Koziński: 11 listopada jak polityczny gambit [OPINIA]
PiS wziął na siebie dużą część odpowiedzialności za to, jak przebiegnie Marsz Niepodległości. Pokusa przejęcia części głosów Konfederacji okazała się silniejsza niż ryzyko z tym związane.
To, że Marsz Niepodległości przejdzie ulicami Warszawy 11 listopada, było oczywiste. Od początku natomiast nie była znana jego formuła. Rok temu z powodu pandemii zamieniła się ona w defiladę samochodów. W tym roku koronawirus już przeszkodą nie jest (przynajmniej formalnie) – ale z kolei pojawiły się problemy formalne. Rafał Trzaskowski odmówił jego rejestracji, twierdząc, że nie jest to impreza cykliczna. Organizatorzy się od jego decyzji odwołali, ale sądy kolejnych instancji podtrzymały decyzję warszawskiego Ratusza. Pat.
Marsz odrzuconych
Choć był to pat pozorny. Organizatorzy wprawdzie podkreślali, że szukają jego rozwiązania, wspominali o możliwości zmiany trasy czy godziny, ale wszystkie ich komentarze w tej kwestii należało brać w cudzysłów. Nie po to bowiem marsz przez lata chodził tą samą trasą (od ronda Dmowskiego do Stadionu Narodowego), by teraz to modyfikować. A że marsz nielegalny? Nie ma ryzyka, nie ma zabawy. Co jak co, ale uczestnicy marszu są przyzwyczajeni do niedogodności. Do tego, że marsz od początku był wbrew.
Bo tak naprawdę w tym tkwi tajemnica sukcesu marszu. On zawsze był w kontrze. Jego uczestnicy często czuli się odrzuceni przez polski główny nurt, czy może raczej czuli się pozostawieni na marginesie. Dodatkowo atmosferę podgrzewało niesprawiedliwe (w ich ocenie) traktowanie przez władze, policję, media. Mechanizm samonakręcający się. Im więcej mówiono i pisano o radykalizmie jego uczestników, tym więcej osób pojawiało się na tym marszu. Dlatego co roku on szedł. I w tym roku też by poszedł, bez względu na pozwolenia. Bo osób czujących, że są na uboczu polskiego życia, jest wystarczająco wiele, by zapełnić 11 listopada Aleje Jerozolimskie w Warszawie.
W tym roku marsz miałby dodatkowe dopalenie. One co roku obracają się wokół hasła suwerenności Polski. Organizatorzy marszu, jego stali uczestnicy, uważają się za jedynych, prawdziwych patriotów w kraju. Tymczasem w ostatnich miesiącach różnego rodzaju napięć związanych z suwerennością było aż nadto. Najbardziej bezpośrednie to obecny kryzys na granicy z Białorusią. Ale również spór o praworządność z UE rozgrywa się wokół kwestii suwerenności. Te dwa czynniki na pewno zadziałają mobilizująco. Tym bardziej tegoroczny marsz będzie pewnie wyjątkowo liczny.
Z Końskich na marsz
Tym bardziej dziwna wydawała się decyzja Trzaskowskiego o tym, by go zablokować. Samo tłumaczenie, że nie jest to impreza cykliczna, brzmiała kuriozalnie. Ale jeszcze bardziej kuriozalna zdawała się logika jego funkcjonowania. Bo o ile z perspektywy Ratusza i wielkomiejskiej bańki, w której Trzaskowski żyje na co dzień, jego delegalizacja może wyglądać racjonalnie, to z perspektywy Trzaskowskiego-kandydata na prezydenta Polski już nie.
Dlaczego? Po prostu. Wybory wygrywa się w Końskich – jak kiedyś powiedział Grzegorz Schetyna, o czym zresztą przekonał się Trzaskowski, przegrywając rok temu z Andrzejem Dudą. Ale uczestnicy marszu też są z Końskich. Zrażanie ich do siebie, mając w perspektywie kolejne wybory ogólnopolskie, wydawało się co najmniej mało spójne z logiką.
