Trwa ładowanie...
02-08-2011 11:02

Krętactwa komisji Millera

Na konferencję w sprawie śmierci elity polskiego państwa, w tym prezydenta, przeznaczono tyle czasu, ile na sprawę Orlików. W dodatku mimo protestów dziennikarzy, którzy mieli jeszcze wiele pytań, skrócono jej czas. Gdy dziennikarze „Gazety Polskiej” zaczynali być za bardzo dociekliwi, wyłączano im mikrofon i ignorowano ich kolejne pytania.

Krętactwa komisji MilleraŹródło: PAP, fot: Paweł Supernak
d1xzyp8
d1xzyp8

Członek komisji, płk Robert Benedict, odpowiadając na pytanie dziennikarza „GP”, do końca bronił fałszywej tezy, że samolot aż do chwili uderzenia w ziemię był całkowicie sprawny. Gdy spytaliśmy, czy w takim razie myli się komisja MAK, która w raporcie stwierdziła, że główny komputer pokładowy przestał działać około 15 m nad ziemią, wówczas „niewidzialna ręka” wyłączyła mikrofon, a kierująca konferencją rzecznik ministra Millera, Małgorzata Woźniak, natychmiast przekazała głos dziennikarzowi w przeciwnej części sali.

Czego bali się Miller i Tusk?

Nie mogliśmy się dowiedzieć, czy komisja stwierdzając, że nie użyto materiałów wybuchowych konwencjonalnych, chemicznych i jądrowych, posiada potwierdzające to ekspertyzy, a jeśli tak, to jakie? Czy uzyskała je, badając wrak, czy też w inny sposób? I czy komisja badała, a jeśli tak, czy ma odpowiednie analizy dotyczące użycia wobec Tu-154 broni niekonwencjonalnej?

Pytania te były o tyle zasadne, że dzień wcześniej poznaliśmy wynik ekspertyzy amerykańskiego fizyka, dr. Kazimierza Nowaczyka z Uniwersytetu Maryland, który od wielu miesięcy pracuje nad danymi amerykańskimi z przyrządów Tu-154M 101. Stwierdził on, że przyczyną katastrofy były „dwa wielkie wstrząsy”, które miały charakter zewnętrzny w stosunku do mechanizmu samolotu, nie zaś uderzenie w brzozę. Wstrząsy te miały siłę odpowiadającą pięciokrotności przyciągania ziemskiego. Naukowiec stwierdził to na podstawie zarejestrowanych parametrów lotu.

Po interwencji dziennikarza „Gazety Polskiej” u rzecznik MSWiA Małgorzaty Woźniak obiecała ona na zakończenie konferencji dopuścić dziennikarza do głosu, jednak tego nie zrobiła.

d1xzyp8

Skoro badanie przyczyn katastrofy było transparentne i nie budzi zastrzeżeń rządu, z jakich powodów premier Donald Tusk i szef komisji wyjaśniającej jej przyczyny, Jerzy Miller, tak obawiali się pytań niektórych dziennikarzy? Czy z tego samego powodu, dla którego wśród 45 tzw. zaleceń profilaktycznych zawartych w raporcie jest tylko jedno (!) skierowane do Federacji Rosyjskiej? Brzmi ono zresztą wyjątkowo ogólnikowo: „Rozważyć możliwość uzupełnienia AIP FR i WNP [zbiór informacji powietrznej Federacji Rosyjskiej i Wspólnoty Niepodległych Państw – przyp. „GP”] o informacje określające sposób planowania i wykonywania lotów poza przestrzenią sklasyfikowaną, w tym procedurę pozyskiwania niezbędnych informacji”.

Raport z sufitu

Działalność komisji Millera jest pod względem prawnym nieważna, a więc jej opracowanie ma wyłącznie charakter poznawczy. Zgodnie bowiem z ustawą, jeśli katastrofa wydarzy się za granicą kraju, komisje wypadków lotniczych lotnictwa państwowego są powoływane tylko w dwóch przypadkach: gdy kraj, na którego terenie doszło do wypadku, zwróci się do Polski z propozycją, byśmy to zbadali (co – jak wiadomo – nie miało miejsca), albo gdy możliwość zbadania przez RP wypadku jest przewidziana w porozumieniu międzynarodowym łączącym Polskę z tym państwem. To, z chwilą rezygnacji premiera Tuska z zastosowania porozumienia polsko-rosyjskiego z 1993 r., stało się niemożliwe.

