Klasa próżniacza
Niemieccy menedżerowie niczym gwiazdy Hollywood zarabiają miliony euro. Tylko ich firmy pogrążają się w długach i skandalach - pisze Filip Gańczak w "Newsweeku".
19.07.2004 | aktual.: 19.07.2004 10:11
Wyrok w gospodarczym procesie stulecia zapadnie za kilka dni. Ale niemieckie gazety, m.in. "Handelsblatt" i "Financial Times Deutschland", nie czekając na ostateczną decyzję, już przewidują: menedżerowie firmy Mannesmann zostaną uniewinnieni. A jeżeli nie, to kary będą symboliczne.
Ten prawdziwy "thriller sądowy" - jak określił proces dziennik "Neue Züricher Zeitung" - ciągnie się od 21 stycznia tego roku. Na ławie oskarżonych zasiadło sześciu menedżerów z firmy Mannesmann, z prezesem Klausem Esserem na czele. Prokuratura oskarżyła ich o działania na szkodę spółki. Cała rzecz rozegrała się w 2000 roku. Wtedy to członkowie zarządu Mannesmanna zostali zmuszeni do odejścia z firmy w związku z przejęciem jej przez Vodafone'a - brytyjskiego giganta telefonii bezprzewodowej. Ale zanim panowie opuścili gabinety, przyznali sobie odprawy, przyprawiające o zawrót głowy. Największą wziął Esser - aż 30 mln euro. W sumie wypłacono menedżerom 60 milionów euro.
Wydarzenia te, opisywane przez największe media, "Frankfurter Allgemeine Zeitung" czy "Die Welt", poważnie nadszarpnęły i tak już kiepski wizerunek niemieckiego menedżera. Z sondażu przeprowadzonego przez brukselską grupę badawczą GfK Ad Hoc Research wynika, że przedsiębiorcy z Berlina czy Monachium cieszą się zaufaniem zaledwie 18 proc. rodaków. Jak zauważył branżowy "Manager Magazin", żadna inna grupa zawodowa w Niemczech nie zanotowała w ostatnich latach równie dotkliwego spadku prestiżu. Menedżerom ufa dziś mniej rodaków niż adwokatom i dziennikarzom, do których zaufanie od lat pozostaje na niskim poziomie. Wszystkiemu mają być winne wygórowane pensje i odprawy, niezrozumiałe w kontekście skandali giełdowych, głośnych upadków firm i masowych zwolnień - konkluduje autor.