Kim i Trump niebezpiecznie się bawią. Tylko Chiny mogą przywołać ich do porządku
Donald Trump odwołał szczyt z Kim Dzong Unem. Teraz to koreański przywódca chce się spotykać, choć wcześniej groził zerwaniem rozmów. Nie ma ani historycznego przełomu, ani wojny. To dziwny taniec, który szybko się nie skończy, chyba że wkroczą Chiny.
Donald Trump i Kim Dzong Un tańczą dziwny taniec. Kilka kroków w przód, obrót, parę kroków w bok i w tył. Nie jest tylko pewne, który prowadzi, stąd nerwowość i szarpnięcia. Świat wokół patrzy i wstrzymuje oddech, bo obaj obwiesili się granatami zanim weszli na parkiet.
Prezydent USA, POTUS, postępuje w charakterystycznym dla siebie stylu macho, który nie pozwoli sobie na żadną oznakę słabości. Po zerwaniu przez Północ rozmów z Południem dramatycznie spadać zaczęły nadzieje na przełom podczas szczytu w Singapurze, zapowiedzianego na 12 czerwca. Trump nie chciał dać się ośmieszyć Kimowi, a tak wyglądałoby odwołanie rozmów przez Pjongjang.
Zobacz także: Macierewicz o zdrowiu Kaczyńskiego
Jeszcze gorsze byłoby spotkanie, z którego nic by nie wynikało, zwłaszcza że Waszyngton rozbudził wielkie nadzieje. Najpierw triumfalne przywitanie trójki obywateli USA uwolnionych przez Północ. Później, w dziwnym napadzie nadgorliwości, wybito okolicznościowe medale. Do spotkania nie dojdzie, ale sklep w Białym Domu nadal sprzedaje dziwną pamiątkę z odwołanego szczytu. Symbolicznie medale przeceniono z 24,95 na 19,95 dolarów.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
To nie koniec przedstawienia
Trump postanowił zminimalizować straty i pokazać, że to on zerwał rozmowy i kontroluje sytuację. Sam podyktował list otwarty do Kim Dzong Una. POTUS skarży się w nim na "otwartą wrogość" Kima i wyraża nadzieję na dialog i spotkanie w przyszłości. "Jeżeli zmienisz zdanie w sprawie tego bardzo ważnego szczytu, proszę, zadzwoń lub napisz do mnie" – napisał Donald Trump.
Kim Dzong Un nie kazał długo czekać na odpowiedź i wyraził chęć spotkania się z Trumpem "w dowolnym czasie i miejscu". Co więcej, deklarację dobrej woli komunistycznego lidera poprzedziło zamknięcie ośrodka badań nuklearnych, któremu towarzyszyło wysadzenie w powietrze części budynków.
Amerykanie prawdopodobnie zorientowali się, że Koreańczycy z Północy prowadzą ich na manowce. Oferują niewiele znaczące ustępstwa, takie jak zlikwidowanie niezdatnego już do użytku ośrodka badawczego, w nadziei na duże korzyści gospodarcze. Waszyngton liczy na realne rozbrojenie nuklearne Półwyspu, co oznaczać musi nie tyko zniszczenie bomb atomowych posiadanych przez Pjongjang, ale także pozbycie się możliwości budowania ich w przyszłości. Komuniści powinni także zrezygnować ze "środków przenoszenia", czyli programu budowy międzykontynentalnych rakiet balistycznych.
Zaostrzenie tonu wypowiedzi przez Północ, a zwłaszcza rezygnacja ze spotkań z Południem pokazały, że Pjongjang nie czuje się pokonany i zamierza twardo realizować swoje interesy. Najlepszym scenariuszem wydawał się wariant chiński, czyli otwarcie gospodarki kraju przy zachowaniu struktury komunistycznego reżimu. Z kolei czarny scenariusz mówi o setkach tysięcy, a nawet milionach ofiar konfrontacji zbrojnej. Wojna jest obecnie mało prawdopodobna, ale możliwa.
Oczekiwanie na reakcję Chin
Najbardziej oszukani mogą czuć się politycy z Seulu, którzy poważnie zaangażowali się w rozmowy z Pjongjangiem, mając nadzieję na zakończenie trwającego od 70 lat konfliktu. Wygląda na to, że bez interwencji z zewnątrz Kim i Trump długo mogą jeszcze kontynuować ten chaotyczny taniec.
Teraz oczy zwracają się więc ku Chinom, które mają możliwość zaprowadzenia porządku. Pekin jako jedyny ma realny wpływ na Pjongjang, a wszyscy pozostali gracze muszą się z nim liczyć. O ile Chiny niczego nie narzucą Amerykanom, to mogą przedstawić propozycję rozwiązania sporu, którą Biały Dom gotów będzie rozważyć.
Dla Pekinu to okazja wzięcia odpowiedzialności za region, choć nie wiadomo, czy Xi Jinping jest gotowy wystąpić w roli regionalnego gospodarza. Jeżeli z niej skorzysta, to po raz pierwszy ustawi swój kraj w roli przewodnika USA, czego za wszelką cenę starał się uniknąć poprzednik Trumpa, Barack Obama.
Jarosław Kociszewski dla Opinii WP
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl