PublicystykaKorei "nie grozi" zjednoczenie. Północ już może pozwolić sobie na pokój z Południem

Korei "nie grozi" zjednoczenie. Północ już może pozwolić sobie na pokój z Południem

Prezydenci Korei Północnej i Południowej ogłosili koniec wojny i rozbrojenie nuklearne. Spotkanie przywódców miało być szczególne, ale takiego przełomu nikt się nie spodziewał. Dlaczego nagle Kim Dzong Un postanowił zakończyć trwający 70 lat konflikt?

Korei "nie grozi" zjednoczenie. Północ już może pozwolić sobie na pokój z Południem
Źródło zdjęć: © PAP/EPA
Jarosław Kociszewski

27.04.2018 | aktual.: 27.04.2018 15:29

Uściski dłoni, wspólne zdjęcia, uśmiechy i wreszcie historyczna deklaracja Kim Dzong Una i Moon Jae-Ina. To rzeczywiście był niezwykły dzień w Panmundżom, na linii zawieszenia broni, która od 65 lat dzieli Półwysep Koreański na komunistyczną Północ i kapitalistyczne Południe. Przywódcy państw koreańskich zapowiedzieli, że nigdy już nie będzie wojny między nimi i zapowiedzieli całkowite rozbrojenie nuklearne półwyspu. To jeszcze nie traktat pokojowy, ale bez wątpienia krok w dobrym kierunku.

Co się stało, że trzeci z dynastii Kimów po 65 latach od ogłoszenia zawieszenia broni kończącego Wojnę Koreańską postanowił wykonać krok, na który nie zdecydował się ani jego dziadek ani ojciec i zakończyć wojnę. Bezpiecznie można zakładać, że nie chodzi o los 25 milionów obywateli zubożałego kraju. Kim Dzong Il, ojciec obecnego przywódcy, nie otworzył kraju mimo głodu, który w drugiej połowie lat 90. ubiegłego wieku pochłonął setki tysięcy, jeśli nie miliony ofiar.

Wykształcony w zachodniej Europie Kim Dzong Un oraz jego bliscy i członkowie rządzącej elity wiedzą jak wygląda współczesny świat, od którego odcięli rzesze obywateli. Nie oznacza to jednak, że ich los jest priorytetem zmilitaryzowanego i rządzącego twardą ręką reżimu. Serce klanu Kimów nie zmiękło. Nie tu należy szukać wytłumaczenia.

Korei "nie grozi" zjednoczenie

Pjongjang od dekad po mistrzowsku lawiruje pomiędzy kryzysami a chwilowymi odwilżami w relacjach z Seulem i Zachodem. Kim Dzong Un przejął tę taktykę od poprzedników i wyniósł na nowy poziom dzięki rozwojowi programu nuklearnego i rakietowego. Stanął nawet na progu wojny atomowej z USA.

Napięcia i niepokoje na Półwyspie Koreańskim wyraźnie irytują Chiny, które chcą spokojnie prowadzić swoją merkantylną politykę prowadzącą Państwo Środka do pozycji globalnego supermocarstwa. Kłopotliwy, komunistyczny sąsiad staje się coraz bardziej irytujący i Pekin kilkakrotnie dawał już do zrozumienia, że może, choć niechętnie, zdusić gospodarkę kraju niemal całkowicie zależną od relacji z Chinami.

Do tego trzeba pamiętać, że utrzymywanie wielkiej armii i prowadzenie programu nuklearnego oraz rakietowego drenowało kasę państwa. Z tego powodu podtrzymywanie konfrontacji zaczęło zagrażać reżimowi. Stało się elementem ryzyka, a nie wartościową kartą przetargową.

Nikt też poważnie nie ma zakusów na przejęcie kontroli nad Północą. Co prawda Południe ma ministerstwo zjednoczenia, ale nikt nie traktuje tej możliwości poważnie. Jeżeli już, to napawa ona przerażeniem. Nieco ponad 51 mln obywateli Korei Południowej najzwyczajniej nie stać na wariant niemiecki, czyli opłacenie zjednoczenia i modernizacji kraju tak, jak RFN zapłaciło za unifikację z NRD. Skoro dobrowolne zjednoczenie zrujnowałoby Seul absolutnie niemożliwe jest, aby Południe spróbowało to wymusić.

Model chiński kusi Kima

To oznacza, że reżim Kim Dzong Una nie jest poważnie zagrożony z zewnątrz. Racjonalnym posunięciem będzie więc zakończenie wojny, albo przynajmniej rozpoczęcie procesu, który takie wrażenie będzie stwarzać i pozwoli na kontrolowane otwieranie gospodarki kraju na świat. Nikt już nie wierzy, że kapitalizm i dobrobyt prowadzi do demokracji. Kłam tej teorii zadały Chiny czy Wietnam, których komunistyczne reżimy zachowują władzę i kontrolę pozwalając obywatelom bogacić się pod warunkiem przestrzegania granic wyznaczonych przez partię.

Na podobną drogę prawdopodobnie wkracza teraz Kuba. Korea nie ma więc powodu, aby tego nie spróbować. Ryzyko jest niewielkie, a potencjalne korzyści dla rządzącej elity – ogromne. Dużo ciekawiej, a zwłaszcza korzystniej, jest rządzić w kraju bogacącym się niż przymierającym głodem. Co więcej, Pjongjang będzie mógł tutaj liczyć na pomoc Chin, a pokój z Południem nie tylko zlikwiduje groźbę wyniszczającego konfliktu, ale także odsunie na nieokreśloną przyszłość z ryzyko zjednoczenia.

Nie oznacza to szybkich zmian. Po dekadach niemal pełnej izolacji społeczeństwo Korei Północnej jest zupełnie nieprzygotowane do otwarcia na świat. Drobny handel wprowadzony w odpowiedzi na głód pod koniec ubiegłego wieku nie oznacza, że mieszkańcy Pjongjangu mogą nagle zacząć korzystać z systemu bankowego czy podróżować po świecie, choć jeżeli wszystko dobrze pójdzie, to do tego też dojdą.

Na razie spodziewać się można powolnego, bardzo ściśle kontrolowanego otwierania się kraju na zagraniczne pieniądze. Co więcej, wszelkie realne lub choćby domniemane próby podważenia władzy będą zapewne karane z surowością, które nie powstydziłby się towarzysz Stalin czy Dzierżyński. Niemniej proces pokojowy, a później stopniowa normalizacja oznacza wygaszenie jednego z najbardziej zapalnych punktów na świecie. Odsunięcie groźby wymiany ciosów nuklearnych jest niewątpliwą korzyścią, a jeżeli do tego uda się zapobiec powtórzeniu się klęski głodu sprzed dwóch dekad, to nagle Kim Dzong Un zapewni sobie miejsce w historii znacznie wykraczające poza pozycję otyłego człowieka w dziwnym garniturze.

Jarosław Kociszewski dla Opinii WP

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

kim dzong unKorea Północnachiny
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)