Zwolnili pielęgniarkę za wpis na Facebooku. Szpital: "Za sianie paniki"
Renata Piżanowska po 26 latach pracy jako pielęgniarka i położna została zwolniona ze szpitala. Powodem miał być post na Facebooku. Zwróciła się w nim do prezydenta Dudy. "Panie prezydencie, nie mamy wszystkiego, jak widać" - napisała. Dyrektor szpitala w odpowiedzi potwierdził przyczynę zwolnienia i ocenił wpis pielęgniarki jako "sianie paniki".
Marianna Fijewska: Cytuję panią: "tak wyglądają moje ręce po 12 godzinach pracy, zeżarta skóra od płynu dezynfekującego. Tak wygląda moja maseczka, którą zrobiłam sama, kiedy nie miałam czym się zasłonić, żeby nachylić się nad pacjentką, która potrzebowała mojej pomocy. Tak więc panie prezydencie Andrzej Duda, nie mamy wszystkiego, jak widać". To treść wpisu...
Renata Piżanowska: Tak.
… za który została pani zwolniona.
W trybie natychmiastowym z art. 52 Kodeksu Pracy, czyli za ciężkie naruszenie podstawowych obowiązków pracowniczych. To tak, jakbym przyszła pijana na dyżur.
Pracowała pani...
...na Oddziale Noworodka i Wcześniaka w Podhalańskim Szpitalu Specjalistycznym w Nowym Targu. Mój szpital obsługuje cały powiat nowotarski, więc mamy bardzo dużo przyjęć. Jestem jedną z dwóch pielęgniarek z magistrem z położnictwa, specjalizacją i kursami. Byłam cenionym i dobrym pracownikiem.
Skoro tak, dlaczego i w jaki sposób doszło do zwolnienia pani z pracy?
W poście, który opublikowałam na Facebooku, pokazałam, jak wyglądają moje ręce po dwunastogodzinnej pracy. Pokazałam też maseczki z ręczniczka papierowego i gumek recepturek, które nauczyłam się robić, oglądając filmiki na YouTube. Pokazałam to wszystko bez oznaczenia konkretnej placówki medycznej - a dodam, że pracuję w kilku różnych miejscach. Nie zrobiłam tego, żeby kogokolwiek oskarżać, ale po to, żeby pokazać poważny problem.
Której z tych placówek dotyczył post?
Nie chcę odpowiadać na to pytanie, bo nie o to chodzi. Chyba każda placówka medyczna zmaga się teraz z brakami. Nigdzie nie ma sprzętu, szpitale apelują o pomoc, mamy sytuację, na którą absolutnie nikt nie był gotowy. Oznaczyłam w swoim poście prezydenta Andrzeja Dudę, bo czułam się bezradna. Kto ma nam pomóc, jeśli nie rząd? Pracuję z kobietami, które właśnie urodziły dzieci. Zbliżam się do nich na odległość znacznie mniejszą niż metr, bo inaczej się nie da. A przecież nie wiem, czy pacjentka lub jej dziecko nie są zarażone. Nie wiem, czy wirus nie znajduję się np. w mleku matki, bo jeszcze nikt tego nie wie.
Wiem natomiast, że obowiązuje mnie Kodeks Pracy. Jako pielęgniarka mam obowiązek przestrzegania zasad aseptyki i antyseptyki - jako polska pielęgniarka nie mogę tego obowiązku realizować. Jeżeli w placówkach, w których pracuję, nie stwierdzono jeszcze zachorowania na wirusa, to gdzie podziały się środki zabezpieczające? I przede wszystkim, co będzie, gdy chorzy faktycznie się pojawią?
Czy doszło do sytuacji, która szczególnie panią zaniepokoiła i zmotywowała do napisania tego, co pani napisała?
