PolskaKochają czy szkodzą?

Kochają czy szkodzą?

Miało być pięknie. Rząd Platformy naprawiający kraj po spustoszeniu, jakiego dokonało PiS. Ale prezydentowi udało się ostatnio... popsuć premiera. I teraz obaj panowie skupiają się na kopaniu pod sobą dołków.

Kochają czy szkodzą?
Źródło zdjęć: © PAP

Awantura związana ze szczytem UE pokazała, że konflikt między premierem i prezydentem zaszedł już bardzo daleko. Destabilizuje państwo i jego struktury – uważa były szef Trybunału Konstytucyjnego, profesor Marek Safjan. – To, co widzieliśmy w Brukseli, to zaledwie preludium do wielkiego chorału, którego będziemy świadkami w niedalekiej przyszłości – dodaje socjolog, profesor Edmund Wnuk-Lipiński.

Przed nami bowiem batalia o komercjalizację szpitali, o emerytury pomostowe i ustawę kompetencyjną, która ma uporządkować wpływy prezydenta i premiera w kwestiach unijnych. W końcu za niespełna dwa miesiące kolejny szczyt UE i kolejna szarża obu pałaców na Brukselę.

Występy klaunów

Ostatnie brukselskie starcie zaczęło się banalnie – od urzędowo-formalnych uszczypliwości. Jeden z bliskich współpracowników Lecha Kaczyńskiego twierdzi, że MSZ przekazało prezydentowi informację o składzie delegacji na szczyt UE dopiero w ostatnim dniu składania akredytacji. Na liście nie było Lecha Kaczyńskiego. – Nikt nie zapytał prezydenta, czy chce uczestniczyć w szczycie. Odmówiono mu nawet wglądu w rządowe stanowisko na spotkanie w Brukseli. Wtedy Lech Kaczyński postanowił, że pojedzie do Brukseli, czy się to komuś podoba, czy nie – twierdzi strona prezydencka.

Premier Tusk tłumaczy, że jego decyzja była spowodowana rozbieżnymi stanowiskami rządu i prezydenta w kwestiach, którym był poświęcony szczyt. Zwłaszcza energetycznych, bo Lech Kaczyński przystał w marcu 2007 roku na unijną propozycję ograniczenia do 2020 roku emisji dwutlenku węgla o 20 procent. Słuszna z punktu widzenia ekologii idea oznaczałaby jednak dla polskiej energetyki opartej na spalaniu węgla wzrost cen energii o 90 procent. Premier więc prezydenta w delegacji nie chciał.

To, co było dalej, sprowadza się do dwóch wypowiedzi Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska:
– Brat miał rację, pan wychował się na podwórku – miał powiedzieć prezydent premierowi przed odlotem na szczyt UE.
– Chcieć to sobie możesz – miał z kolei odpowiedzieć Tusk Kaczyńskiemu na spotkaniu w Brukseli, gdy prezydent oznajmił, że chce zrelacjonowania mu części obrad, w której nie będzie uczestniczył.
Niby drobne uszczypliwości, ale jak w soczewce skupiają się w nich: wzajemna niechęć obu polityków, ich osobiste animozje i ambicje przesłaniające obowiązki, do których pełnienia zostali wybrani przez Polaków. Oczywiście wiadomo, że politycy, zwłaszcza z przeciwnych opcji, używają w kuluarowych rozmowach mocnych słów, że często dochodzi między nimi do sporów, ale nie powinno się tego wywlekać na forum. Tymczasem obserwujemy wyścig pracowników obu kancelarii w dostarczaniu mediom przecieków z poufnych rozmów premiera i prezydenta. A niech naród usłyszy, jak Lech Kaczyński znokautował premiera albo jak Donald Tusk przyłożył prezydentowi poniżej pasa.

