Budzą się w środku nocy i przeżywają śmierć tych, których nie zdołali uratować. Nie wytrzymują napięcia, wpadają w depresję, zmieniają się tak, że bliscy ich nie poznają. "To nie jest już tylko praca. To jest walka o każde jedno życie. A do tego o siebie i rodzinę".
Oto #HIT2021. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
Ewa prawie umarła.
Alicja płacze, kiedy nikt nie widzi i jeszcze więcej pracuje.
Mateusz ledwo powstrzymał się od pobicia staruszki.
Pielęgniarka, lekarka i ratownik medyczny opowiadają, jak praca w pandemii wpływa na ich życie i jakie ponoszą jej koszty.
I.
Ewa, 26 lat, pielęgniarka na dużym SOR-ze na południu Polski
Zawsze byłam energiczna i wysportowana. Przed pandemią kilka razy w tygodniu chodziłam na siłownię. Dlatego nie upadłam, kiedy 90-letni pacjent kopnął mnie w klatkę piersiową. Tylko poleciałam z dwa metry do tyłu. Byłam pod wrażeniem, że starszy człowiek potrafi mieć taką moc w nogach!
Ale pacjenci dementywni bywają agresywni. Bo nie rozumieją, co się wokół nich dzieje, trudno im wytłumaczyć, że musimy ich zbadać dla ich dobra. Ja akurat miałam pobrać krew. On leżał na łóżku, a dwóch kolegów go przytrzymywało. Ale nogi miał wolne, no i dostałam z nogi.
Gorsze są te rzeczy, które pacjenci robią świadomie.
Na przykład kupę obok łóżka. Są w na tyle dobrym stanie, że mogliby sami pójść do ubikacji. Albo przynajmniej powiedzieć, że potrzebują się wysikać lub załatwić i żebyśmy podali im kaczkę lub basen. Ale złośliwie wypróżniają się w łóżko lub obok.
Do tego regularnie słyszymy: "Spier…!", "Odje… się ode mnie!". Koledzy są dla nich "chu…", a my to "głupie piz…".
I o wszystko mają do nas pretensje. Dlaczego nie ma poduszek? Kiedy będą wyniki i czemu dopiero za godzinę? Dlaczego ich więzimy i jak tak można? A przecież oni płacą na nasze pensje!
Ja już połowy sytuacji nie pamiętam. Bo nie chcę tego pamiętać.
Wyobrażenia kontra rzeczywistość
Jak przyszłam do tej pracy, wyobrażałam sobie, że będziemy codziennie ratować życie. Że będą przywozić ludzi z wypadków, będę mieć do czynienia z połamanymi rękami i nogami, z urazami wielonarządowymi czy innymi stanami nagłymi. I czasem tak się zdarza.
Ale na co dzień karetki przywożą osoby starsze, często wyniszczone, chorujące przewlekle, wymagające opieki paliatywnej. Zdarzają się pacjenci dementywni – którzy nie wiedzą, jak się nazywają, gdzie są, jaka jest pora roku, co się z nimi dzieje. Wymagają większej uwagi, bo mogą upaść albo wstać, wyjść i się zgubić.
I ja się właśnie opiekuję tymi pacjentami: przebieram ich, zakładam świeże opatrunki, pobieram krew, robię EKG, podaję leki zalecone przez lekarza i wodę do picia. Rozmawiam z nimi i doglądam ich na bieżąco.
Frustracje
Nasz SOR nieźle działa nawet w pandemii, bo przy przyjęciu pobieramy pacjentowi szybki wymaz PCR i na wynik czekamy tylko 22 minuty. Pacjenci z objawami COVID-19 i ci z pozytywnym wynikiem od razu trafiają na strefę izolacyjną. Do nich zakładamy kombinezon, gogle, maseczkę i trzy pary rękawiczek, więc założenie wenflonu staje się wyzwaniem.
Ci ze strefy izolacyjnej nie mogą wychodzić do wspólnej toalety, bo musieliby przejść przez tzw. strefę czystą. Więc załatwiają się tylko i wyłącznie na basen albo do jednorazowej kaczki.
I w kółko dzieje się to samo. Cały czas trafiają do nas pacjenci w podobnym stanie. Pobieramy badania, czekamy na wyniki, konsultujemy te wyniki, robimy kolejne badania...