Niedawno pojawiła się pacjentka po cięciu cesarskim. Najpierw trafiła na SOR, później przeszła przez salę porodową, a na końcu trafiła na odział położniczy. I dopiero po całym dniu wyznała, że jej mąż wrócił niedawno z Austrii. Udało mu się przekroczyć granicę kilka minut przed oficjalnym objęciem kwarantanną wszystkich, którzy wjeżdżali na teren Polski. Co to dla mnie oznacza? Że muszę być czujna, bo mogę mieć kontakt z osobą, której mąż nie jest objęty kwarantanną, tylko dlatego, że zdążył dojechać do granicy przed zamknięciem. Takich osób na terenie Podhala jest sporo.
Jakie zabezpieczenia pani zdaniem powinno się wdrożyć na pani oddziale?
Oddział Noworodka i Wcześniaka nie różni się niczym od SOR-u. Zresztą często to właśnie stamtąd trafiają do nas pacjentki. Przebywają tam przez kilka dni i wychodzą. Potem przychodzą następne. Leżą w małych, zamkniętych pokoikach po dwie razem z noworodkami. Ryzyko zarażenia jest ogromne!
Zalecenia rządu w obecnym stanie epidemii zakładają, że każdego spotkanego człowieka należy traktować jako potencjalnie zarażonego. Czy nie tym bardziej tak powinien być traktowany pacjent w szpitalu?
Kombinezon, gogle i maseczki trafiły jedynie na oddział septyczny. Zresztą, gdyby okazało się, że trzeba skorzystać z kombinezonu, nikt nie wiedziałby ani jak go założyć, ani jak go zdjąć. Nie było szkolenia w tym zakresie.
Co stało się po opublikowaniu przez panią zdjęć i tekstu?
Na drugi dzień zadzwoniła do mnie przewodnicząca związków zawodowych położnych i powiedziała, że dyrektor zamierza zwolnić mnie dyscyplinarnie. I że nazajutrz zostanę do niego wezwana.
I zostałam wezwana - pięć po siódmej rano, gdy schodziłam z nocnego dyżuru. Dyrektor powiedział, że poprzez publikację na Facebooku znieważyłam dobre imię szpitala, nastraszyłam pacjentów i naraziłam jego placówkę na utratę zaufania. Bardziej jednak niż to, co mówił, zdziwiło mnie coś innego. Otóż w gabinecie dyrektora nie były przestrzegane żadne zalecenia epidemiologiczne.
Jak to?
Nie widziałam jakiegokolwiek płynu do dezynfekcji, dyrektor usiadł blisko mnie, w odległości mniejszej niż metr, podobnie jak pani z kadr, która dotykała klamki, poprawiała włosy, a później wręczyła mi długopis do podpisania wypowiedzenia.
Podpisała pani?
Nie. Już nie wiem, czy bardziej dlatego, że nie chciałam dotykać tego długopisu, czy bardziej dlatego, że się z tym wszystkim kompletnie nie zgadzałam, ale nie podpisałam. Dyrektor powiedział, że się z niczym zgadzać nie muszę, mam po prostu podpisać. Ale stanowczo odmówiłam, a on skwitował: "Żegnam panią".
Czułam się tak, jakby dyrektor uważał to spotkanie za zbędne. Nie chciał ze mną rozmawiać, przyszedł z bardzo stanowczym postanowieniem zwolnienia mnie. Wysłuchał, co mam do powiedzenia, ale stwierdził, że zrobił to tylko z obowiązku. Wręczyłam mu pismo, które przygotowałam dzień wcześniej - wyjaśniłam w nim, że nie mogłam dopuścić się "ciężkiego naruszenia podstawowych obowiązków", ponieważ nie byłam w pracy.
Napisałam post w wolnym czasie, z prywatnego konta, na w dodatku nie wskazałam żadnej konkretnej placówki, a wydźwięk całego wpisu nie był oskarżający, lecz alarmujący i informacyjny. W dodatku dyrektor sam dzień wcześniej udostępnił na Facebooku post ordynatorki z Krakowa, która apelowała o pomoc, bo nie mają środków higienicznych. Wszyscy mierzymy się teraz z tym problemem.
Liczby nie kłamią, sytuacja jest kryzysowa.
