PolskaKontrrewolucja inteligentów

Kontrrewolucja inteligentów

Nikt jeszcze w III Rzeczypospolitej nie zrobił tak wiele dla pobudzenia społeczeństwa obywatelskiego jak bracia Jarosław i Lech Kaczyńscy. Na razie przebudziły się elity.

Kontrrewolucja inteligentów
Źródło zdjęć: © AFP

24.05.2007 | aktual.: 29.05.2007 11:51

W ostatnim tygodniu mieliśmy parę inicjatyw, które łączy chęć obudzenia w Polsce społeczeństwa obywatelskiego i otwarty sprzeciw wobec rządzącej dziś ekipy. Mamy słuszny bunt elit III RP w obronie demokracji zagrożonej przez PiS. Jest jednak wielką niewiadomą, czy wypowiadając rządzącym otwartą wojnę, elity inteligencji będą w stanie stworzyć szerszy znaczący ruch.

Paradoksem jest to, że z ujawniającą się opozycją obywatelską – najsilniejszą i najgłośniejszą chyba po 1989 roku – nie chce mieć za wiele wspólnego największa opozycja instytucjonalna. Platforma Obywatelska nie interesuje się obywatelami zaczynającymi demonstrować swoje niezadowolenie ze stanu demokracji w Polsce. Przeciwnie, w sferze politycznej oddaje ich bez walki lewicy i Aleksandrowi Kwaśniewskiemu.

Dwie największe partie, rządzące PiS i opozycyjna PO, zainteresowane są dziś głównie sobą. Tymczasem dość ważne sprawy po raz pierwszy od dłuższego czasu rozgrywały się poza oficjalnym nurtem życia publicznego.

To był niełatwy tydzień dla rządzących. Kolejny ciężki, bo wcześniej dużą prestiżową porażkę poniósł prezydent i obóz rządowy, gdy w Trybunale Konstytucyjnym poległa idea totalnej lustracji społeczeństwa.

Diagnoza stanu Rzeczypospolitej

Lustracja stała się katalizatorem sprzeciwu wobec naruszania demokracji w Polsce. W tym duchu, nie tylko przeciw lustrowaniu wolnych zawodów przez państwo, wypowiadały się już wcześniej środowiska naukowe, zwłaszcza Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Nic więc dziwnego, że właśnie teraz inteligenci i naukowcy przedstawili raport o stanie demokracji w Polsce. Nawiązali do historycznego opozycyjnego Konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość” (DiP) opisującego w PRL od końca lat 70. rzeczywisty stan państwa, zdecydowanie inny niż przedstawiany w oficjalnej propagandzie.

To nie jest lokal podziemnej Solidarności, a ten raport to nie wydawnictwo drugiego obiegu – żartował Stefan Bratkowski, honorowy prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, otwierając spotkanie „Doświadczenia i Przyszłości”. Dziś sytuacja jest trudniejsza niż 30 lat temu. Wtedy wystarczały argumenty, by ludzi przekonać, że to, co robi władza, nie jest w porządku. Dziś posługujemy się emocjami – dodał profesor Andrzej Zoll, były prezes Trybunału Konstytucyjnego i były rzecznik praw obywatelskich.

Raport DiP piętnuje przede wszystkim naruszanie przez rządzących zasady trójpodziału władz oraz niszczenie instytucji niezależnych. Przypomina, że nawet w demokracji istnieje niebezpieczeństwo „przejęcia władzy przez jedną partię lub grupę wodzowską”. Dlatego każdą władzę „muszą ograniczać nadrzędne zasady, których nie może ona łamać ani zmieniać”.

Tymczasem od wyborów 2005 roku „obserwujemy próbę demontażu podziału władz w imię budowy »silnego państwa«”. Za przejaw naruszania podziału władz autorzy uznają „obserwowane ostatnio w Polsce próby praktycznego podporządkowania władzy sądowniczej organom władzy wykonawczej”. To przede wszystkim systematyczne ataki na Trybunał Konstytucyjny ze strony rządzącej ekipy niezadowolonej z jego werdyktów. To prezydent krytykujący uzasadnienie wyroku sądu lustracyjnego w procesie Zyty Gilowskiej i w tym kontekście kwestionujący kwalifikacje sędziny z powodu... pochodzenia rodzinnego. To również łamanie zasady domniemania niewinności przez ministra sprawiedliwości, gdy na konferencji prasowej przesądzał o winie nie tylko przed wyrokiem sądu, ale nawet przed formalnym postawieniem zarzutów.

Naruszeniem podziału władz była wspomniana ustawa lustracyjna, bo nie respektowała dotychczasowych wyroków sądowych w sprawach lustracyjnych. Ustawodawca zignorował w niej wypracowane przez ostatnie 10 lat orzecznictwem Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego i sądów powszechnych kryteria współpracy z SB, zastępując je kryteriami niejasnymi i niedookreślonymi.

