Joe Biden dostrzegł słabość Putina i chce ją utrzymać na lata© Licencjodawca | Tasos Katopodis

Kohut: Putin nadepnął w Ukrainie na grabie. Biden zrobi wszystko, żeby walnęły go w czoło

Łukasz Maziewski

Rok po porażce, jaką było wyjście z Afganistanu, USA znów pokazują swoją potęgę. - Robią w Ukrainie wszystko, by na lata osłabić Rosję tak, aby nie mogła stworzyć zagrożenia w innej części świata w razie ewentualnego konfliktu amerykańsko-chińskiego - mówi Andrzej Kohut, pisarz i analityk związany z Ośrodkiem Studiów Wschodnich.

Łukasz Maziewski: Od wyjścia USA z Afganistanu minął ponad rok. Przez ten czas Ameryka wsparła Ukrainę w starciu z Rosją, wspomogła Tajwan i skonsolidowała Zachód w obliczu rosyjskiego zagrożenia. Całkiem niezły wynik jak na państwo, które miało dość wojny.

Andrzej Kohut: Mam wrażenie, że zestawiając te dwa wydarzenia – wyjście USA z Afganistanu i wsparcie Ukrainy w wojnie z Rosją – wcale nie patrzymy na dwa różne oblicza USA, czy też na gwałtowną ich przemianę. To jeden i ten sam obrazek, tylko różne jego wycinki.

Jaka całość układa się z tych wycinków?

Jakkolwiek ewakuacja wojsk amerykańskich z Afganistanu była zła i te dramatyczne obrazki, na które patrzył świat, nie powinny mieć miejsca, to sama decyzja o wyjściu była elementem strategii, w ramach której USA wspiera dziś Ukrainę.

Ewakuacja, żeby pomagać? Teza cokolwiek karkołomna.

Od kilku lat wśród amerykańskich elit dojrzewała myśl, że największym, globalnym rywalem USA są Chiny. I aby sprostać nie tylko temu wyzwaniu, ale także wyzwaniom wewnętrznym, jak problemy gospodarcze, należy ograniczyć zaangażowanie USA w różnych rejonach świata. Najczęściej wskazywanymi regionami były Bliski Wschód i oczywiście Afganistan.

Czyli miejsca, w których Stany Zjednoczone były zaangażowane militarnie i finansowo od lat.

Tak. Zatem: tam ograniczyć, aby móc skupić to zaangażowanie na Chinach. I Rosja lokuje się w ramach tego właśnie szerszego obrazu.

W pierwotnych planach administracji Joe Bidena nie było złudzeń co do tego, że Rosja putinowska jest krajem, który da się w jakiś sposób odmienić. Była nadzieja na to, że tę Rosję da się w pewien sposób kontrolować.

Jak?

Zaproponować jej dosyć stabilny układ, w którym Rosja pewnych granic nie przekroczy, a USA uwolnią się od ciężaru powstrzymywania jej w Europie Środkowo-Wschodniej.

Andrzej Kohut
Andrzej Kohut © Archiwum prywatne | Mikołaj Starzyński

Założenia może były dobre, tyle że plan nie wypalił.

Tak. Rosja na ten układ nie poszła i dobitnie pokazała, że nie da się jej zawrócić tak, jak chcieliby ci, którzy proponowali coś w rodzaju odwróconego manewru Nixona.

Co to za manewr?

W latach 70. XX w. prezydent USA Richard Nixon nawiązał współpracę z komunistycznymi Chinami przeciwko ZSRR. Niektórzy uważali, że dziś sytuację można odwrócić: współpracować z Rosją przeciwko Chinom. To okazało się niemożliwe. I dlatego w szerokim planie powstrzymywania Chin lub zmiany przez nie ładu światowego dzisiaj Rosja jest dla USA rywalem. Takim, którego należy powstrzymywać.

Czy należy zatem patrzeć na wojnę w Ukrainie jako na proxy war – wojnę zastępczą, toczoną między Chinami a USA, ale rękami Ukraińców i Rosjan?