Dosłownie kilka godzin po zwolnieniu mnie dyrektor mówił w lokalnych mediach, że nie ma wystarczającej liczby pracowników w szpitalu. Ale to on odpowiada za przygotowanie placówki do walki z epidemią. Ponadto stan epidemii nie odbiera pacjentom prawa do pozwania szpitala za ewentualne uchybienia. Jeśli, nachylając się nad pacjentką, pielęgniarka zaraziłaby ją koronawirusem, to pacjentka mogłaby zaskarżyć szpital. Myślę, że dyrektor, tak samo jak my wszyscy, znalazł się w bardzo trudnej sytuacji i w ten sposób postanowił się obronić.
Jak reagują pani koleżanki na tę sytuację?
Wszyscy interpretują to jednoznacznie. Ich zdaniem moje zwolnienie miało być dla nich przestrogą - będą niewygodne, skończą jak ja.
Czy ktoś stanął w pani obronie po zwolnieniu?
Dziewczyny działające w związkach zawodowych położnych całkowicie przemilczały sprawę. Za to otrzymałam ogromne wsparcie od związków zawodowych pielęgniarek. Załatwiły mi pomoc prawną. Od 1994 roku pracowałam w tym szpitalu na podstawie umowy o pracę na czas nieokreślony. Żeby odebrać świadectwo pracy i móc zatrudnić się gdzieś indziej, muszę też wypełnić obiegówkę. Wie pani, co to oznacza? Latanie po ludziach i ekspozycja na zagrożenie.
Otrzymała pani już jakieś propozycje pracy?
Tak, mam kilka ofert. Zastanawiam się, która opcja będzie najlepsza. Może pójdę do prywatnej kliniki? Będzie znacznie bezpieczniej.
Będzie pani tęsknić za szpitalem?
Bardzo.
Dlaczego?
Nie, ja nie będę pani mówić, że mam powołanie. Mnie nikt nigdzie nie wołał. Nie wierzę w takie rzeczy.
A w co pani wierzy?
Wierzę, że nie wolno mi zostawić koleżanek i kolegów, którzy walczą i zaraz mogą zostać zarażeni. Wierzę, że nie wolno mi zostawić pacjentek, które ufają mojej wiedzy i doświadczeniu. Jak się kiedyś zdecydowało na ten zawód, to trzeba go należycie pełnić. W innym wypadku byłabym jak strażak, który odmawia ugaszania pożaru. A teraz mamy pożar.
Rozmowa z panią Renatą została przeprowadzona w niedzielę 22 marca. W poniedziałek szpital poinformował, że dyrektor, Marek Wierzba, został objęty kwarantanną.
Zapytaliśmy dyrektora Wierzbę o powód zwolnienia Renaty Piżanowskiej, zapytaliśmy, czy decyzja miała związek z jej postem na Facebooku, i wreszcie - czy jego zdaniem decyzja o zwolnieniu pracownika nie wpłynie na bezpieczeństwo pacjentów w sytuacji epidemii koronawirusa.
Publikujemy odpowiedź dyrektora Wierzby:
"Decyzję o zwolnieniu dyscyplinarnym Pani Renaty Piżanowskiej podjąłem po opublikowaniu przez nią swojego wpisu na profilu na Facebooku. Żyjemy w okresie ogłoszonego stanu epidemii – od każdego z nas zależy, jak przetrwamy ten okres. Od wykwalifikowanego personelu medycznego, pracowników szpitala mamy prawo wymagać więcej niż od zwykłych ludzi. Odpowiedzialności, rzetelności i prawdziwego przekazywania informacji. Tymczasem post tej Pani był sianiem paniki wśród ludzi, co w obecnej sytuacji może mieć opłakane skutki. Przekazywanie nieprawdziwych informacji w przestrzeni publicznej może mieć dramatyczne skutki. Potencjalny Pacjent musi mieć zaufanie do placówek medycznych. Podkreślam, że na chwilę obecną nowotarski szpital posiada pełne zabezpieczenie, jeśli chodzi o środki ochrony osobistej – oczywiście są problemy z kupnem masek, kombinezonów czy przyłbic, ale na razie jako placówka jesteśmy całkowicie zabezpieczeni w tej kwestii".