Tym bardziej, że w kampanii prezydenckiej Trzaskowski mówił, że w takim marszu mógłby pójść. Minął rok z niewielkim okładem, a on go zakazuje. Brak spójności tak duży, że może kłuć w oczy nawet tych wyborców, którzy do słów polityków mają wyjątkowo duży dystans.
Ale nagle jego sposób działania, który wydawał się być kompletnie jakiejkolwiek logiki (a już na pewno logiki politycznej) pozbawiony, nagle spiął się w jedną spójną całość. Wszystko dlatego, że swoim patronatem marsz objął PiS. Widząc problemy z legalizacją marszu, obóz władzy nadał mu status uroczystości państwowych. W takiej sytuacji zgody Trzaskowskiego potrzebne już nie są. Marsz może przejść przez Warszawę. Wszystkie osoby, które chcą zamanifestować swoje przywiązanie do Polski, wykrzyczeć konieczność zachowania suwerenności, czy wreszcie pokazać się w głównym nurcie będą miały 11 listopada taką sposobność.
Trzaskowski wepchnął PiS w ramiona narodowców
A Rafał Trzaskowski ma powód do zadowolenia. Z dwóch powodów. Po pierwsze, pokazał zdecydowanie. Jego twardy elektorat, wielkomiejscy wyborcy są zdecydowanie przeciw marszowi, wielokrotnie żądali jego delegalizacji – a on, jako pierwszy, pokazał, że jest gotów rzeczywiście stawić mu czoła. Po drugie, bo wepchnął on PiS w ramiona narodowców.
Partia Kaczyńskiego przez całe lata robiła uniki, by nie łączyć jej z marszem. Prezes PiS regularnie co roku wyjeżdżał manifestacyjnie do Krakowa, byle tylko nie dało się skojarzyć go z tym marszem. A w tym roku stało się inaczej. Dla prezydenta Warszawy, ale też całej Platformy to sukces wart co najmniej kilka politycznych punktów.
Bo też marsz jednoznacznie kojarzy się z politycznym radykalizmem. Nie chodzi już nawet o to, że w jego trakcie regularnie dochodzi do różnego rodzaju utarczek z policją, że jego kolejne edycje kojarzą się a to ze spaleniem telewizyjnego samochodu, a to tęczy, a to budki koło ambasady Rosji. Sama retoryka, którą się w czasie tego marszu stosuje, jest już mocno radykalna. Kolejne przemówienia są wyjątkowo ostre.
Nie przypadkiem z tych środowisk rekrutują się takie osoby jak Grzegorz Braun, Robert Winnicki, Robert Bąkiewicz. Oni poetykę marszu przenoszą na forum ogólnopolskie, wprowadzają ją do Sejmu. Są jednymi z tych, którzy sprawiają, że nasze życie publiczne staje się coraz ostrzejsze, coraz bardziej radykalne. To też pokłosie corocznego marszu i wzrostu popularności Konfederacji.
PiS przez całe lata starał się zachować od tego środowiska dystans, pilnował, żeby w żaden sposób nie zostać z nim utożsamionym. Ale w tym roku jest inaczej. Wyraźnie widać, jak PiS coraz mocniej wspiera Bąkiewicza. Teraz wyciągnął rękę do marszu. Kalkulacja wydaje się tu być jasna i czysto polityczna: PiS-owi spadło poparcie, więc postanowił szukać wyborców w środowiskach, które do tej pory głosowały na Konfederację. Ryzykowna gra, igranie z politycznym ogniem. I otwieranie pola dla Platformy, która może zyskać przestrzeń do przesunięcia się w politycznym centrum.
Jeden marsz, ale aż trzy środowiska (Konfederacja, PiS, PO) próbują na nim zdobyć swoje polityczne punkty. 11 listopada będzie widać, kto zyskał, a kto stracił na tym politycznym gambicie.