Nie do końca. Rosja jest zbyt dużym i zbyt istotnym państwem na arenie międzynarodowej, by ją zrównywać z państwami, które takie wojny zastępcze toczyły. Choćby w czasach zimnej wojny. Ale konflikt w Ukrainie - którą Amerykanie mocno wspierają - ma dla nich silny kontekst chiński. W zasadzie na dwóch poziomach.

Jakie to poziomy?

Po pierwsze: amerykańska odpowiedź wobec agresji na Ukrainę, czyli wsparcie militarne Kijowa, sankcje gospodarcze na Rosję i próby izolacji międzynarodowej Kremla to sygnał dla Chin: "Patrzcie, to samo może stać się z wami, gdybyście próbowali rewidować ład międzynarodowy. Poczynając od Tajwanu".

A poziom kolejny to uświadomienie sobie przez administrację Bidena, że Rosji nie da się utrzymać jako stabilnego partnera - tak samo, jak nie da się zwrócić jej przeciwko Chinom. Współpraca rosyjsko-chińska ma bowiem wspólny cel, którym jest ograniczenie roli USA jako hegemona światowego.

I dlatego dziś osłabienie Rosji to budowanie lepszej pozycji USA na przyszłość - w razie ewentualnej konfrontacji z Chinami.

Czyli zakładając scenariusz takiego konfliktu na linii Chiny-USA…

…Rosja powinna być na tyle słaba, by nie móc stworzyć zagrożenia w innej części świata w tym samym momencie.

Nieco wyprzedził pan moje kolejne pytanie: po co USA tak duże zaangażowanie w obecną wojnę w Ukrainie?

Wypunktuję mocniej to, co mówiłem: po pierwsze Amerykanie chcą pokazać, że wciąż są zdolni do obrony ładu międzynarodowego. Korzystnego, oczywiście, dla nich, więc nie pozwolą na jego zakwestionowanie. Drugim powodem wsparcia Kijowa jest rywalizacja z krystalizującą się osią Rosja–Chiny. Uderzenie w Rosję tę oś narusza. Dodam jeszcze sprawę ochrony amerykańskiej wiarygodności na arenie międzynarodowej, który to problem narósł w okresie rządów Donalda Trumpa.

W tym nieodległym przecież czasie USA nie były partnerem wiarygodnym?

To pewien paradoks, bo ich działania w sferze międzynarodowej są dosyć spójne. Z tym że polityka USA za czasów rządów Trumpa była taka jak on – impulsywna, o wiele bardziej nieprzewidywalna. Inna była komunikacja działań USA i współpraca z sojusznikami.

Działania Trumpa - często niekonsultowane nie tylko z sojusznikami, ale nawet wewnątrz administracji - wywołały dużą niepewność wśród partnerów USA: jaka jest aktualna - za Trumpa - postawa Waszyngtonu na arenie międzynarodowej?

To rodziło problemy. Zarówno dla państw Europy, jak i regionu Indo-Pacyfiku. Wszystkie kraje pilnie śledziły poczynania Amerykanów, zastanawiając się jednocześnie, co zrobią, jeśli realnie dojdzie do konfliktu lub jeśli naruszone zostaną interesy tego czy innego partnera USA.

Zresztą Europa też jest ważna dla Stanów Zjednoczonych. Być może mniej widoczne było to w czasach Donalda Trumpa, ale nasz kontynent jest elementem układanki, nad którą Ameryka stara się "panować" i nie pozwoli, by rozpadła się na części.

Krótko mówiąc: w czasach Trumpa zastanawiano się, czy można liczyć na "żandarma świata".

Tak i to był poważny problem, ponieważ warunkował decyzje krajów partnerskich USA. Gdyby doszły one do wniosku, że na Waszyngton nie można już liczyć, to mogłyby zacząć podejmować niekorzystne dla Ameryki ruchy. Podważenie tej wiarygodności mogłoby w końcu uruchomić efekt domina o trudnym do przewidzenia przebiegu.

Zatem obecna pomoc Ukrainie ma być także dowodem powrotu wiarygodności mocarstwa?