Raport przypomina, że Sejm przestał być po 1989 roku najwyższym organem władzy państwowej. Jednak ten PRL-owski przepis „zakorzenił się bardzo silnie w mentalności polityków także Polski niepodległej”. Nie zauważają oni, że fundamentem dzisiejszego demokratycznego państwa prawnego jest zasada nadrzędności konstytucji. Dotyczy to wszelkiej działalności Sejmu, nie tylko ustawodawczej.

W tym kontekście raport przywołuje uchwałę Sejmu o powołaniu bankowej komisji śledczej, którą Trybunał uznał za niekonstytucyjną. Taka komisja musi mieć ściśle określony przedmiot śledztwa. Nie może nim być tylko „zbadanie, czy nie ma jakiejś »sprawy«”. Komisja, jak wiadomo, właśnie wznowiła działalność po usunięciu w nowej uchwale jedynie najpoważniejszego błędu: nie może się już zajmować niezależnym z mocy konstytucji bankiem centralnym ani jego prezesem. Sejm jednak zlekceważył wyrok Trybunału i nie doprecyzował, co konkretnie ma badać komisja – wytyka raport.

Jeśli chodzi o zamach na instytucje niezależne, raport krytykuje obecną władzę za zwasalizowanie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Przyznaje, że organem tym manipulowały także poprzednie rządy. Jednak po raz pierwszy „większość parlamentarna całkowicie wyeliminowała z jego składu personalnego przedstawicieli opozycji”. Niekonstytucyjne było też upoważnienie nowej Rady do ustalania standardów etyki dziennikarskiej, pojęcia zupełnie nieokreślonego. Tym bardziej że to Rada miałaby potem egzekwować ich przestrzeganie. To wszystko rządzący lekceważą, nie wyciągając żadnych konsekwencji wobec odpowiedzialnych za kompromitujące błędy.

Obecna władza podważa też niezależność banku centralnego i Rzecznika Praw Obywatelskich. Likwidację służby cywilnej – niezależnej od aktualnej władzy politycznej – raport uznaje za jeden z najwyraźniejszych przejawów zawłaszczania państwa przez rządzącą większość. Krytykuje naruszanie obyczajów i nierespektowanie praw opozycji. Na przykład przy uchwalaniu samorządowej ordynacji wyborczej: poprzez zmianę przewodniczącego sejmowej komisji oraz powiększenie jej składu, by unieważnić wynik poprzedniego głosowania, niekorzystnego dla rządzącej koalicji.

Między larum a wołaniem na puszczy

Dzisiejsza władza zawłaszcza państwo, legitymując się demokratycznym mandatem– mówił przewodniczący rady programowej DiP, profesor Marek Safjan, były prezes Trybunału Konstytucyjnego. To jest groźne, bo w Polsce istnieje duże przyzwolenie na rozwiązania niedemokratyczne w polityce – ostrzegają autorzy raportu. Zdecydowanych zwolenników rozwiązań autorytarnych przybywa. Według deklaracji w sondażu CBOS w 2006 roku ich liczba zbliżyła się do 20 procent. Jeszcze większy jest „drzemiący potencjał niedemokratyczny”, czyli osoby dopuszczające rządy niedemokratyczne „niekiedy”. Najwięcej takich osób deklarowało się podczas ostatnich wyborów we wrześniu 2005 – 52 procent! To niepokojące przyzwolenie jest bardzo silnie skorelowane z warunkami materialnymi: tym większe, im ludzie biedniejsi.

Na konferencji DiP ktoś z dziennikarzy zarzucił profesorom, że są głosem wołającego na puszczy i że ich wywody nie trafią do zwykłego człowieka. – My przygotowaliśmy raport pro publico bono i dajemy go wam, byście zrobili z niego użytek – odparował podniesionym głosem profesor Wiktor Osiatyński, konstytucjonalista. – Byście mówili ludziom, w jaki sposób odbiera się im ich prawa w demokratycznym państwie.

Sądząc po relacjach prasowych, ten apel trafił na razie w próżnię. Premier mimo litanii błędów jego obozu, przedstawionej rzeczowo i w spokojnym tonie, może wciąż trwać w przekonaniu, że mówienie o zagrożeniu dziś demokracji w Polsce brzmi jak farsa. Raport otrzymały wszystkie organy władzy, ale trudno się spodziewać ich reakcji. Łatwiej go przemilczeć. Choć w pracach DiP bierze udział jeden z senatorów PO, także Platforma nie pali się do merytorycznej dyskusji.