Oni trafiają na odpowiedni oddział albo wracają do domu. I ciągłe pretensje i oskarżenia. Bo "dziękuję" to mówią później na oddziałach, jak już się lepiej poczują. A SOR jest jak worek treningowy.
Bez oddechu
Całe życie byłam ambitna i musiałam mieć mnóstwo na głowie. Zawsze dużo od siebie wymagałam. Np. jednocześnie robiłam dwa kierunki studiów i pracowałam na SOR-ze. Jak uczelnia się skończyła, chciałam intensywnie pracować. Brałam dyżury. Coraz więcej i więcej.
A praca na SOR-ze jest szczególnie eksploatująca, kosztuje dużo energii. Jak wracałam do domu po 12 godzinach, nie miałam siły na nic. Mimo że była dopiero ósma wieczorem.
Chodziłam z sińcami pod oczami, nieraz kręciło mi się w głowie z przemęczenia.
I cały czas pracowałam. Nie miałam żadnego urlopu, bo nie chciałam. W pracy nikt by po mnie nie poznał, że coś jest nie tak. Zawsze byłam pogodna, uśmiechnięta, rozmawiałam z pacjentami, nie zdarzyło mi się wyładowywać na nich swoich emocji. Bo uważam, że nie są niczemu winni. Po prostu trafili do szpitala i wielu rzeczy nie wiedzą, więc pytają. Dlatego cierpliwie i z wyrozumiałością im odpowiadam.
Za to w domu zaczęły mi się zdarzać napady agresji w stosunku do najbliższych. A oni nie rozumieli, o co chodzi. Bo ja wcześniej nie byłam taką osobą. Niespokojną, ręce mi się trzęsły. I często śniła mi się praca. Niekoniecznie nawet jakieś traumatyczne przeżycia, bo ja je wypieram z głowy.
Do tego żadnego kontaktu z ludźmi. W pracy ciągle chodzimy w maseczkach, więc nawet nie widzę twarzy współpracowników. Po pracy nie ma gdzie wyjść, nie ma gdzie się rozerwać, ani przeczyścić głowę po dyżurze. Wcześniej chodziłam na siłownię. Ale siłownie pozamykali, więc został tylko dom i praca. Stagnacja.
Epizod
Jesienią 2020 zachorowałam na COVID-19. Dwa tygodnie spędziłam sama w domu, w zamknięciu.
I znowu - gdzie nie popatrzyłam, wszędzie: koronawirus, koronawirus, koronawirus. W internecie, w telewizji, w rozmowach. A jednocześnie te komentarze: że nie ma żadnej pandemii, że to spisek i sztucznie nakręcany temat. Nam też niektórzy pacjenci wpierają to w szpitalu. A ja wchodzę do izolatki i natykam się na sześć worków z ciałami.
Do tego nawarstwiły mi się sytuacje z życia prywatnego.
Dopadła mnie totalna bezsilność. Stwierdziłam, że wszystko jest bez sensu i nie warto tego ciągnąć.
To był impuls.
Wzięłam wszystkie tabletki, które miałam pod ręką. Popiłam. I chciałam iść spać.
Raz na zawsze.
Z dwóch perspektyw
Przywieźli mnie na SOR akurat w moim szpitalu. Jako osoba chora na COVID-19, trafiłam na izolatkę, w której sama na co dzień pracuję.
Byłam bardzo słaba i pamiętam tylko moment, kiedy zakładali mi wenflon. I później już nic. Obudziłam się dopiero następnego dnia koło południa.
I byłam w ciężkim szoku: gdzie ja jestem, co się stało?
Okazało się, że moja siostra zadzwoniła na 112, bo zaniepokoiło ją, że dziwnie z nią rozmawiałam. Przyjechało pogotowie i straż pożarna - żeby otworzyć drzwi, bo byłam zamknięta w mieszkaniu.
Na SOR-ze lekarz prowadzący zlecił konsultację psychiatryczną. Tak jak chirurg schodzi na oddział, żeby porozmawiać o bolącym brzuchu, czy ortopeda, żeby obejrzeć rękę, tak do mnie zszedł psychiatra. Do mnie – pacjentki. Bo my jako personel nie mamy psychologa. Tylko we własnym zakresie.
