ŚwiatKontynent tykającej bomby - wybuchnie w 2010 r.?

Kontynent tykającej bomby - wybuchnie w 2010 r.?

Podczas gdy na Sri Lance zakończył się jeden z najdłuższych współczesnych konfliktów, prawie 4 tysiące kilometrów na północ od tego wyspiarskiego państwa doszło do krwawych starć porównywalnych do masakry z placu Tiananmen. Gdyby tego było mało, północnokoreański przywódca Kim Dzong Il postanowił postraszyć świat kolejną próbą atomową. Porażka Tamilskich Tygrysów w trwającej ćwierć wieku wojnie domowej, zamieszki w chińskiej prowincji Sinkiang i testy nuklearne Korei Północnej to jedne z najbardziej znaczących wydarzeń w polityce międzynarodowej Azji w mijającym roku.

Kontynent tykającej bomby - wybuchnie w 2010 r.?
Źródło zdjęć: © AFP | Peter Parks

23.12.2009 | aktual.: 23.12.2009 12:35

Sri Lanka – krwawa łaźnia na koniec wojny

Wojsko atakowało rebeliantów Tamilskich Tygrysów z morza, lądu i powietrza. W styczniu siły rządowe zajęły Mullaitivu, ostatni bastion tamilski bojowników, zmuszając ich do ucieczki do dżungli. Żołnierze coraz bardziej zacieśniali kręgi, aż otoczyli separatystów na zaledwie kilku kilometrach kwadratowych. Jednak razem z bojownikami uwięzieni byli cywile. To, co wydarzyło się w następnych dniach, ONZ nazwało krwawą łaźnią (czytaj więcej)
.

Każdej doby ginęło około 1000 cywilów. Lankijska armia na oślep ostrzeliwała tereny, gdzie bronili się rebelianci. Jednocześnie oskarżono Tamilskie Tygrysy o używanie niewinnych ludzi jako żywych tarcz. Władze nie wpuszczały na otoczony teren dziennikarzy. Ze strefy walk masowo uciekali cywile, a między nimi tamilscy bojownicy. To właśnie podczas próby ucieczki ambulansem miał zginąć przywódca Tamilskich Tygrysów, Vellupillai Prabhakaran. Jego śmierci nie potwierdzili jednak rebelianci.

- Pośród tamilskich organizacji separatystycznych była jedna, którą kierował patologiczny morderca. Wydawało się, że dopóki żyje Prabhakaran, Tamilskich Tygrysów nie można pokonać - ocenia w rozmowie z Wirtualną Polską Ambasador RP w Indiach, Sri Lance i Nepalu, Krzysztof Mroziewicz.

W połowie maja prezydent Sri Lanki Mahinda Rajapaksa ogłosił zakończenie trwającej ponad rok ofensywy przeciw Tygrysom Wyzwolicieli Tamilskiego Ilamu (LTTE). Był to jednocześnie koniec wojny domowej na Sri Lance, która trwała 26 lat i kosztowała życie 70-100 tysięcy ludzi. Podczas ostatniej odsłony konfliktu mogło zginąć, według szacunków ONZ, nawet 20 tysięcy.

Organizacja Tamilskich Tygrysów powstała w latach 70. XX wieku jako odpowiedź na dyskryminację tamilskiej mniejszości przez syngaleski establishment. Tamilowie, którzy w większości wyznają hinduizm, stanowią większość w północnych i wschodnich regionach kraju. W czasach kolonialnych to oni należeli do elit politycznych, teraz domagali się autonomii, a nawet własnego państwa, które byłoby niezależne od zamieszkanej przez buddystów części Sri Lanki. W latach 50. Tamilowie stanowili około jednej czwartej mieszkańców kraju, obecnie kilkanaście procent. Z powodu prześladowań wielu Tamilów uciekło z wyspy. Ci, którzy zostali, chwycili za broń.

Tamilskie Tygrysy były wielokrotnie oskarżane o rekrutowanie nieletnich, w ich szeregach często również walczyły kobiety. Rebelianci byli dobrze uzbrojeni (dzięki darczyńcom z diaspory i zyskom z handlu narkotykami) i gotowi na śmierć - przeprowadzili ponad 170 zamachów samobójczych. LTTE jest uznawane przez ponad 30 krajów za organizację terrorystyczną.

- Tamilowie uświadomili sobie, że najdroższy pokój i tak jest tańszy od najtańszej wojny - twierdzi Mroziewicz. - Sri Lanka jest bardzo atrakcyjnym turystycznie miejscem, ale z powodu wojny hotele stały puste. Teraz to się pomału zmieni – dodaje były konsul i dziennikarz wojenny.