Mimo tych prawnych uwarunkowań wyniki prac komisji mogłyby się przyczynić do ustalenia prawdy o katastrofie – oczywiście pod warunkiem, że opierałyby się na faktach i oryginalnych dowodach. Tymczasem komisja pod przewodnictwem Jerzego Millera jest chyba jedyną w świecie, która badała katastrofę bez posiadania kluczowych dowodów. Nie powinna ona napisać żadnego raportu, gdyż kluczowe dowody rzeczowe i dokumenty były dla jej członków nieosiągalne. Nie sprowadzono do Polski i nie przebadano w polskich placówkach naukowo-badawczych ani wraku, ani oryginałów czarnych skrzynek. A ustalenia krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych, gdzie badano zapisy (nie oryginały) czarnych skrzynek, albo utajniono, albo nie pasowały do tezy komisji, bo raport o nich nie wspomina. Co zaskakujące, zapisy rozmów w kokpicie oparto na ustaleniach Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego, choć badaniem nagrań przez wiele miesięcy z sukcesami zajmowała się placówka krakowska. Komisja nie posiadała części dokumentów z
przeprowadzonych jakoby w Rosji sekcji zwłok, nie wyjaśniła też różnic i sprzeczności z ich identyfikacji. W raporcie nie ma także załącznika – wyników badań polskich archeologów. Z jakich powodów, nie wyjaśniono. Komisja Millera przez 15 miesięcy nie zdołała ustalić, co się stało z jednym z kluczowych dowodów w sprawie – nagraniem wideo z wieży w Smoleńsku, na którym czarno na białym byłoby widać, co naprawdę działo się tam przed katastrofą (zapis w tajemniczy sposób został utracony, a Rosjanie stwierdzili w raporcie MAK, że „analiza wykazała brak wideozapisu z powodu skręcenia przewodów pomiędzy kamerą a magnetowidem”). Eksperci ministra nie dociekali też, dlaczego dziwnym trafem nie odnaleziono na miejscu katastrofy – choć nie była to przepastna głębia oceanu – rejestratora lotu K3-63. Na str. 62 raportu Millera napisano, że „rejestrator K3-63 jest rejestratorem eksploatacyjnym przeznaczonym do rejestracji parametrów: czasu, wysokości barometrycznej, prędkości przyrządowej, przeciążenia normalnego
(pionowego). Zapisane dane wykorzystywane są do wykonania szybkiej analizy parametrów lotu, kiedy nie ma dostępu do urządzeń umożliwiających analizę parametrów z systemu MSRP lub rejestratora ATM-QAR”. Rejestrator K3-63 nie został odnaleziony, choć ma większe rozmiary niż inne rejestratory i skrzynka ATM, i powinien znajdować się w opancerzonym zasobniku pod podłogą w kabinie pasażerskiej.

W raporcie nie ma nic o losie zdjęć satelitarnych z 10 kwietnia 2010 r., które dostaliśmy już na początku śledztwa od Amerykanów. Fotografie te, krążąc między polskimi służbami specjalnymi a prokuraturą, w niewyjaśniony dotychczas sposób znikły. Do raportu nie załączono również pełnych stenogramów rozmów z kokpitu, wiele miesięcy temu odczytanych przez polskich ekspertów. W wyniku tego zaniedbania światowa opinia publiczna w dalszym ciągu będzie poznawać prawdę o katastrofie smoleńskiej, czytając uderzające w śp. Prezydenta zdania, które zostały wymyślone przez Rosjan, jak np. „On się wkurzy, jeśli...”.

d1xzyp8

Te wszystkie brakujące elementy nie były, jak widać, przeszkodą dla komisji Millera, by wydać ostateczną opinię o katastrofie. Na czym zatem polegały badania komisji? Minister Miller to wyjaśnił. Podczas prezentacji przyczyn katastrofy powiedział, że „poszczególne analizy zostały wykonane na podstawie wizualnej obserwacji stanu urządzeń”.

Żadnej awarii nie było?

Kluczowym dowodem, że już w powietrzu doszło do awarii lub innego niewyjaśnionego zdarzenia, jest fakt potwierdzony przez amerykańskich biegłych, Rosjan i polską prokuraturę, że na wysokości 15–17 m przestało działać zasilanie samolotu. Komisja Millera zdawała sobie sprawę, że nie da się ominąć tego faktu, pozostawiając go bez wyjaśnienia. A wyjaśnić go tak, by nie obalało to „rosyjskich” tez komisji, po prostu się nie da. Komisja poszła więc na skróty, stwierdzając wbrew prokuraturze, że… żadnej awarii nie było.

