ŚwiatKorea Północna wysyła dyplomatów na negocjacje i okręty podwodne w morze

Korea Północna wysyła dyplomatów na negocjacje i okręty podwodne w morze

"Największe rozmieszczenie okrętów podwodnych w regionie od czasu wojny koreańskiej" - tak nazwali amerykańscy i południowokoreańscy oficerowie ostatnią aktywność Korei Północnej. Ruchy reżimu mają związek z kryzysem w strefie zdemilitaryzowanej, najprawdopodobniej najsilniej ufortyfikowanej granicy na świecie, na której w ostatnich dniach wojsk jest jeszcze więcej i są one jeszcze bardziej czujne niż zwykle. Tymczasem na Półwyspie Koreańskim trwa dyplomatyczny impas i przedstawiciele obu stron wydają się bezsilni wobec zaostrzającego się kryzysu.

Adam Parfieniuk

24.08.2015 | aktual.: 24.08.2015 16:29

Sierpień okazał się szczególnie gorącym miesiącem na Półwyspie Koreańskim. Atmosferę na Północy podgrzała wieść o dorocznych manewrach wojskowych Korei Południowej i USA. - Wspólne ćwiczenia zawsze umożliwiają potencjalne prowokacje reżimu północnokoreańskiego. Co roku Pjongjang wykorzystuje je w ten sposób - mówi w rozmowie z WP dr Nicolas Levi, analityk Centrum Studiów Polska-Azja i autor bloga o Korei Północnej.

Tym razem reakcja na manewry była wyjątkowo nerwowa. 4 sierpnia dwaj żołnierze z Południa zostali ciężko ranni w eksplozjach min przeciwpiechotnych w strefie zdemilitaryzowanej. Śledztwo władz z Seulu wykazało, że ładunki zostały podłożone przez wojska z Północy, a same miny wybuchły na terenie, który był wcześniej dokładnie z nich oczyszczony. Te wnioski potwierdzili także przedstawiciele ONZ. Prowokacja przepisem na kryzys

Korea Północna nie przyznała się do winy. W odpowiedzi na bierność sąsiada, Korea Południowa rozpoczęła nadawanie audycji propagandowych na granicy z komunistyczną Północą. Głośniki rozbrzmiały po ponad dekadzie milczenia. Kim Dzong Un nie słuchał bezczynnie i zaczął puszczać w eter w strefie zdemilitaryzowanej własne polityczne treści. Zaraz po tym zażądał od władz Południa wyłączenia głośników, bo w przeciwnym wypadku Pjongjang odpowie siłą.

W nocy z czwartku na piątek Kim rozkazał najwyższym oficerom swoich wojsk, by armia była "gotowa do działań bojowych o każdej porze", zarządził też "quasi-stan wojenny" wzdłuż "linii frontu", jak nazwał granicę. Również w czwartek władze w Seulu poinformowały, że na Południe spadły pociski przeciwlotnicze kal. 14.5 mm oraz artyleryjskie kal. 76.2 mm. Komuniści straszyli, że ostrzelają głośniki, Południe przezornie ewakuowało mieszkańców przygranicznych wsi i nakazało im ukrycie się w schronach, ostatecznie pociski spadły na niezamieszkane tereny. Południe odpowiedziało pociskami artyleryjskim 155 mm, które także skierowało w ziemie sąsiada.

Jednocześnie, wbrew serii agresywnych gestów, Korea Północna zapewnia, że jest gotowa rozwiązać spór, ale winą za "wypowiedzenie wojny" w całości obarcza Południe, które rozpoczęło nadawanie audycji propagandowych. Przy okazji wystosowała także ultimatum - jeśli Seul do soboty nie przerwie nadawania audycji, to Pjongjang będzie zmuszony do siłowej odpowiedzi.

Rozmowy przy stole

Południe ani myślało ulegać Północy i nie zaprzestało nadawania. Szczęśliwie obie strony usiadły do stołu negocjacyjnego w sobotę, zanim upłynął termin ultimatum. Rozmowy między przedstawicielami obu krajów w granicznej wiosce Panmundżon trwały w sumie 31 godzin, w dwóch sesjach po 10 i 21 godzin. Nie przyniosły zakończenia kryzysu. Wręcz przeciwnie, na razie możemy mówić o impasie.