– W Brukseli chodziło o wielkie pieniądze i wielkie sprawy, o których decydują szefowie 27 krajów Wspólnoty Europejskiej. Polskim politykom udało się sprowadzić wszystko do awantury o krzesło i samolot. Bo to każdy zrozumie – ocenia ostatnie wydarzenie medioznawca, profesor Tomasz Goban-Klas, i dodaje: – Nie trzeba się wysilać, tłumaczyć obywatelom swoich decyzji. Wystarczy, że dziennikarze biegają z kamerami od pałacu do pałacu i pokazują występy klaunów. Politycy, wiedząc, że są pokazywani tym chętniej, im bardziej błaznują, robią to coraz częściej, ku uciesze gawiedzi.
– Na ten konflikt musimy spojrzeć poważniej – przestrzega jednak profesor Wnuk-Lipiński. – Nie tylko na to, co wynika z przekazów medialnych, bo one w naturalny sposób skupiają się na drobiazgach: walce o samolot, terminach wysyłania pism przez obie kancelarie, a przecież to tylko skutki sporu, nie jego istota. Ta polega na tym, czy będziemy mieli w Polsce ustrój prezydencki, czy gabinetowo-parlamentarny. To zaś może rozstrzygnąć tylko zmiana konstytucji. *
Jak nie konstytucją, to ustawą**

O potrzebie zmiany konstytucji Donald Tusk mówi zawsze, gdy dochodzi do przepychanki na linii rząd–prezydent. Wiadomo jednak, że są to deklaracje wyłącznie życzeniowe. Słowa wytrychy, które nie otwierają żadnych drzwi, bo do zmiany konstytucji potrzeba głosów PiS, a ta partia ma interes zasadniczo różny od interesu Platformy.

Jedyne, co może ugrać PiS w najbliższych latach, to fotel prezydenta. Na zwycięstwo parlamentarne nie ma co liczyć, więc dziś partia Jarosława Kaczyńskiego byłaby w stanie poprzeć tylko przejście na system prezydencki. A takie rozwiązanie dla PO oznaczałoby oddanie PiS władzy walkowerem. Sytuacja jest więc patowa i wszyscy wiedzą, że do kolejnych wyborów nic się nie rozstrzygnie.

Stąd pomysły rozwiązań prowizorycznych. Przede wszystkim wniosek rządu do Trybunału Konstytucyjnego, by to on rozstrzygnął, kto odpowiada za prowadzenie polityki europejskiej i reprezentowanie Polski na szczytach UE: premier czy prezydent? Wniosek przygotowuje zespół pod kierownictwem Tomasza Arabskiego, szefa kancelarii premiera. Koledzy z PO żartują, że to pokuta Arabskiego za sposób, w jaki odmówił samolotu Lechowi Kaczyńskiemu. Po upublicznieniu tego listu po raz pierwszy znacznie spadły notowania sondażowe partii Tuska.

Szansa jednak, by Trybunał rozwiązał problem, jest nikła. Orzeka on bowiem o zgodności z konstytucją konkretnych rozwiązań prawnych, a nie sporów kompetencyjnych. Do Trybunału próbowano się już odwoływać w 2007 roku, przed szczytem UE rozstrzygającym o losie traktatu lizbońskiego. Wówczas również mieliśmy awanturę o to, kto leci do Brukseli. I podobnie jak ostatnio polecieli obaj panowie.

Dlatego lepszym rozwiązaniem wydaje się przygotowanie oddzielnej ustawy kompetencyjnej.
– Robimy to dwutorowo – przyznaje szef Klubu Parlamentarnego PO Zbigniew Chlebowski. Trwają już prace nad ustawą, którą Tusk obiecał Kaczyńskiemu w zamian za jego zgodę na ratyfikację traktatu lizbońskiego. Jest to ustawa określająca zasady podejmowania decyzji dotyczących obecności Polski w UE. Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski zamówił ekspertyzy prawne, na podstawie których do tej ustawy ma być włączony zapis rozstrzygający, kto powinien reprezentować Polskę na szczytach w Brukseli. – Prezydent taką ustawę uzna zapewne za niekonstytucyjną. I wtedy jest szansa, by Trybunał Konstytucyjny rozstrzygnął toczący polską politykę spór. Łatwiej ustosunkować się do ustawy niż zapytania rządu – uważa profesor Marek Safjan.