Powiedziałam, że zrobiłam to pod wpływem impulsu i że żałuję. Wytłumaczyłam, co mną kierowało i on stwierdził, że nie zagrażam już swojemu życiu, że mogę zostać wypisana.
Jako pacjentka nie czułam, że łóżko jest tak strasznie niewygodne, jak inni narzekają. Brak poduszki też mi nie doskwierał. Przykryli mnie cienką narzutą i było mi ciepło. Dostałam kroplówki. Co chwilę ktoś do mnie zaglądał i pytał, czy czegoś potrzebuję. Straszne było tylko to, że pierwszy raz w życiu musiałam się załatwić na basen.
Olśnienia
Później poszłam na pierwszy w życiu dłuższy urlop. Dwa tygodnie siedziałam w domu i naprawiałam swoją głowę.
Bardzo brakowało mi pracy.
Do terapeuty zgłosiłam się sama zaraz po wyjściu ze szpitala. Oczywiście prywatnie. Rozmawiał ze mną godzinę - dwie co trzy dni, bo byłam w ciężkim stanie.
Do psychiatry, też prywatnie, poszłam, żeby wypisał jakieś leki, które pomogą mi lepiej funkcjonować. Lekkie, nieuzależniające, nieogłupiające, żebym nie czuła się senna, idąc do pracy. Biorę je do teraz. Do psychoterapeuty chodzę już tylko raz w tygodniu.
Czy mam depresję? Nie wiem, nie byłam diagnozowana.
Nie wiem też do końca, co się wtedy stało.
Sama siebie zaskoczyłam. Próba samobójcza? - ja bym w życiu czegoś takiego nie zrobiła.
Po prostu miałam ciężki epizod załamania.
Powrót
Psychicznie już się od tego uwolniłam. Idę do przodu. Staram się nie żyć przeszłością i być człowiekiem, jakim byłam jeszcze przed tym wszystkim: pozytywnym, nakręconym, cieszącym się każdym dniem.
Na terapii cały czas rozmawiamy, że jednak warto żyć. Ludzie mają rację i sama też do tego doszłam.
Czasami naprawdę się cieszę, że idę do pracy. Ale coraz częściej odczuwam frustrację. Zauważam, że coś jest bez sensu, czegoś mi się nie chce, że najchętniej to bym odpoczęła przez jakiś czas.
Aha, niedługo będę miała psa! Już tylko na to czekam.
II.
Alicja, 31 lat, lekarka w trakcie specjalizacji chorób wewnętrznych w szpitalu na południu Polski
Wróciłam do pracy po urlopie macierzyńskim w lutym tego roku. Mam 14-miesięczne dziecko i męża lekarza. Pracujemy w szpitalu, który od roku jest szpitalem covidowym i przyjmuje tych najcięższych pacjentów: znacząco obciążonych, wymagających zabiegów urologicznych, chirurgicznych, ortopedycznych. Oczywiście z COVID-19.
Początkowo nie zdawałam sobie sprawy, z czym będę się zmagać. Nie wierzyłam mężowi, że umierają tak młodzi ludzie. W pierwszej fali, kiedy nie zdołali uratować 46-letniego pacjenta, dwa dni ze mną nie rozmawiał. Chciał być sam, odciął się od naszego życia domowego.
Ja zaczynam być teraz na tym samym etapie.
Nie mam ochoty nigdzie wyjść, w nocy budzę się i widzę twarze pacjentów. Nie mogę zasnąć, bo atakują mnie myśli: czy mogłam zrobić coś więcej albo szybciej?!
Niestety, pacjenci pogarszają się w błyskawicznym tempie. Tak, że czasem nie jesteśmy w stanie zareagować ani cokolwiek zrobić. W dodatku każde wejście do nich wymaga założenia kombinezonu, rękawic, maski i przyłbicy, co dodatkowo opóźnia interwencję o kilka minut.
Trzy tygodnie temu zmarł mój 42-letni pacjent. Przez dwa tygodnie nadzorowałam jego leczenie. Trafił z zaawansowanymi zmianami w płucach w przebiegu covidu. Reanimowaliśmy go ponad 40 minut na moim dyżurze. Wcześniej, kiedy szykowaliśmy się do intubacji i próbowaliśmy zastosować leki, krzyczał: "Proszę zadzwonić do mojej żony, że umieram!" i "Ratujcie, duszę się!". I od tego czasu... Przepraszam, że płaczę.