Rebelianci od lat walczyli o wolny Ilam. Jeszcze w 2006 roku kontrolowali północną i niemal całą wschodnią części kraju, jedną trzecią terenów Sri Lanki. Czy po udanej ofensywie lankijskiej armii Tamilskie Tygrysy całkowicie "wymrą"? Według Mroziewicza, nadal może dochodzić do pojedynczych zamachów, ale Tamilskie Tygrysy nie znajdą następcy na miarę Prabhakaran, który będzie mógł rzucić wyzwanie syngalezkim władzom. Dużo będzie jednak zależało do stanowiska Tamilów z diaspory, zwłaszcza Tamilandu – stanu w południowych Indiach, gdzie żyje 60 mln Tamilów. To oni często wspierali rodzimych separatystów i choć New Delhi nie jest na rękę konflikt z Syngalezami, władze stanowe mogą po cichu wspierać Tamilów.

Chiny – konflikty tlące się pod skórą Wielkiego Smoka

Rok 2009 to w horoskopie chińskim rok Bawołu, a więc czas pracowity. I rzeczywiście, choć tegoroczny kryzys dotknął także chińską gospodarkę, wiele krajów może tylko pomarzyć o prawie 8% wzroście, które notują Chiny. Innymi cechami Bawołu są stabilność i siła. Patrząc jednak na lipcowe wydarzenia w Sinkiangu na północnym zachodzie kraju, trudno mówić o spokoju. Latem w stolicy prowincji Urumczi wybuchły najbardziej krwawe zamieszki od 20 lat. W starciach między Ujgurami, tureckojęzycznym ludem wyznającym islam a Chińczykami Han zginęło, według oficjalnych danych, prawie 200 osób. Światowy Kongres Ujgurski twierdzi jednak, że liczba ofiar mogła być nawet czterokrotnie większa. Rannych zostało 1600 ludzi.

Przyczyną zamieszek były wydarzenia z drugiego krańca kraju, południowej prowincji Guangdong, gdzie dwóch Ujgurów zostało oskarżonych o zgwałcenie chińskiej dziewczynki. Zarzuty te wywołały bójkę w fabryce zabawek, w której zginęło kilkunastu ujgurskich robotników. Muzułmanie w Urumczi natychmiast zorganizowali protest - z założenia pokojowy, zakończony jednak kompletnym paraliżem miasta. Tłum demolował sklepy i podpalał samochody. Nie wiadomo, kto sprowokował zamieszki. Chińskie władze oskarżyły o eskalację przemocy zagraniczne organizacje ujgurskie. Kilka miesięcy po zamieszkach, chińskie sądy wydały na 17 ich uczestników wyroki śmierci, na dziewięciu egzekucja została już wykonana.

- Kontrola internetu, zatrzymania dysydentów, stanowcza reakcja w Sinkiangu, czy niezmienna wobec Zachodu postawa w sprawach Korei Płn., Iranu, regulacji kursu yuana pokazują, że Chiny mogą się czuć pewnie i nie muszą się liczyć ze światową opinią - ocenia sinolog i były konsul RP w Pekinie, Tomasz Skowroński.

Sinkiang zajmuje jedną szóstą terenów Chin. Jest bogaty w ropę i gaz. 45% mieszkańców regionu to Ujgurzy, którzy od dawna marzą o własnym państwie. Niewiele mniej, bo 41% to napływowi Chińczycy Han. Oni też stanowią największą grupę w Urumczi i innych większych miastach. - Chińczycy obdzielają emerytowanych wojskowych ziemią w Sinkiangu. W ten sposób zmieniają proporcje między Ujgurami a Chińczykami Han. Większość osadników to byli żołnierze - wyjaśnia były polski ambasadora w New Dehli, Krzysztof Mroziewicz.

Z roku na rok rośnie wskaźnik Giniego dla Chin, który pokazuje przepaść między biednymi a bogatymi. Największe dysproporcje w rozkładzie dochodów są w Sinkiangu. Napięcia etniczno-wyznaniowe spotęgowane przez nierówności są przyczyną ciągłego konfliktu w regionie. Jednak Chińczycy raczej nie pozwolą sobie więcej na podobne do lipcowych zajścia. - Fragmentacja Chin nie leży w niczyim interesie, bo odbiłoby się to na gospodarce światowej. Dość przypomnieć, że USA są zadłużone w Chinach na 2 bln dolarów - ocenia Mroziewicz.