Ruch obywatelski czy polityczny

Wyjątkowo nagłośnione zostało natomiast spotkanie na Uniwersytecie Warszawskim. Miejscu nieprzypadkowym po wcześniejszych apelach profesorów w obronie demokracji. Zainteresowanie było zrozumiałe, bo zapraszali Aleksander Kwaśniewski z Lechem Wałęsą oraz główny organizator Andrzej Olechowski.

Ten ostatni wciąż formalnie jest w Platformie Obywatelskiej, ale jego wpływ na tę partię wydaje się zakończony. Choć jeszcze nie tak dawno, w połowie kwietnia, przemawiając na jej konwencji w Warszawie, zbierał większe brawa niż Jan Rokita. Krytykował wtedy PO za wniesienie wkładu w budowę „reżimu IV RP” oraz za poparcie ustawy lustracyjnej, która godziła w niezależność dziennikarzy i naukowców. Tamtego dnia wydawało się, że Platforma budzi się z letargu i może zechce się pochylić nad coraz bardziej już wówczas ujawniającym się elektoratem otwarcie kontestującym rządzącą koalicję. Tak się jednak tylko wydawało. Spotkanie na uniwersytecie w ubiegły czwartek musiało być bardzo bolesne dla Prawa i Sprawiedliwości. Pokazało bowiem, jak bardzo różniących się ludzi, takich jak Wałęsa i Kwaśniewski, PiS jest w stanie zbliżyć i skłonić do demonstracji sprzeciwu wobec dzisiejszych rządów. Nie było to zbliżenie kurtuazyjne jak na imieninach u Lecha. Ani wielkoduszne, jak po pogrzebie papieża. Po prostu polityczne,
mimo niemożliwych do pogodzenia różnic. Słowa o targowicy, jak nazwał później spotkanie na uniwersytecie przedstawiciel PiS, świadczą o ukrytym olbrzymim podenerwowaniu rządzących.

Dla Aleksandra Kwaśniewskiego, który właśnie ogłosił powrót do polityki, była to niezwykła szansa promocyjna. Wykorzystał ją w pełni. Spotkania na uniwersytecie nie da się jednak sprowadzić do zwykłej przepychanki w bieżącej polityce – jak chcieliby politycy PiS i ludzie mocno z nimi związani, także dziennikarze.

Gdyby tak było, Wałęsę udałoby się odwojować. Przez cały tydzień przed spotkaniem propaganda PiS wywierała na niego nacisk. Od tonów zdradzieckich do ośmieszających. Widać było, że to działa. Wałęsa tuż przed spotkaniem zaczynał podkreślać tylko różnice. Tłumaczył się. Zapewniał, że on sam wybrałby lepszą formułę spotkania, ale ustalił to już Olechowski. Do końca organizatorzy drżeli, czy wytrzyma i przyjdzie.

Ale i Wałęsa, tak mocno zwalczany przez braci Kaczyńskich (co widać choćby przy promowaniu ludzi nieustannie zniesławiających przywódcę Solidarności), zauważył swoją szansę. Bez niego spotkanie nie miałoby przecież tej rangi. Dla niego samego była to także okazja do odzyskania wpływu na opinię publiczną. Nie takiego jak kiedyś, ale większego niż ostatnio.

To zabawne, że dyktatorski Wałęsa był tak ważny dla powodzenia spotkania, z którego może się wykluć ruch obywatelski. Jednak słuchając jego samokrytycznych wypowiedzi – niestety, tylko paru słów, które były najlepszym fragmentem jego zbyt długiej mowy – można było odnieść wrażenie, że Wałęsie chodzi o coś więcej niż tylko o odbudowanie swojej pozycji.

Ton spotkaniu nadali jednak nie politycy, ale ludzie tacy jak autorzy raportu DiP. Znakomite wykłady odnoszące się do stanu naszego państwa wygłosiło troje profesorów: Wiktor Osiatyński, Andrzej Zoll i Barbara Skarga. Ostatni bardzo krótki, ale najmocniejszy. Poświęcony etyce w polityce. Przestroga dla wszystkich polityków, także dla tych, którzy za parę lat bezwzględnie będą rozliczać PiS.

Skarga mówiła o wszechobecnym obsypywaniu bezpodstawnymi oskarżeniami, wręcz obelgami, o nieustannym poniżaniu człowieka. Trudno mi żyć w tej atmosferze nieustającej podejrzliwości. Jaka może być demokracja, jeżeli ci, co owe obelgi rzucają, nie mają poczucia wstydu? – pytała. Widocznie nie wiedzą i nie rozumieją, że to nie obrażony, lecz oszczerca jest człowiekiem bez honoru.

