obiektywni analitycy polskiej polityki
Dla Wirtualnej Polski Jerzy Marek Nowakowski
* Jerzy Marek Nowakowski jest historykiem, był ambasadorem RP na Łotwie (2010-14) oraz w Armenii (2014-17), w latach 1997-2001 pracował jako podsekretarz stanu w KPRM. Od 2020 roku jest prezesem Stowarzyszenia Euro-Atlantyckiego.