Zazwyczaj nie rozmawiam o pacjentach ani o tym, co się tutaj dzieje. Zresztą nie da się tego zrozumieć, póki się samemu nie zobaczy.
Łącznicy
Tu nie chodzi o zwykłą relację lekarz – pacjent. Tylko o to, że w tej chorobie pacjenci są odizolowani od reszty świata. I jedyną radością czy promykiem nadziei jest pielęgniarka lub lekarz, który przyjdzie w tym kombinezonie i zamieni kilka słów. I powie coś pozytywnego: "Idziemy we właściwym kierunku. Dzisiaj saturacja jest dobra a zmiany osłuchowe mniejsze".
Oczywiście, że przywiązujemy się do takiego pacjenta. Codziennie u niego jesteśmy, codziennie z nim rozmawiamy, znamy go z imienia i nazwiska, ale przede wszystkim jako człowieka.
Choć kombinezony są barierą, która nas ogranicza. Pamiętajmy, że pacjenci widzą tylko kombinezon. Gdyby nie to, że sobie coś napiszemy na plecach, że się przedstawimy, porozmawiamy, że słyszą nasz głos, bylibyśmy dla nich wszyscy jak jednakowi kosmici. I to też zmienia ich nastawienie do leczenia. Ludzie potrzebują kontaktu z drugim człowiekiem. Dlatego niektórzy pacjenci chcą po prostu wrócić do domu. A my wiemy, że są zależni od tlenu i nie możemy ich wypuścić.
Dla pacjenta jesteśmy też łącznikiem ze światem zewnętrznym. Nie każdy ma telefon, więc użyczamy swoich, a rodzinom udostępniamy numery do nas, żeby mogli porozmawiać. Ale to nigdy nie jest to samo, co kontakt osobisty.
Często pacjent prosi, żebyśmy zadzwonili do rodziny i przekazali informacje: jak się czuje, czego potrzebuje, kiedy możliwy wypis.
Mój inny pacjent... Przepraszam, że znowu płaczę... Poprosił, żebym zadzwoniła do jego żony i powiedziała, że ją kocha. Bo czuł, że umiera.
A przecież miał dopiero czterdzieści kilka lat i poza nadwagą nie był obciążony chorobami przewlekłymi. A jednak w pewnym momencie się załamał. Wymagał intubacji i wentylacji mechanicznej. Nie był w stanie już normalnie mówić, zadawał tylko urywane pytanie, czy to przeżyje.
Te momenty... I twarz tego pacjenta widzimy jeszcze długo po tym, jak odejdzie.
Pewnie, że każde życie jest cenne. Ale inaczej przeżywamy śmierć pacjentów, którzy mają 80 lat i najlepsze chwile już za sobą, a do tego wiele chorób, a inaczej młodych ludzi, którzy mają połowę życia przed sobą i nie są dodatkowo obciążeni schorzeniami przewlekłymi.
Ucieczki
Dlatego teraz na oddziale panuje zasada, że dzielimy się obowiązkami tak, żeby nikt nie chodził codziennie do tego samego pacjenta. A przynajmniej nie przez cały tydzień z rzędu. Początkowo zastanawiałam się: po co? Ale teraz, kiedy przeżywam śmierć kolejnej osoby, która tak nieoczekiwanie odchodzi, zaczynam rozumieć sens.
Niestety, przy covidzie większość środków, które mamy do dyspozycji, tylko pomaga. Natomiast nie leczy przyczynowo choroby.
I codziennie czuję się bezsilna.
Dajemy z siebie wszystko: intubujemy, stosujemy leki, próbujemy układać pacjentów na brzuchy, szukać pozycji, w których najlepiej saturują, oklepywać... Wydaje nam się, że już jest dobrze. A następnego dnia wracamy do szpitala, a tu puste łóżko, bo pacjent w nocy zmarł.
Mamy bardzo dużą liczbę zgonów w tej fali.
Do tego w zeszłym roku umierali głównie ludzie starsi i obciążeni. A teraz... Mój najmłodszy pacjent zmarł, mając 25 lat.
Na oddziale każdy przeżywa to na swój sposób. Większość jest już obecnie wycofana. I każdy z nas inaczej sobie z tym radzi. Ja uciekam z pracy w pracę. W szpitalu, w poradni, w domu przy dziecku.