Tak. To pokazanie, że jeśli na pomoc może liczyć Ukraina, będąca przecież poza NATO, tym bardziej pewne jej być mogą kraje Sojuszu Północnoatlantyckiego czy najbliżsi współpracownicy Amerykanów z rejonu Pacyfiku.

Słusznie wyczuwam w tej postawie prezydenta Bidena i jego administracji cynizm? "Może i wyszliśmy z Afganistanu, ale po to, żeby wam pomóc (jeśli ktoś naruszy nasze interesy)".

Ja bym to nazwał raczej pragmatyzmem. I faktycznie, jest to pewien rys polityki Joe Bidena. Mimo że jego rodowód jest w Partii Demokratycznej, która postrzega politykę nieco bardziej idealistycznie, mówi o wspólnocie wartości, mimo że sam Biden często się do takiego wzorca większego zaangażowania USA w świecie odwołuje, to jest on politykiem, który kalkuluje.

I w polityce zagranicznej jego działania są często – a właściwie zawsze – taką kalkulacją podyktowane. Chodzi mi tu nie tylko o Afganistan, ale także np. o kontakty z Arabią Saudyjską, które nie przyniosły Bidenowi oczekiwanych zysków. Myślę zresztą - wracając do punktu wyjściowego - że polityka USA wobec Afganistanu też była przekalkulowana.

Proszę rozwinąć tę myśl.

Od ponad dekady amerykańscy wojskowi, a pewnie także politycy, wiedzieli, że ten konflikt jest przegrany. Że nie przyniesie pozytywnego rezultatu i prędzej czy później trzeba będzie się z niego wycofać. Zwlekano z tym ze względu na potencjalne koszty.

Których nie dało się jednak uniknąć.

Tak, a były wysokie. Obrazy z Afganistanu mocno uderzyły w administrację Bidena i pogorszyły notowania samego prezydenta. Ale w amerykańskich elitach nie było wątpliwości, że wycofać się trzeba. Dyplomata Richard Holbrooke jeszcze w 2010 r. usłyszał od Bidena - wówczas wiceprezydenta w administracji Obamy - że z Afganistanu trzeba wyjść niezależnie od kosztów. Podobnie jak zrobili to Kissinger i Nixon w przypadku Wietnamu.

Zatem nie jest to jakiś nieoczekiwany zwrot akcji, którego się nie spodziewano. To było jasne. Ale polityka niestety łączy w sobie pierwiastki idealistycznych deklaracji i twardej kalkulacji, co można, a czego nie.

A jednak wojna z terroryzmem – hasło przewodnie, z którym USA wchodziły do Afganistanu – w jakimś stopniu została wygrana. Cel częściowo zrealizowano.

W pewnym stopniu tak. Od WTC nie było w USA ataku na taką skalę i to był nadrzędny argument, by kontynuować zaangażowanie w tamtym regionie. Była obawa, że wyjście z Afganistanu przełoży się na dalszy rozwój ugrupowań terrorystycznych, co zaowocuje zagrożeniem dla Ameryki. A odpowiedzialnością zostaną obarczeni politycy, którzy zdecydowali się ten rozdział wojen USA zakończyć.

Skądinąd porażka polityki USA wobec Afganistanu i Iraku jest dziś dość poważnym ograniczeniem dla polityki Stanów Zjednoczonych w ogóle. Politycy, którzy ponadpartyjnie wyrażają wsparcie i sympatię dla Ukrainy, jednocześnie stawiają jasną granicę tego zaangażowania. Tą granicą jest wysłanie wojsk amerykańskich do Ukrainy. Oczywiście także ze względu na ryzyko eskalacji wojny, może nawet do rangi konfliktu nuklearnego, ale przede wszystkim dlatego, że społeczeństwo amerykańskie jest po prostu zmęczone angażowaniem wojsk swojego kraju w odległych regionach świata.

Bo wracający z wojny żołnierze nie wyglądają tak dobrze, jak ci na nią wyjeżdżający?

Bo to kosztowne, bo generuje ofiary i traumy tych, którzy wracają. To jest bardzo widoczna konsekwencja tych 20 lat wojen. Stąd wreszcie tak wyraźny sprzeciw części amerykańskich polityków wobec dużego zaangażowania w Ukrainie. Politycy ci wskazują, że mogłoby ono być próbą budowania przez Bidena nowego, bardziej sprawnego państwa ukraińskiego. Takie próby w Afganistanie i w Iraku skończyły się klęską.

Część establishmentu USA, w większości Republikanie, buduje na tym kampanię przed midterm elections - zaczynającymi się lada moment wyborami częściowymi do Izby Reprezentantów i Senatu, w których prezydent Biden może stracić wspierającą go dotąd większość.

Owszem, ale duża część Republikanów od momentu wybuchu wojny opowiada się za pomocą Ukrainie. Większość pakietów pomocowych - włącznie z tym największym, przegłosowanym w maju - odbyła się przy wsparciu Republikanów. Zgoda: ostatnie głosowanie w Izbie Reprezentantów zakończyło się nieco innym rozkładem głosów, ale w tym przypadku kwestia pomocy Ukrainie została "dodana" do innych kwestii, które mocno dzielą społeczeństwo USA. Pomimo sondaży i deklaracji części polityków republikańskich wciąż jest zgoda na finansowe i militarne wsparcie Ukrainy.

Ale możemy się oczywiście spodziewać tego, że jeśli 8 listopada Republikanie wygrają, to więcej będzie dyskusji o rozmiarach tej pomocy. Oraz o sposobie wydatkowania na nią środków finansowych. Może nawet zostanie powołana jakaś komisja w Izbie Reprezentantów dla zbadania sposobu wykorzystania wcześniejszego wsparcia, co Republikanie bardzo mocno akcentują, jako że w krótkim czasie do Kijowa przekazywane są wielomiliardowe sumy. Łatwo utracić nad tym kontrolę, a nawet to zmarnotrawić. Ale frakcja, którą roboczo nazwałbym neoizolacjonistyczną, to wciąż nie jest większość w Partii Republikańskiej. Ani nie jest to zresztą większość w republikańskim elektoracie, czego dowodzi badanie PEW Research.

Czego dowodzi to badanie?

Tego, że nawet jeśli rośnie odsetek tych, którzy uważają, iż zrobiono już zbyt wiele i może czas działania ograniczyć, to nadal jest to mniej niż 25 proc. badanych.

A w której frakcji jest lider mniejszości republikańskiej w Izbie Reprezentantów Kevin McCarthy? Kilka dni temu powiedział, że jeśli jego partia uzyska większość w tych wyborach, to nie będzie kontynuować podpisywania "czeków in blanco" na rzecz Ukrainy. Jeden Republikanin o nazwisku McCarthy (Joseph McCarthy, szukający domniemanych komunistów w instytucjach publicznych USA – red.) już zapisał się w historii niekoniecznie złotymi zgłoskami.

Myślę, że to nie ten model. Nawet jeśli Kevin McCarthy "flirtuje" z Donaldem Trumpem i jego zwolennikami, to odnoszę wrażenie, że ta deklaracja jest raczej zapowiedzią większej odpowiedzialności w wydawaniu pieniędzy. Trudno nie dyskutować o tym choćby ze względu na trudną sytuację gospodarczą Stanów Zjednoczonych. Dyskusja więc będzie, ale zaangażowanie w pomoc nie ustanie.

Nawet jeśli o wydatkowanie środków będzie trudniej – może powstanie postulowana komisja kontroli w Izbie Reprezentantów – to nie oznacza to po prostu blokady tej pomocy w razie przejęcia władzy przez Republikanów.

Dalsza część wywiadu pod podcastem:

A jak na wojnę w Ukrainie zapatruje się sam Donald Trump? To w Partii Republikańskiej bardzo znacząca postać i jego głos ma znaczenie.

On i jego zwolennicy uważają, że tę wojnę należy jak najszybciej zakończyć. Niewykluczone, że takimi sygnałami McCarthy próbuje zjednać sobie polityków z obozu Trumpa. Warto też wspomnieć, że według badania Instytutu Gallupa wyborcy USA ogółem deklarują, że pomoc należy kontynuować. Aż 80 proc. wyborców demokratycznych uważa np., że walkę należy prowadzić i wspierać aż do wyparcia wojsk rosyjskich z Ukrainy. A wśród Republikanów jest to około 50/50.