Według raportu MAK, główny komputer pokładowy FMS (Flight Management System, czyli system zarządzania lotem) uległ zniszczeniu, gdy polski Tu-154M znajdował się ok. 60–70 m przed miejscem pierwszego zderzenia z gruntem i ok. 15 m nad ziemią. W pamięci FMS zapisywany jest czas, prędkość, wysokość oraz dokładne położenie geograficzne. Podstawą stwierdzenia Rosjan był odczyt zapisów dokonanych przez FMS oraz TAWS (Terrain Awareness and Warning System, czyli system wczesnego ostrzegania przed zbliżeniem do ziemi), wykonany przez producenta tych urządzeń, amerykańską firmę Universal Avionics System Corporation. To właśnie tym ustaleniom technicznym komisja ministra Millera zaprzeczyła.

d1xzyp8

Zapisów FMS i TAWS nie kwestionuje nawet polska prokuratura. Przyznał to 26 lipca br. na konferencji prokuratorów szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej, gen. Krzysztof Parulski. Powiedział on, że w momencie, gdy rejestratory przestały działać, samolot znajdował się ok. 100 m od rejonu, gdzie znaleziono jego szczątki. „Nie stwierdzono, by w tym momencie cokolwiek zderzyło się z samolotem. Przestały działać rejestratory, a biegli jako najbardziej prawdopodobną przyczynę wskazują zaprzestanie działania instalacji elektrycznej” – zaznaczył Parulski. Wojskowy prokurator okręgowy w Warszawie płk Ireneusz Szeląg stwierdził zaś: „Rejestratory parametrów lotu na Tu-154M nie zarejestrowały 10 kwietnia 2010 r. żadnych niesprawności maszyny aż do zderzenia jej skrzydła z drzewem o godz. 8.40 i 59 sekund. (…) Rejestratory Tu-154 M przestały działać ok. 1,5 do 2 sekund przed zderzeniem samolotu z ziemią”. – Przyczyną mogło być uszkodzenie instalacji elektrycznej po uderzeniu w brzozę – poinformowali przedstawiciele
prokuratury wojskowej. Prokuratorzy nie kwestionują więc awarii zasilania, tyle że jako jej przyczynę podają zderzenie samolotu z brzozą, które według nich spowodowało urwanie skrzydła. Warto więc wyjaśnić, że żadna prądnica ani żaden akumulator Tu-154M zapewniający zasilanie awaryjne nie znajdują się w skrzydłach, więc urwanie fragmentu tej części nie mogło spowodować awarii trzech niezależnych od siebie zasilań. Można to wyczytać w instrukcji „Wyposażenie elektryczne samolotu Tu-154 M, część I”, wydanej przez Zarząd Główny Stowarzyszenia Inżynierów i Techników Komunikacji, Dział Bazy Szkoleniowej, gdzie graficznie przedstawiono rozmieszczenie zasilania prądem zmiennym, stałym, w tym awaryjne. Wojskowi doskonale o tym wiedzą. Dlaczego więc formułują tak absurdalne wnioski?

Wina pilotów – bez dowodów

Komisja obciążyła winą polskich pilotów, jednocześnie ogólnikowo stwierdzając, że samolot był źle naprowadzany przez rosyjskich kontrolerów. Ale dziwnym trafem nie udało się 34 wybitnym polskim ekspertom ustalić, jaki był stopień odpowiedzialności Rosjan. Nie dowiadujemy się z raportu – nie prowadzono w tym kierunku żadnych badań, wyliczeń – czy jeśli polski Tu-154M 101 byłby poprawnie naprowadzany przez wieżę w Smoleńsku, doszłoby do katastrofy, czy nie. A jest to kluczowa informacja decydująca o winie. Takich wątpliwości minister Miller i jego podopieczni nie mieli, stwierdzając jednoznacznie, że to błędy i decyzje polskich pilotów ostatecznie zaważyły na tym, że doszło do katastrofy. W trakcie prezentacji ustaleń raportu członkowie komisji Millera po kolei wymieniali różne przyczyny przemawiające za winą pilotów, przede wszystkim brak wyszkolenia załogi w zakresie obsługi samolotu i w zakresie współdziałania, bardzo duże obciążenia kapitana, który robił zbyt dużo rzeczy naraz, oraz błędy techniczne.