Żebym nie miała czasu siedzieć i myśleć. Żebym nie wracała pamięcią do zmarłych pacjentów. Staram się skupić się na nowych, robić wszystko, co w naszej mocy, żeby im pomóc.
Z mężem pracujemy naprzemiennie: ja mam dyżur w poniedziałek, następnego dnia rano idę do poradni, we wtorek mąż ma dyżur, w środę idzie do poradni, itd. Jak wraca do dziecka, to ja jestem na dyżurze i odwrotnie. Tak że z mężem i z dzieckiem we trójkę spędzamy tylko ze dwa wieczory w tygodniu i niektóre weekendy. Bo ciągle mam poczucie, że mogę jeszcze tym chorym jakoś pomóc. A przy obecnych niedoborach kadry moje zdrowie schodzi na dalszy plan.
Raz za razem
Ale zapomniałam już, co to szczęście.
Czuję się rozczarowana rzeczywistością i smutna.
Zostałam mamą w czasach pandemii, mam dziecko, z którym nie mogę nigdzie pójść, nie możemy się z nikim spotkać, ono nie bawi się z innymi dziećmi, nigdy nie było nawet w supermarkecie.
Staram się robić wszystko, żeby było bezpieczne. Ale w szpitalu zdarzają się sytuacje, że pęknie gumka od maski, więc muszę szybko ją podtrzymać, wybiec i zmienić. Zawsze po takim incydencie zastanawiam się, czy powinnam wrócić do domu, czy się izolować od dziecka.
Zawsze lubiłam moją pracę. Uwielbiałam przychodzić i uczyć się czegoś nowego. A teraz widzę codziennie to samo. Pacjenta wymagającego tlenoterapii, pacjenta zamkniętego w jednym pomieszczeniu, pacjenta leczonego w pewnym schemacie, pacjenta, który w tomografii klatki piersiowej ma opisywane zmiany covidowe, w RTG ma typowe zmiany – we wszystkim widzimy dopisek: COVID-19, zakażenie SARS-CoV-2.
Każdy pacjent jest inny, ale obraz choroby podobny, zwłaszcza w tym zaawansowanym stadium. Męczy mnie ta powtarzalność i bezsilność.
Już nie chodzę do pracy z entuzjazmem. Chodzę, bo czuję się potrzebna, bo cały czas mam nadzieję, że jeszcze mogę uratować czyjeś życie. Tylko dzięki temu... Przepraszam, znowu ten płacz... Wstaję, ubieram się i idę do szpitala.
Wcześniej nie miałam dziecka, więc miałam mniej do stracenia. Wtedy interesował mnie tylko pacjent i to, co mogę zrobić, żeby poprawić jego komfort życia i zapewnić powrót do zdrowia.
Wychodząc ze szpitala, czułam satysfakcję: byłam, zrobiłam, pomogłam. Wracałam do domu i nie myślałam o pacjentach – czy dożyją kolejnego dnia.
Wyczerpani
Przed pandemią byłam wesołą, otwartą, rozmowną kobietą, szczęśliwą, że może nieść pomoc ludziom.
Teraz praca odbija się na mojej rodzinie. Od razu możemy po sobie poznać, że w szpitalu coś się wydarzyło. Mam w mężu duże oparcie, mogę z nim rozmawiać o wszystkim. Ale staramy się nie wnikać w szczegóły. On mi tłumaczy, że czasami nie jesteśmy w stanie nic zrobić. Zabiera mnie na spacer, bawimy się z synkiem, rysujemy kredkami. Rozśmiesza mnie, żebym się uwolniła od tych niszczących myśli.
Napięcie było zawsze, nie da się go uniknąć w tym zawodzie. Ale teraz jest trudne do zniesienia.
Wieczorami marzę, żeby mieć chwilę dla siebie. A jak tylko ją mam, znów analizuję leczenie i rozpamiętuję los pacjentów.
Mnie pandemia wykańcza emocjonalnie. Ale na terapię nie mam czasu. Zresztą są ludzie, którzy bardziej jej potrzebują, a dostęp do wszystkiego w czasach koronawirusa jest utrudniony.
Mam wrażenie, że wszyscy już jesteśmy zmęczeni tą sytuacją, bo pracujemy tak już ponad rok – z tymi kombinezonami, stresem, śmiercią i patrzeniem na ludzką tragedię.