Czyli wciąż mocne jest negatywne postrzeganie "Iwana zza oceanu"?

Federacji Rosyjskiej? Tak, badania pokazują, że notowania Rosji i samego Putina radykalnie spadły. Większość Amerykanów zaczęła postrzegać go już nie jako rywala, ale jako otwartego wroga, zagrożenie.

Wśród państw najbardziej zagrażających USA amerykańscy obywatele od lat wskazywali również Iran, Koreę Północną, czasem Irak. Dzisiaj to przede wszystkim Chiny, ale Rosja jest na mocnym drugim miejscu.

Trump pewnie ma inną optykę.

On uznaje, że gdyby był u władzy, to do tej wojny w ogóle by nie doszło, bo miał rzekomo przemożny wpływ na Putina, a jego zdolności negocjacyjne sprawiłyby, że rosyjski prezydent porzuciłby swoje zamiary inwazji. I tej narracji Trump się trzyma.

W pana ocenie, gdyby Trump utrzymał władzę, wojna też by wybuchła?

Myślę, że tak, niezależnie od tego, kto zasiadałby w Gabinecie Owalnym. Choć możemy założyć, że Putin postępowałby ostrożniej, mając Trumpa po drugiej stronie stołu. Jak mówiliśmy, Trump był nieprzewidywalny i impulsywny. Nikt nie był w stanie przewidzieć, co zrobi Trump i "jego" Ameryka. Ale obawiam się zarazem, że z Trumpem w Białym Domu odpowiedź USA i szerzej - całego Zachodu - byłaby o wiele mniej stanowcza i skoordynowana.

Bo przecież pomoc Zachodu to nie tylko Javeliny, HIMARS-y i wsparcie informacyjne, ale też uderzenie w całą rosyjską narrację. Kiedy Rosja ruszała do ataku, nikt nie wierzył w jej narrację usprawiedliwiającą to działanie. To udało się Kremlowi – do pewnego stopnia – w 2014 r. Teraz nie. Amerykanie krok po kroku ujawniali rosyjskie plany, przekazywali informacje samej Ukrainie i partnerom. Uniemożliwili zwycięstwo Rosji w wojnie informacyjnej. Można mieć wątpliwości, czy to by się udało za Trumpa, mającego – nazwijmy to delikatnie – napięte relacje z europejskimi sojusznikami.

A co jest dzisiaj nadrzędnym celem USA w tej wojnie?

Moim zdaniem maksymalne osłabienie Rosji. Militarne, gospodarcze i każde inne. Upuszczenie jej krwi tak, by osłabła i przez 10-15 lat nie była w stanie podejmować takich działań jak obecnie w Ukrainie. Ta perspektywa jest horyzontem, na którym może dojść do zaostrzenia stosunków USA z Chinami. Końcem obecnego konfliktu są w optyce amerykańskiej najprawdopodobniej negocjacje pokojowe.

Nie wojna atomowa?

To nieustający straszak ze strony Putina. Jedna z ostatnich kart atutowych, które mu pozostały. USA traktują to zagrożenie serio. Administracja zleciła opracowanie strategii na wypadek użycia tego uzbrojenia. Amerykanie mocno odpowiadają na każdą sugestię Kremla o możliwości użycia tego rodzaju broni. Są wypowiedzi o możliwym zniszczeniu w odwecie Floty Czarnomorskiej czy znaczącej, ale konwencjonalnej odpowiedzi wojskowej.

Takie komunikaty muszą być do Rosjan wysyłane. Zresztą społeczeństwo USA też się tego obawia i podnoszą to również środowiska neoizolacjonistyczne. Ale nie sądzę, by był to podstawowy scenariusz wśród analityków USA. Dla samego Putina byłaby to zresztą droga bez powrotu. Choć zagrożenie to istnieje, to nie oceniam wysoko jego prawdopodobieństwa.