Ujgurzy nie mają przywódcy podobnego do dalajlamy, który poruszałby w świecie problemy swoich ziomków. Co więcej, część ujgurskich organizacji sięga po przemoc, a ich członkowie szkolili się w afgańskich obozach talibów. Jedno z ugrupowań zostało także przez USA uznane za organizację terrorystyczną.

Pod grubą skórą Wielkiego Smoka tlą się etniczne i religijne konflikty, i to nie tylko w Sinkiangu. Ofensywa armii Sri Lanki pokazała, że również buddyści potrafią krwawo dochodzić do swoich celów. Czy staną się inspiracją dla Tybetańczyków? - Dopóki żyje dalajlama, buddyści tybetańscy nie wystąpią zbrojnie. Ale jeśli Tybetańczycy przypomną sobie, że Zatoka Bengalska nazywana była kiedyś Morzem Tybetańskim i zechcą zrewidować koncepcję autonomii w ramach państwa chińskiego, armii byłoby trudno stłumić bunt na górskich terenach - twierdzi Krzysztof Mroziewicz. Z taką wizją nie zgadza się jednak Skowroński. - Przemoc jest mentalnie obca społeczeństwu tybetańskiemu. Tybet - czy nam się to podoba, czy nie - modernizuje się obecnie za pośrednictwem Chin. Nie miałaby żadnego sensu walka 4,5-milionowego narodu przeciw 1,5-miliardowemu społeczeństwu chińskiemu - twierdzi znawca Chin.

Jak zauważa Skowroński, sytuacja globalna dla Chin jest wyjątkowo korzystna. Obecnie stabilności kraju może zagrozić tylko konflikt wewnętrzny. - Nie sądzę jednak, że w najbliższym czasie dojdzie do jakiś gigantycznych rozruchów, z którymi nie poradziłyby sobie chińskie władze. Chińczycy skutecznie rozprawiają się z buntem społecznym, a w tej chwili nikt nie zamierza krytykować tego, jak postępują w swoim kraju - ocenia sinolog.

14 lutego Chińczycy będą obchodzić Nowy Rok – jego znakiem ma być Tygrys, dynamiczny, nieprzewidywalny i porywczy.

Korea Północna - atomowa karta przetargowa

Relacje między Koreą Północną a Zachodem przypominają zabawę w kotka i myszkę. Reżim pod wodzą Kim Dzong Ila zrywa negocjacje i przeprowadza kolejne testy rakietowe, by później ponownie zasiąść do rozmów w sprawie zagranicznej pomocy. W kraju głoduje około 8 mln ludzi, mimo to "Umiłowany Przywódca" woli dozbrajać armię niż ratować gospodarkę. Tymczasem część darów międzynarodowych organizacji, zamiast do potrzebujących, trafia do północnokoreańskiego wojska.

Najbardziej niepokojącym wydarzeniem na Półwyspie Koreańskim w mijającym roku okazała się majowa próba atomowa. Wybuch o sile 10-20 kiloton wywołał sztuczne wstrząsy sejsmiczne u południowych sąsiadów i dyskusję na całym świecie, co zrobić z atomowymi groźbami Phenianu.

Choć północnokoreańskie rakiety mają zasięg 7 tysięcy km, a więc mogłyby zagrozić Japonii czy Alasce i Hawajom, Kim Dzong Il raczej nie zdecyduje się na ich użycie w walce. Broń atomowa jest kartą przetargową w negocjacjach z mocarstwami. Próbą pokazania, że Korea jest państwem, z którym należy się liczyć. Phenian szantażem nuklearnym chce zdobyć międzynarodową pomoc, najlepiej w postaci ropy naftowej (czytaj więcej)
. Jeśli jednak reżim będzie dalej tak postępować, negocjacje przestaną mieć jakikolwiek sens.

Zachód nie ma pomysłu, jak rozwiązać problem północnokoreańskiego programu atomowego. W październiku minister obrony USA Robert Gates powiedział, że Phenian stanowi "śmiertelne zagrożenie", a Amerykanie są gotowi otworzyć "nuklearny parasol" nad Koreą Południową. Przynosi to obawę o wyścig zbrojeń w regionie. Nie ma również pewności, czy reżim nie sprzeda technologii nuklearnej Iranowi, a nawet organizacjom terrorystycznym (czytaj więcej)
.

Na początku grudnia Koreańczycy zapowiedzieli wznowienie rokowań sześciostronnych i kontynuowanie współpracy z USA, by "zmniejszyć różnice w poglądach i wypracować sensowne wspólne stanowisko". Czy okaże się to następną próbą zwodzenia Zachodu przez Phenian? Odpowiedź na to pytanie przyniesie 2010 rok.

Małgorzata Pantke, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)