To nie jest już tylko praca. To jest walka o każde jedno życie. A do tego o siebie i rodzinę.
III.
Mateusz, 27 lat, ratownik medyczny na SOR-ze na południu Polski
Wstaję o 4.35 i jadę na dyżur na 7.00. Nie mam pojęcia, czy będę rozpisany na strefę reanimacyjną, czy na sale zabiegowe, czy na punkt, gdzie segregujemy pacjentów przywożonych przez pogotowie ratunkowe, czy będę się zajmował tymi, którzy przychodzą na SOR sami.
Bywały dyżury przed pandemią, kiedy czytałem książki. A były i takie, że przez 12 godzin poszedłem tylko raz się wysikać, bo nie było kiedy.
Teraz w pandemii, jeśli dostajemy rozpiskę na cały weekend i wiem, że w piątek i sobotę będę na strefie reanimacyjnej albo na izolatkach, to zabieram ze sobą dwie dodatkowe pary gaci. Bo chodząc w tym kombinezonie po piętnastu minutach jestem tak spocony, że te gacie mogę wykręcać. Już to wielokrotnie robiłem.
Kiedyś pobranie krwi było banalnie proste. Mimo że u wielu ludzi nie widać żył, robi się to na czucie. Po prostu macasz komuś rękę i je znajdujesz. Ale kiedy wchodzisz do izolatki, a masz na sobie trzy pary rękawiczek i parują ci gogle, głupie założenie wenflonu lub pobranie krwi zabiera ci już nie 30 sekund, tylko kilka minut. Nie dziabiesz kogoś raz, tylko osiem razy. Do tego pot spływa po całym ciele.
A po wyjściu nie ma możliwości za każdym razem się umyć. No i po dwóch godzinach w tym kombinezonie jestem tak odwodniony, że mi słabo.
Wszystko stało się nieprzewidywalne. Planuję, że wejdę do pacjenta, podłączę kroplówkę, pobiorę krew i wyjdę. Powinno mi to zająć 15 minut. Ale spędzam tam dwie godziny, bo COVID-19 postępuje piorunująco i ktoś się pogorszył. Albo pacjent, który jest niedotleniony, zaczyna się zachowywać jakby był w stanie upojenia alkoholowego. Trzeba mu pomóc z użyciem dużej siły, żeby wrócił do łóżka. Bo on nie rozumie, że jest w szpitalu.
I wychodzę po tych dwóch godzinach odetchnąć, odpalam telefon i czytam w internecie, że jestem mordercą i odpowiem przed sądem za masowe zabijanie Polaków. Że dostaję kasę za pandemię, bo jak wpiszę pacjentowi w formularz COVID-19, to Soros odpala mi procenty. Czytam groźby, że mnie namierzą, że mnie powieszą, że mi brodę obetną. Nie, nie boję się tych ludzi. Ja się boję ich głupoty. Boję się tego, co oni robią z naszym społeczeństwem.
Z gazem pieprzowym chodziłem już wcześniej, to wiele nie zmienia. Nikomu nie podaję swojego adresu, a jak ktoś mnie zaatakuje, to będę się bronił. Mam metr osiemdziesiąt wzrostu, ważę 85 kg, trochę się trzeba postarać, żeby mi jeb...
Ale to jest solidny kopniak w poczucie sensu.
Galeria postaci
Generalnie praca ratownika medycznego polega na tym, że ktoś coś spiep...., a my to musimy naprawić. I chodzi mi tu zarówno o tych, którzy nie przestrzegali zasad BHP i w wyniku tego doszło np. do urwania ręki. Ale też o ludzi, którzy tkwią w przemocowych związkach od wielu lat i akurat tego dnia konkubina postanowiła dźgnąć ich nie w rękę, tylko w wątrobę. Bo takiego pacjenta mieliśmy.
Często też zajmujemy się ludźmi, którzy wymsknęli się systemowi ochrony zdrowia, np. potrzebują pomocy specjalisty, ale specjalista ich nie przyjmie, bo nie ma terminów. Więc człowiek z zaostrzeniem jakiejś choroby trafia do nas, choć to nie jest to pacjent SOR-owski. Bo on nie potrzebuje świadczeń zdrowotnych tu i teraz.