Tym bardziej że za Władimirem Putinem jest pewien cień. Czerwony cień Xi Jinpinga.

Który to Xi z całą pewnością nie życzyłby sobie tego rodzaju eskalacji. Obserwując tę relację – oczywiście na tyle, na ile możemy to robić - można dojść do wniosku, że Chiny z przebiegu wojny w Ukrainie nie są zadowolone.

Na początku lutego doszło do spotkania Putina i Jinpinga. Prawdopodobnie Chińczyk został przez Putina skuszony perspektywą osłabienia Zachodu, który będzie musiał zaangażować się i do pewnego stopnia zredukuje swoje zainteresowanie regionem Indopacyfiku.

Tylko że nie wyszło.

Nie wyszło. "Kilkudniowa wojna" zmieniła się w długi, wyniszczający konflikt, który ogranicza pole manewru Chinom, które chcą wspierać Rosję, ale boją się kontrakcji, choćby gospodarczej, ze strony Zachodu.

Utrudnia to życie Chinom i Xi stara się ograniczać potencjalną eskalację rosyjską. Pytanie, jak długo mu się to uda i jak duży jest jego wpływ na Władimira Putina. Rosja na pewno jest zależna od finansowego wsparcia Chin. Wojna w Ukrainie osłabiła zresztą pozycję nie tylko samej Rosji, ale i samego Putina, co było widać choćby podczas spotkania w Samarkandzie.

To, że Putin musiał czekać na przywódców i liderów innych krajów - nawet partnerów regionalnych - pokazuje dobitnie, narastające wątpliwości, czy Rosja wciąż jest państwem, z którym należy się liczyć, a jej pozycję można kwestionować.

Chyba nie tak miało to wyglądać?

Rosja ma przed sobą problem, i to ogromny, odbudowy swojej pozycji oraz wizerunku po tej wojnie. Militarnie inwazja okazała się nieskuteczna. Rosja pokazała, że kiedy nie idzie jej militarnie, nie jest w stanie przeprowadzić skutecznej kontrakcji choćby w rejonie Charkowa, wprowadza mobilizację, która okazuje się kolejną klęską.

To będzie wpływało na pozycję Rosji. Nie tylko na świecie, względem Zachodu czy Chin, ale nawet w regionie. Może też być to zwiastun sytuacji, w której Chiny zaczną mocniej rozpychać się w bezpośrednim otoczeniu Rosji, widząc tam szansę na umocnienie swojej pozycji.

Chiny mogą być nieoczekiwanym wygranym tej wojny?

Od lat USA zdają sobie sprawę, że to Chiny – nie Rosja – będą ich największym rywalem. Również niedawno opublikowana strategia bezpieczeństwa USA wskazuje wprost na Chiny jako na jedyne państwo, które ma siły, środki i wolę do zmian ładu międzynarodowego. Dostosowania go do swoich oczekiwań. I do tego, do tej rywalizacji, Amerykanie się przygotowują.

Istnieje ryzyko, że konflikt może przejść od wojny handlowej, rozpoczętej jeszcze przez Trumpa, do działań zbrojnych. I tu wraca kwestia Tajwanu jako stały motyw.

Ale napięcia na linii USA–Chiny to nie tylko sprawa Tajwanu. Ich stosunki są o wiele bardziej złożone.

Tajwan jest dziś papierkiem lakmusowym USA w regionie. Stosunek Stanów Zjednoczonych do tej wyspy pokaże Korei, Japonii czy Australii na ile mocne są sojusze i czy w razie zagrożenia USA przyjdą im z pomocą. Oczywiście, współpracy USA i Chin - podjętej jeszcze w erze Richard Nixona, czyli pół wieku temu - nie da się łatwo przerwać, nie powodując zarazem globalnej katastrofy gospodarczej.

Po co była zatem tajwańska ekspada Nancy Pelosi w sierpniu? Chiny były wściekłe, Biały Dom też nie wydawał się wybitnie szczęśliwy.