Korea Południowa nalegała, by Północ przyznała się do podłożenia min i zażądała "wyraźnych przeprosin", w przeciwnym razie głośniki na granicy nie zostaną wyłączone. Z kolei strona komunistyczna nie zamierza przyznać się do prowokacji ani do zainicjowania czwartkowej wymiany ognia. Żąda za to zaprzestania audycji propagandowych, bo inaczej jej wojsko samo wyciszy nadawanie.

Impas potwierdzają z jednej strony słowa prezydent Park Guen-hye o tym, że "nie cofnie się przed groźbami" Korei Północnej, a z drugiej strony poniedziałkowy artykuł w oficjalnym organie prasowym Partii Pracy Korei "Rodong Sinmun". Zarzuca on Korei Południowej dążenie do wojny i planowanie inwazji przy współpracy ze Stanami Zjednoczonymi. Północnokoreańskie media wciąż utrzymują również, że historia z miną przeciwpiechotną została wyssana z palca. Co więcej, państwowa agencja KCNA informuje, że na fali napięcia milion młodych ludzi zgłosiło akces do armii Korei Północnej. Do reżimowych informacji należy podchodzić z rezerwą, ale wielomilionowa armia komunistycznej Północny jest już faktem. Ekspert ocenia, że mimo początkowego fiaska negocjacji, obie Koree mogą jeszcze dojść do zakulisowego porozumienia. - Na pewno odbędą się kolejne rozmowy. Sądzę, że Korea Północna może chcieć "okupu" w postaci pomocy finansowej, a Korea Południowa nie chce na to przystać. Takie sytuacje już miały miejsce w przeszłości i
wychodziły na jaw - przypomina Nicolas Levi i dodaje, że rozmowy prawdopodobnie będą trwały nadal, a ich fakt nie musi być nawet upubliczniany.

Poduszkowce na granicy, okręty pod wodą

Korea Południowa już od kilku dni uważniej przygląda się także aktywności wojskowej sąsiada. - Nasze wojsko nasiliło monitoring i bacznie obserwuje ruchy armii Korei Północnej - informował w czwartek minister obrony. I okazuje się, że jest co obserwować.

W poniedziałek wojskowe źródła agencji Yonhap poinformowały o wtargnięciu północnokoreańskich wojsk specjalnych w pobliże Korei Południowej. Żołnierze komunistycznego reżimu mieli przekroczyć na bojowych poduszkowcach o około 100 kilometrów tzw. northern limit line, sporną linię demarkacyjną na Morzu Żołtym. Serwis The Korea Observer pisał o 20 pojazdach typu Gongbang II i Gongbang III, które miały opuścić bazę w Cholsan i zbliżyć się do portowego miasta Nampo na Południu. Wojsko Korei Południowej stonowało te sensacyjne doniesienia, zdawkowo komentując, że prawda "jest nieco inna". Oficerowie nie chcieli jednak komentować w szczegółach potencjalnego incydentu.

W sobotę Seul już oficjalnie poinformował o "największym rozmieszczeniu okrętów podwodnych w regionie od czasu wojny koreańskiej", bo właśnie tak aktywność Korei Północnej nazwali przedstawiciele wojsk Południa i USA. Według nich, około 70 proc. podwodnej floty Pjongjangu (50 okrętów) opuściło swoje bazy i wypłynęło w morze. Chociaż jednostki klasy Romeo i Whiskey są przestarzałe, to już sama ich liczba zmusiła Seul i Waszyngton do zwiększenia wysiłków i przydzielenia większej liczby samolotów obserwacyjnych.

Kim Dzong Un wyraźniej zaznacza także swoją obecność w strefie zdemilitaryzowanej, od której rozpoczął się cały kryzys. Będąca bodaj najsilniej ufortyfikowaną granicą świata, została dodatkowo wzmocniona po stronie północnokoreańskiej, gdzie wojsko podwoiło liczbę jednostek ciężkiej artylerii.

To wszystko dzieje się w czasie, gdy w regionie trwają doroczne ćwiczenia Korei Południowej i Stanów zjednoczonych, w których uczestniczy około 80 tys. żołnierzy obu stron. Również oni nie pozostają dłużni Kim Dzong Unowi i w sobotę ich myśliwce przeprowadziły symulacje bombardowania w pobliżu granicy zwaśnionych sąsiadów.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (31)