PublicystykaMarcin Makowski: Zakaz podwożenia dzieci do szkoły? A może po prostu zakażmy samochodów. Będzie eko i fit

Marcin Makowski: Zakaz podwożenia dzieci do szkoły? A może po prostu zakażmy samochodów. Będzie eko i fit

Wygońmy auta z centrów miast, pozamykajmy ulice, zabrońmy rodzicom podwozić dzieciaki do szkół. Od jutra wszyscy przesiadamy się na rowerki, walczymy ze smogiem, jesteśmy modni i ekologiczni. Bo tak robi Zachód, a wiadomo, że jak czerpać, to od najlepszych. Że co proszę? Że się nie uda? W urzędniczych głowach nie takie rzeczy miały już sens.

Marcin Makowski: Zakaz podwożenia dzieci do szkoły? A może po prostu zakażmy samochodów. Będzie eko i fit
Źródło zdjęć: © Fotolia
Marcin Makowski

19.01.2019 | aktual.: 19.01.2019 19:17

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Mało jest rzeczy, które włodarze polskich miast kochają tak bardzo, jak podpatrywanie nowinek logistyczno-urbanistycznych z Zachodu. A to jakiś przełomowy system ścieżek rowerowych z Sydney, czy zielone dachy kamienic z Nowego Jorku. Innym razem mech za 200 tys. zł z Pekinu, który ma filtrować smog, ale działa w promieniu 10 metrów. Wszystko oczywiście musi być ubrane w szaty ”smart city”, bo brzmi mądrze i jest na tyle pojemnie, że nikt nie zapyta: ”po co”. Dopóki te zabawy w nowoczesność są niegroźne, albo (co dzieje się znacznie rzadziej) faktycznie mieszkańcom pomagają - niech sobie prezydenci Słupska, Warszawy czy Krakowa latają na konferencje do Kalifornii o cyfrowym wykluczeniu starszych mieszkańców metropolii. Kiedy jednak bezrefleksyjnie kopiują trendy, które w polskich warunkach po prostu sprawdzić się nie mogą, sytuacja robi się groźna.

A propos, słyszeliście Państwo, że być może już niedługo w niektórych miastach nie będziecie mogli podwieźć samochodem dzieci bezpośrednio do szkoły? Bo inaczej mandat. No ale dzięki temu i powietrze będzie czystsze, i pociechy szczuplejsze. Przynajmniej w teorii, bo praktyką ci, którzy ustanawiają prawo, przejmować się nie muszą. Oni mają swoje parkingi pod urzędami, a z rowerów korzystają w weekendy, ale tylko, gdy nie pada. Cóż, każda mądrze brzmiąca bzdura ma jednak swoją racjonalizatorską genezę. Nie inaczej było z podrzucaniem do szkół.

Zielone strefy, drogie parkowanie, przeklęte samochody

Otóż pomiędzy 10 września a 2 listopada jednej ze szkół w 2. Dzielnicy Wiednia, lokalne władze uruchomiły eksperymentalny projekt polegający na zamknięciu ulicy prowadzącej bezpośrednio do placówki. Cała operacja odbywała się codziennie od 7:45 do 8:15 wraz z asystą odpowiednich służb, na bieżąco monitorujących sytuację i pilnujących, żeby żaden spalinowy potwór się nie prześlizgnął. Ponieważ miasto uznało akcję za sukces, postanowiono rozszerzyć jej zakres do kolejnych 20. podstawówek. Co było do przewidzenia, projektem zainteresowały się również inne miasta, m.in. Montreal, Berlin i Poznań w osobie prezydenta Jacka Jaśkowiaka oraz Kraków. Jeden z radnych stolicy małopolski złożył już nawet odpowiednie dokumenty w urzędzie miasta, prosząc w interpelacji, aby władze sprawdziły, w których krakowskich szkołach można zakazać rodzicom podwożenia dzieci. -To rozwiązanie pomogłoby w walce z otyłością, ale też w pewnym stopniu przyczyniłoby się do zmniejszenia smogu w mieście - mówił ów radny w rozmowie z ”Rzeczpospolitą” i dodawał, że zakaz ”będzie zachętą, by dzieci i rodzice przyjeżdżali do szkoły np. na rowerach”. Żeby zrozumieć, o jakim absurdzie mówimy, trzeba jednak sięgnąć do liczb.

W Krakowie funkcjonuje obecnie 109 przedszkoli samorządowych, 111 szkół podstawowych i 50 liceów oraz techników. Choć władze zarzekają się, że nie będą blokować głównych ulic, naprawdę nie trzeba bujnej wyobraźni aby uzmysłowić sobie jak na poranny szczyt w i tak niewydolnym komunikacyjnie mieście wpłynie podobna dedycja. Władz, od lat walczących z ruchem samochodowym, taki stan rzeczy nie przekonuje. Ba, dzięki ich decyzjom sytuacja z roku na rok staje się gorsza. Już teraz na Kazimierzu wprowadzono w ramach testu ”zieloną strefę czystego powietrza”, która polega na tym, że do jednej z centralnych dzielnic miasta wjeżdżać mogą tylko taksówki, pojazdy zaopatrzenia i auta na prąd, wodór albo gaz (dla niepokornych 500 zł mandatu). Masz coś do załatwienia w centrum? Zapomnij, że podjedziesz zwykłym autem, z którego korzysta duża część mieszkańców. Płać za taryfę albo łap tramwaj. Ba, nawet jeśli jesteś jedną z tych trzech osób, która jeździ Teslą czy innym wodorowym wynalazkiem, i tak możesz nie znaleźć miejsca do parkowania. A jak znajdziesz, zapłacisz w przyszłości jeszcze więcej, niż obecnie. Prezydent Jacek Majchrowski planuje bowiem poszerzenie strefy płatnego parkowania, dwukrotne podwyższenie stawek do 6 zł za godzinę i zlikwidowanie darmowego postoju w weekendy. Co na to miejscy oficjele? - To wszystko ma służyć temu, żebyśmy, po pierwsze, w dalszym ciągu starali się poprawić powietrze, a po drugie, żebyśmy zmienili też sposób myślenia - tłumaczy Dariusz Nowak z Urzędu Miasta Krakowa.