Czy spotkanie na uniwersytecie da coś wymiernego w bliskiej przyszłości? Politycy na wszelki wypadek zgodnie zaklinali, że partia na pewno z tego nie powstanie, a ruch obywatelski – nie wiadomo. Czy więc jak zwykle, po polsku, gdzieś się to rozejdzie, zapał zgubi i wszystko wróci do normy? Tego jeszcze nie wiadomo, choć wiadomo, że na to właśnie liczy władza. Parę miesięcy temu nikt się jednak też nie spodziewał, że pisanie protestów w obronie demokracji przyniesie cokolwiek poza demonstracją postawy.

Uderzające było osamotnienie Andrzeja Olechowskiego. Krytykowanie PiS w obecności Aleksandra Kwaśniewskiego przekracza obecne możliwości Platformy. Dlatego akurat w tym dniu zorganizowała inną imprezę, na wszelki wypadek jak najdalej od Uniwersytetu Warszawskiego – w Poznaniu. Coraz trudniej zrozumieć sensowność takiej opozycji.

Parada albo piknik

Sobota, 19 maja. Na ulicach Warszawy przede wszystkim młodzi uśmiechnięci ludzie. Ale także starsi. Jak pani na balkonie, przy trasie pochodu, powiewająca olbrzymią tęczową flagą, co wywołuje entuzjazm maszerujących.

W telewizjach wyglądało to inaczej, bo musiało iskrzyć: nie tylko w publicznej, także w komercyjnych. By wydobyć „autentyczny” konflikt wartości, zderzono stuosobową kontrmanifestacyjkę z czterotysięczną – jak oficjalnie podała policja – Paradą Równości (choć organizatorzy mówili nawet o pięciokrotnie wyższej liczbie uczestników niż oficjalna).

Z polityków znów tylko mocna reprezentacja lewicy: przede wszystkim SLD, a także SdPl i Unii Pracy. Dwie flagi LiD. PO, jak zwykle w tamtym tygodniu, także na paradzie nieobecna.

Te trzy zdarzenia z ubiegłego tygodnia – raport DiP, spotkanie na uniwersytecie, paradę – połączył sprzeciw wobec psucia demokracji przez rządzących. Uczestniczyli w nich często ci sami ludzie, ale też i ludzie zupełnie różni. Na pewno jednak bardziej zaangażowani i świadomi tego, co się dziś w Polsce dzieje.

Z punktu widzenia PiS łączy ich coś jeszcze bardziej zdecydowanego – to elektorat stracony. Nikt więc nie zareaguje, gdy uczestników parady wicepremier rządu nazwie „wstrętnymi pederastami”. Także PO (przynajmniej do momentu, gdy piszę te słowa). Nie ma wstydu – zgodnie z opisem Skargi.

Czy to już prawdziwy początek przebudzenia społecznego, o którym marzą autorzy raportu DiP, inteligenci i naukowcy spotykający się na Uniwersytecie Warszawskim? Jeszcze nie wiadomo, choć takich inicjatyw może być coraz więcej. W tym tygodniu na przykład krytykujący rząd inteligenci mają się spotkać w Krakowie.

Rząd ma tymczasem poważniejszy problem z rozpoczynającymi strajk lekarzami. Zaraz zaczną się kolejne protesty, jak to zwykle w maju. Zupełnie więc obiektywnie nie ma teraz czasu na inteligenckie narzekania. Musi się zmierzyć ze swoimi obietnicami, o których realizację coraz głośniej będą się dopominać różne grupy zawodowe. Nie wystarczy już zaklinanie, że jest lepiej.

Ubiegły tydzień zakończył się porażką wszystkich – polityczną i obywatelską – przy okazji niedzielnych wyborów i referendum na Podlasiu. PiS nie udało się uzyskać więcej mandatów: pat sejmiku wojewódzkiego może trwać. Zawiedli się też przeciwnicy partii rządzącej, bo wybory jako rzeczywisty sondaż nastrojów nie potwierdziły spadku poparcia dla PiS. Największym zawodem jest frekwencyjny krach. Przede wszystkim dla PiS, bo to ono wpadło na pomysł, by problem Rospudy zagłuszyć lokalnym referendum. Dla innych partii, bo niewiele pomogły przyjazdy tuzów i agitacja w tygodniu przedwyborczym. Fatalna frekwencja, która unieważniła referendum, pokazała, jak bardzo świat rzeczywisty jest znudzony światem oficjalnej polityki.

Ale jest to także klęska społeczeństwa obywatelskiego, bo znów się okazało, że ludzie, zamiast decydować o swoich sprawach przy urnie, wolą pójść w las, gdy jest piękna pogoda. Nie pocieszajmy się, że tylko na Wschodzie. Zwykłych ludzi kontrrewolucja inteligentów niewiele obchodzi. Choć wiele się już dzieje, obudzić obywateli w społeczeństwie nie będzie łatwo.

Wojciech Mazowiecki

współpraca AJ, APA

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)