Jeśli jednak i ten fortel Platformy się nie uda, partia Tuska zapowiada specjalną ustawę o MSZ – na wzór ustawy o MON. Ta mówi, że prezydent sprawuje konstytucyjne zwierzchnictwo nad armią poprzez szefa MON. Analogicznie mógłby reprezentować Polskę za granicą, „podlegając” ministrowi spraw zagranicznych. – To zamach na prezydenta. Animozje między Lechem Kaczyńskim a Radosławem Sikorskim są powszechnie znane – mówi oburzony pomysłami PO pracownik kancelarii Lecha Kaczyńskiego.
– To nie zamach. My tylko próbujemy znaleźć jakieś wyjście z sytuacji. Jeśli się nie uda, trzeba będzie przypomnieć prezydentowi, że za łamanie konstytucji grożą przewidziane prawem konsekwencje – odpiera Zbigniew Chlebowski.
– Chcecie przeprowadzić impeachment? – pytam.
– Musimy być przygotowani nawet na taką ostateczność – odpowiada Chlebowski. Czasem wydaje się, że gabinet Tuska ma więcej pomysłów na rozgrywanie medialnych wojenek niż sposobów na przekonanie obywateli, że proponuje spójną wizję sprawniej działającej Polski. * Każ*

Groźby Platformy przypominają prężenie muskułów. Przynajmniej w wykonaniu PO, bo działają na zasadzie zastraszenia przeciwnika. Z marnym zresztą skutkiem. Bardziej niepokojąco wygląda ofensywa prezydenta. W odwecie za próby marginalizowania jego pozycji Lech Kaczyński torpeduje reformy rządu, na które od dawna czekamy i które wreszcie zaczynają się krystalizować. Można polemizować ze szczegółami proponowanych przez PO rozwiązań, ale ich odrzucanie z góry jest groźne dla kraju.

Na październikowym zjeździe Solidarności Lech Kaczyński pod hasłem „walki z Rzeczpospolitą dla bogatych” zapowiedział zawetowanie ustawy o emeryturach pomostowych. Z pomostówek korzysta dziś 1,1 miliona osób, ale prawo do przechodzenia na wcześniejszą emeryturę wygasa definitywnie z końcem tego roku. Rząd chce przedłużenia przywileju dla grupy 270 tysięcy osób pracujących w szczególnie szkodliwych dla zdrowia warunkach. Prezydenckie weto oznacza, że pomostówki nie dostanie nikt. Lech Kaczyński gra więc losem ludzi, którym nowa ustawa zachowałaby przywileje emerytalne. Prezydent przygotował wprawdzie własny projekt ustawy zachowującej dotychczasowe zasady przechodzenia na wcześniejsze emerytury, ale świadczy to o braku odpowiedzialności za finanse publiczne, bo utrzymywanie obecnego status quo grozi dziurą w ZUS w wysokości- 158 miliardów złotych w najbliższych pięciu latach. A wtedy zabraknie już na emerytury i renty dla wszystkich.

Prezydent zapowiedział także walkę z reformą służby zdrowia. Domaga się referendum w sprawie komercjalizacji szpitali, bo jego zdaniem prowadzi ona do prywatyzacji i leczenia tylko dla bogatych, co jest fałszowaniem istoty proponowanych zmian. W tej reformie chodzi przede wszystkim o sprawne zarządzanie szpitalami, które dziś toną w długach. W szpitalu spółce – co proponuje rząd – za finanse własnym majątkiem odpowiada dyrektor. Liczy więc każdą wydawaną złotówkę, a pacjentów i tak leczy w ramach NFZ, czyli za darmo. Prezydent woli jednak grać na strachu obywateli, niż szukać rozwiązania dla zadłużonych szpitali, które pożerają publiczne pieniądze na pokrywanie odsetek, zamiast przeznaczać je na leczenie i zakup sprzętu medycznego.

Na emeryturach i zdrowiu nie koniec. Prezydentowi nie podoba się też reforma oświaty. Skrytykował ostatnio propozycję zwiększenia swobody programowej dyrektorów szkół. Nazwał to „skrajną decentralizacją niebezpieczną dla Polski”. A czyż nie decentralizacja była fundamentem istotnych zmian w oświacie po 1989 roku?