Np. przychodzi człowiek po resekcji trzustki, który miał zalecenie od lekarza, żeby nie jeść mięsa. A jak już musi, to tylko białe i gotowane. A on się skręca z bólu, bo dzień wcześniej nażarł się golonki i ochlał wódą. I jaki to jest stan nagły? No brzuch go boli, bo jest głupi.
Ale jak nie wiadomo, co z pacjentem zrobić, to zawsze można go wysłać na SOR. Więc zajmujemy się też pacjentami, których nikt nie chciał.
Bywa, że ratujemy ludzkie życie. Że na jednym dyżurze mamy trzy reanimacje i czasem są trzy udane, a czasem trzy nieudane.
Ale zazwyczaj to nie są brawurowe procedury, które coś odwracają, typu: przyjechał pacjent, który nie mógł oddychać, my mu zrobiliśmy dziurę w krtani i ożył. Ja przez 5 lat pracy na SOR-ze widziałem dwa takie przypadki.
Są dyżury, na których jesteś ostatnią osobą, którą ktoś widzi przed śmiercią. Po prostu przyszedł jego czas, miał 95 lat, i tak się złożyło, że rodzina dla własnego komfortu lub po prostu ze strachu wolała, żeby babcia czy dziadek odeszli w szpitalu. No to odchodzą u nas, na naszych niewygodnych łóżkach.
I znowu: ludziom się wydaje, że jak będą odchodzić, to zagra muzyka filmowa, czas zwolni i wszystkich dopadnie wzruszenie. A to gówno prawda. Będą się dusić, będą wystraszeni, będzie ich bardzo bolało. A najczęściej będą też po prostu samotni.
I tak samo jest z ratowaniem i udzielaniem świadczeń zdrowotnych ludziom w stanie nagłego zagrożenia życia i zdrowia.
Czasem strzelam ludzi prądem, ale głównie podaję leki, zmniejszam ból, zmieniam pampersy. Próbuję nie zwariować.
160 godzin
Pracuję trzy-cztery razy w tygodniu po 12 godzin. Tyle trwa dyżur. Zrezygnowałem z wszelkiej dodatkowej pracy przy pacjencie poza SOR-em. Wychodzi nie więcej niż 160 godzin miesięcznie. I choćby skały srały, a minister płacił złotem, nie jestem w stanie przychodzić do pracy częściej. I tak uważam, że etat na SOR-ze to bardzo dużo. Zważywszy na to, jakie ma konsekwencje dla naszego życia prywatnego i dla zdrowia w ogóle.
Oczywiście, sam kiedyś pracowałem po 240 i 320 godzin. Albo zaliczyłem 48 godzin non stop na dwóch SOR-ach. Tylko czy chciałabyś być obsługiwana przez gościa, który nie śpi od 70 godzin?
Mam kolegów, którzy nadal tak pracują. Jak czują się na siłach, to spoko. Ja już nie jestem w stanie.
Przesunięcie
To się zmieniło w trakcie pandemii. Bo ja po pół roku zapierd... pojechałem we wrześniu na urlop z dziewczyną. Po raz pierwszy w życiu poleciałem na all inclusive. Przez tydzień jedyne co robiłem, to wstawałem rano, szedłem na śniadanie a potem kąpać się w morzu. I nagle zacząłem spać we własnym łóżku, regularnie jeść, załatwiać się o tej samej porze. I odkryłem, ile tracę. Dało mi to dużo do myślenia.
Poza tym, do października jeszcze nie było mowy o żadnych dodatkach dla ratowników za pracę w pandemii. A ja do października naprawdę zapierd... Brakowało ludzi, więc brałem wszystkie dostępne dyżury, pchałem się do karetek wymazowych i do punktu wymazowego. I w pewnym momencie poczułem, że mam tego za dużo. Bo niestety, praca z pacjentem mocno obciąża psychikę. A za masochizm nie ma punktów.
Pomarańczowe spodnie
Dla mnie ratownictwo medyczne to robota, ale i pasja. Cały czas się rozwijam, aktualizuję wiedzę, najwięcej książek na półce mam właśnie do medycyny ratunkowej.
A jednocześnie system ochrony zdrowia w Polsce sprawia, że nie chcę pracować przy pacjencie.
Taki paradoks.