Do szkoły dziecka nie odwieziesz. To dla twojego dobra

Lokalne krakowski inicjatywy antysmogowe podchodzą do pomysłu z umiarkowanym optymizmem, wskazując, że wiedeńskie rozwiązania testowane są również w Londynie. Jak informuje ”The Guardian”, w stolicy Wielkiej Brytanii zastosowano rozwiązanie hybrydowe, polegające na modelu ”parkuj i spaceruj”, w którym szkoły dogadują się z pobliskimi marketami czy stacjami benzynowymi, aby rodzice mogli na ich parkingach zostawić na chwilę auta i przejść się z dzieckiem do szkoły. W szkockim mieście Alloa, uczniowie zorganizowali nawet protest przeciw intensywnemu ruchowi samochodowemu pod szkołami, kładąc się na jezdni i udając martwe, ”w ten sposób zwrócić uwagę, jak bardzo niebezpieczne są dla nich drogi”. I teraz - pomijając już taki drobny szczegół jak fakt, że gdy się na drogach leży faktycznie bywają niebezpieczne - przychodzi czas na konkluzję. Dlaczego coś, co udaje się w Wiedniu czy Londynie, miałoby się nie udać w Krakowie czy Poznaniu? Skąd we mnie taki defetyzm, znieczulica na jakość powietrza i tłuste brzuszki maluchów, które dzięki kilku minutom spacerku nagle zyskają na formie? Bo z całym szacunkiem, Kraków i Poznań to nie Wiedeń i Londyn.

W tym pierwszym, jeśli ktoś chce zrezygnować z auta, może skorzystać z sieci metra przewożącej codziennie 1,5 mln osób (Kraków ze studentami liczy sobie w porywach milion). Składa się ona z pięciu linii, 109 przystanków i prawie 84 km trasy. Teraz dołóżmy do tej układanki Londyn. Tamtejsze metro, zwane potocznie ”Tube”, to legenda podziemnej inżynierii. Nieustannie rozwijane m.in. w kierunku biznesowej dzielnicy Canary Wharf, obecnie liczy 11 linii, 270 stacji, 402 km - codziennie obsługując ponad 3,67 mln pasażerów. Doliczmy do tego parkingi podziemne, naziemne, strefy ”park and ride”, kolej miejską, autobusy, tramwaje i tramwaje wodne. I potem porównajmy z naszą infrastrukturą, układem dróg, ilością miejsc parkingowych oraz kilometrami (he, he) wybudowanego w Małopolsce i Wielkopolsce metra.

Rozwiązania świetne w teorii

Jeśli polskie władze lokalne faktycznie chcą zrobić coś dla poprawy naszego życia i powietrza, bezrefleksyjne kopiowanie efekciarskich pomysłów z Zachodu - bez zastanowienia się, czy w naszych warunkach w ogóle mają one sens, niech skupią się na rzeczach małych - ale realnie zmieniających perspektywę codziennego funkcjonowania. Bo takie zmiany są potrzebne. Dajmy na to w Pradze i Budapeszcie z powodzeniem od lat funkcjonują podziemne parkingi pod kamienicami w zabytkowych centrach stolic. Choć nie rozwiąże to wielu problemów do ręki, być może to jest jakiś trop również dla Krakowa? Jeśli ktoś chce załatwić sprawy urzędowe w centrum, może zostawić samochód w jednym z ogólnodostępnych parkingów, zamiast w ogóle nie ruszać go z domu.

Tyle, że urządzenie kolejnej ”zielonej strefy”, zakazanie podwożenia dzieci bezpośrednio do szkoły czy podwyższenie opłat za parkowanie jest o wiele łatwiejsze, niż budowa infrastruktury. A obie te rzeczy, jeśli mają działać, muszą się uzupełniać. Co na to urzędnicy? Często niestaty mało ich to rusza. Można przecież jak prezydent Jaśkowiak w Poznaniu, urządzić imprezę noworoczną dla gości i na ulicy św. Marcina w centrum chwilowo zakryć zakaz, aranżując na chodniku tymczasowy parking. Bo przecież nikt z wielce szacownego grona nie podjedzie na rowerze, nie zrzuci kilku kilogramów na spacerze, nie zatroszczy się o walkę ze smogiem. Świetnie za to troszczy się o własną wygodę. A mieszkańcy niech dają przykład.

Marcin Makowski dla WP Opinie

Komentarze (0)