Jeden z dwóch podstawowych zarzutów wobec pilotów to korzystanie w ostatniej fazie lotu (po zejściu na wysokość 400 m) z radiowysokościomierza, co miało spowodować, że tupolew zszedł zbyt nisko, uderzył w brzozę, a następnie w ziemię. Dodajmy, iż każdy, nawet początkujący pilot Tu-154, wie, że z wysokościomierza radiowego (pokazującego wysokość nad ziemią) można korzystać dopiero 60 m nad ziemią; wcześniej używa się wysokościomierza ciśnieniowego (pokazującego przy podchodzeniu do lądowania wysokość nad progiem pasa). Argument ten nie wytrzymuje krytyki. Po pierwsze: jedyną poszlaką wskazującą na takie zachowanie załogi jest synchronizacja komend z odczytanego przez Rosjan rejestratora rozmów (CVR) z zapisami polskiej skrzynki (ATM-QAR). Synchronizacja ta obarczona jest jednak najprawdopodobniej błędem 1–2 s, a komendy nawigatora dotyczące wysokości nie pokrywają się z przypisywanymi im wskazaniami wysokościomierza radiowego. Podobnie było z nieudolnym zestawieniem przez Rosjan zapisów CVR i rejestratora
parametrów lotu FDR, wskazującym np., że na pewnym odcinku samolot leciał z prędkością... 177 km/h (a zatem powinien spaść).

d1xzyp8

Po drugie: jak widać na zdjęciu ukazującym przyrządy dowódcy Tu-154 (str. 42 raportu Millera), wskaźniki obu wysokościomierzy ciśnieniowych i radiowysokościomierza są umieszczone tuż obok siebie. Nawet jeśli przyjąć niewiarygodną hipotezę, że nawigator odczytywał wysokość z radiowysokościomierza, jeszcze większym absurdem byłoby twierdzić, że piloci nie mieli świadomości, jaką wartość wskazują wysokościomierze ciśnieniowe.

Drugi poważny zarzut dotyczy decyzji kpt. Arkadiusza Protasiuka o odejściu na drugi krąg na autopilocie po przyciśnięciu przycisku „uchod”, co zdaniem komisji było niemożliwe bez systemu nawigacyjnego ILS (umożliwiającego lądowanie w trudnych warunkach).

Wciśnięcia przycisku „uchod” nie zarejestrowały, jak twierdzi komisja, czarne skrzynki. Jednak eksperci tej komisji nie badali w polskich placówkach naukowo-badawczych samej aparatury, bo kokpit, a raczej miazga po nim, jest w Rosji. Według komisji, bez obecności na lotnisku systemu ILS nie da się odejść automatycznie na drugi krąg. Jednak na str. 222 raportu napisano: „Podobny efekt [odejście na drugi krąg przy autopilocie – przyp. »GP«] można uzyskać, gdy pomimo braku sygnałów ILS zostanie włączony tryb ABSU »Glisada« przy włączonym przełączniku »Posadka« na pulpicie PN-5. Czynność ta powoduje jednak odłączenie kanału sterowania podłużnego ABSU „tangaż” i samolot nie jest sterowany w kanale podłużnym. Z ustaleń Komisji wynika, że możliwość ta (nieopisana w IUL) nie była znana pilotom 36 splt”. Skąd komisja ma taką pewność? Ponadto – czy komisja ma ekspertyzę, że urządzenia odpowiedzialne za automatyczne odejście były sprawne? Skoro jednak było według komisji jasne, że przycisk „uchod” nie działa bez ILS na
lotnisku, tylko załoga o tym nie wiedziała, w jakim celu komisja Millera zleciła eksperyment na Tu-154M nr 102 na lotniskach z ILS i bez ILS? Oparcie zatem zarzutów wobec pilotów na tak kruchej poszlace jest łatwe do obalenia. Formułując główne zarzuty, zawoalowane wtrętami, że „piloci nie byli samobójcami i że nie lądowali, tylko wykonywali próbne podejście”, komisja poświęciła lwią część raportu elaboratowi o złych szkoleniach i nieprzygotowaniu do lotu. Rozdział ten w dużej mierze składa się z drobiazgów, jak np. niewpisanie w 2006 r. numerów ćwiczeń w „Osobistym dzienniku lotów” przez jednego z członków załogi. Tymczasem komisja powinna odnieść się do szkoleń dotyczących sztandarowych oskarżeń wobec pilotów (odczyt wysokości i odejście na drugi krąg), a nie całości. Ale wówczas wymowa tych kruchych zarzutów nie byłaby tak przytłaczająca, jak jest w raporcie. Co ciekawe, niektórzy z członków komisji dwa lata przed katastrofą kontrolowali system szkoleń i… nie stwierdzili większych uchybień. (...)

Leszek Misiak
Grzegorz Wierzchołowski

d1xzyp8
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

WP Wiadomości na:

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1xzyp8
Więcej tematów