Kością niezgody jest także armia. Lech Kaczyński jest przeciwnikiem wprowadzenia armii zawodowej na zasadach przygotowanych przez rząd PO. Ustawę o profesjonalizacji armii nazywa się w Pałacu Prezydenckim „pułapką Klicha”. Zastawioną na Lecha Kaczyńskiego, bo podpisując ustawę, przyjąłby część odpowiedzialności za reformę niemożliwą – zdaniem obozu prezydenckiego – do przeprowadzenia w proponowanym terminie.

Być może prezydent ma rację, że rozpoczęcie profesjonalizacji armii w przyszłym roku jest zamierzeniem równie ambitnym, co mało realnym. Podobnie jak wprowadzenie w Polsce euro w 2011 roku, które Donald Tusk zapowiedział z zaskoczenia. Jednak nawet jeśli tak jest, to nie na groźbach wetowania rządowych inicjatyw powinny opierać się relacje obu ośrodków władzy. Relacje, bo o współpracy trudno już mówić. Przeciwnie – te kontakty przypominają dziś obraz z pierwszej wojny światowej: dwóch okopanych armii od czasu do czasu przypuszczających na siebie wyniszczające ataki. Dezynwoltura nielicująca z powagą zajmowanych przez premiera i prezydenta stanowisk.

W imię wyborów

Do sporów dotyczących polityki krajowej dodać trzeba jeszcze i ten, który legł u podstaw ostatniej brukselskiej batalii: różne koncepcje polityki europejskiej. – Prezydent uważa, że należy umacniać naszą pozycję w UE, tworząc koalicje regionalne: z Bałtami oraz sąsiadami z południa i północy, a nie próbować za wszelką cenę dołączyć do wielkiej piątki: Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch i Hiszpanii. Bo decyzje i tak zapadają głównie w Paryżu i Berlinie, więc Polska mogłaby w tym gronie odgrywać jedynie rolę zasłony dymnej – tłumaczy Witold Waszczykowski, wiceszef Biura Bezpieczeństwa Narodowego.

Stąd prezydent Kaczyński tak chętnie spotyka się z prezydentem Litwy Valdasem Adamkusem czy prezydentem Czech Vaclavem Klausem, a politykę rządu Tuska kierującą się otwartością na kontakty z dużymi mocarstwami Europy (także z Rosją) nazywa ironicznie polityką „kochajmy się”. Pytanie jednak, czy z większymi od nas lepiej prowadzić politykę konfrontacji (jak czynił to rząd PiS), czy raczej starać się być w gronie, w którym zapadają ważne dla naszego kraju decyzje. Nawet jeśli oczywistością jest, że polski premier nie będzie miał siły prezydenta Francji ani niemieckiej kanclerz.
– Polska nie powinna mieć dwóch polityk zagranicznych, bo jest to zabójcze dla państwa. Szef rządu i prezydent uwięzili interes Polski w kleszczach partyjniactwa – uważa były poseł PiS, Michał Ujazdowski. – Odpowiedź na pytanie, kto bardziej szkodzi Polsce, biorąc pod uwagę wydarzenia brukselskie, brzmi: raczej prezydent, bo jego wizyta osłabiła siłę negocjacyjną naszego kraju w świecie – mówi profesor Wnuk-Lipiński.
Przedstawiciel polskich przedsiębiorców obserwujący potyczki na linii prezydent–premier, prezes Business Centre Club Marek Goliszewski dodaje zaniepokojony: – Ostatnie zachowania prezydenta RP świadczą o tym, że nie uwzględnia polskiej racji stanu. Wyraźnie toczy walkę o wpływy i wciąga do niej rząd. Platforma obiecywała przed wyborami zmiany w finansach państwa i systemie emerytur, redukcję biurokracji, wzmocnienie przedsiębiorczości Polaków. To miał być jej cud gospodarczy, tymczasem zamiast cudu mamy żenującą polemikę na najwyższych szczeblach władzy.

Aleksandra Pawlicka

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)