Wydaje się, że wojskowi i cywilni urzędnicy administracji starli się wyperswadować spiker Pelosi tę wizytę. Jednak to dość niezależna polityk i to była najprawdopodobniej jej własna inicjatywa.

Postawiła w trudnej sytuacji zarówno Joe Bidena, jak i Chińczyków, którzy musieli zareagować i była to reakcja dość groteskowa, oddająca chyba obecne – podkreślam: obecne – ograniczenia tego kraju w relacjach z USA.

Natomiast trzeba pamiętać o czymś innym, co dobrze pokazuje stopień złożoności tych relacji, czyli o ostatnim uderzeniu USA w chiński sektor produkcji półprzewodników.

Z dnia na dzień Chiny zostały de facto odcięte od najbardziej zaawansowanych, amerykańskich technologii. To element wojny nie tylko gospodarczej, ale i technologicznej. Jeśli na naszych oczach rozgrywa się nowa zimna wojna - między USA i Chinami, to głównie na polu nowych technologii.

Uderzenie przez Joe Bidena w ten segment to uderzenie w sektor sztucznej inteligencji, technologii 5G, uczenia się maszynowego – to tematy kluczowe nie tylko z chińskiej perspektywy.

Zatem na tym polu prymat USA jest niepodważalny?

Chińczycy być może gonią w pewnych aspektach, może nawet doganiają, ale pozycja USA jest nadal dominująca, mimo postępów Chin np. w temacie technologii 5G.

Moje odwołanie się do wydarzeń z ostatnich kilku dni, do nałożonych amerykańskich sankcji, nie było bezpodstawne. To pokazało, na czym ta przewaga USA polega. Było to uderzenie w chińskie możliwości produkcji półprzewodników, ale również zablokowanie możliwości sprzedaży ich Chinom przez inne kraje, korzystające przy ich wytwarzaniu z amerykańskiej technologii. Uderzyło to także w konkretne osoby współpracujące choćby z chińskimi podmiotami.

Duża moc rażenia.

To pokazuje, że jedną arbitralną decyzją USA mogą, jeśli nie unicestwić, to bardzo poważnie utrudnić Chinom możliwość uzyskiwania najbardziej zaawansowanych półprzewodników. Półprzewodników, które dziś są surowcem, o które walczą dziś mocarstwa jak niegdyś o ropę naftową. USA kontrolują dziś podaż tego towaru. Być może mocniej niż kiedykolwiek kontrolowały jakikolwiek inny surowiec.

I nawet jeśli Chiny stworzyły ogromne korporacje, w niektórych aspektach dorównujące nawet USA, to w pewnych aspektach nadal są z tyłu, nie są w stanie wygrać rywalizacji z Ameryką.

Czyli nawet jeśli Chiny i USA grają w karty przy jednym stoliku…

…to karty dzielą Amerykanie. Tak to dziś wygląda. I Chinom nie będzie łatwo wyjść z tego okrążenia. Co nie oznacza, że Amerykanie mają prostą ścieżkę do zwycięstwa w tej rywalizacji. Choć administracja Bidena nadal się uczy. Rozszerza to, co rozpoczęła administracja Trumpa, być może działając impulsywnie i punktowo.

Zatem w rozgrywce USA–Rosja–Chiny dotychczasowy hegemon nie da się tak prędko zepchnąć z tronu?

Chiny muszą wiele nadgonić, by być w stanie rywalizować z USA na polu militarnym, ale i technologicznym. A Rosja? Rosja, wchodząc na Ukrainę, nadepnęła na grabie. I Biden zrobi teraz wszystko, żeby te grabie walnęły Putina jak najboleśniej w czoło.

***

Łukasz Maziewski - dziennikarz Wirtualnej Polski

Andrzej Kohut - amerykanista, specjalista ds. nowych mediów w Ośrodku Studiów Wschodnich, ekspert Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Autor podcastu "Po amerykańsku" i książki "Ameryka. Dom podzielony".

"Ameryka. Dom podzielony"
"Ameryka. Dom podzielony"© Materiały prasowe
Źródło artykułu:WP magazyn
wojna w Ukrainiewładimir putinjoe biden
Wybrane dla Ciebie