Ja na SOR-ze pracowałem całe studia jako sanitariusz. Widzę, ile trzeba wiedzy, jakiego nakładu pracy, żeby móc sobie założyć te pomarańczowe spodnie ratownika. No, teraz papierowe. A okazuje się, że system, który wymaga ode mnie pracy na najwyższych obrotach w ogóle mi tego nie rekompensuje. To doprowadza do błyskawicznego wypalenia zawodowego. Mniejsza o mnie, bo ja na SOR-ze pracuję już piąty rok, ale moi koledzy pracują od pół roku i mają dosyć. Szukają innej roboty. I nie chcę stać się takim człowiekiem jak niektórzy z branży: pracują 10 lat, sami mają 35 lat i nadciśnienie, cukrzycę oraz są w trakcie rozwodu. To nie jest tego warte.
Wózkiem w staruszkę
Nie byłem w stanie wyjść z domu do Lidla. Nie dlatego że coś mnie trzymało w łóżku. Bo ludziom się wydaje, że zaburzenia depresji to tylko, kiedy leżysz w łóżku i nie masz siły wyjść. Ja miałem w drugą stronę.
Ja nie mogłem wyjść, bo bałem się, że jak mnie jakaś stara baba tryknie wózkiem w Lidlu, to wezmę ten wózek i rozwalę jej głowę. Wkurwiali mnie ludzie, wkurwiało mnie, że oddychają moim powietrzem, wkurwiało mnie, że czegoś ode mnie chcą.
Nie panowałem nad swoją agresją. Wkur.... mnie, że kładąc się do łóżka, nie potrafię uspokoić myśli.
Albo idę parkiem i nagle zaczynam się bać. I ten strach nie ma nic wspólnego z realną sytuacją, bo nic mi nie grozi i na poziomie świadomości ja to wiem. Ale jednocześnie wyzwalają się we mnie mechanizmy, jakbym zaraz miał się albo z kimś napieprzać, albo przyjmować poród w krzakach. Takie napady mobilizacji do walki, tylko że całkowicie niepotrzebne.
Fizycznie objawiało się to tachykardią, czyli waleniem serca szybciej niż sto razy na minutę. Do tego przyśpieszonym oddechem i pociłem się na całym ciele. Ale to nie były napady lękowe.
Wracałem do domu i nie mogłem się uspokoić. Nie byłem w stanie się skupić i przeczytać jednej strony książki, bo kisiłem w sobie emocje wyniesione z pracy. Albo cały czas i energię traciłem na przeżywanie scenariuszy, które się jeszcze nie wydarzyły.
Nie potrafiłem się wyciszyć i zasnąć. Choć to też się brało z rozchwianego zegara biologicznego.
Miałem problem, żeby się wyluzować. W sensie: idziesz na spacer i miło spędzasz czas. To było dla mnie nieosiągalne. Właśnie od tych emocji, które się we mnie kumulowały i buzowały.
Byłem przekonany, że pracę zostawiam w pracy. Ale okazało się, że podświadomie ją wynosiłem i przeżywałem. A to strasznie rujnuje.
Seriale kontra rzeczywistość
Praca na SOR-ze, w dodatku zmianowa, rozpierd.. całe życie. Prywatne, towarzyskie, metabolizm, układ odpornościowy, wszystko.
Jak po nocce kimnę się cztery godziny, to cały dzień chodzę jak zombie. Nie mam siły na nic. Albo umawiamy się z moją dziewczyną, że wieczorem razem wyjdziemy. Ale ja na nocce reanimowałem 22-latka, który się zderzył z beemwicą jadącą z naprzeciwka. Krew wylatywała z każdego fizjologicznego otworu jego ciała, no i się nie udało. I po tym potrzebowałem dwóch dni, żeby dojść do siebie. A z wyjścia, wiadomo, nici. Pojawiają się kwasy i kłótnie.
Nigdy nie było tak, że wychodziłem wkurwiony z roboty i przelewałem to na swoją dziewczynę. Ale pacjenci na SOR-ze mają pretensje o wszystko.
Człowiek, który jeździł bez kasku i spadł z roweru, ma cały ryj do szycia i złamaną rękę, wyjeżdża mi z pretensjami, że nie mamy na SOR-ze dedykowanego i strzeżonego parkingu dla rowerów, bo on z tym rowerem przyszedł.
Albo człowiek, który samodzielnie przychodzi na SOR, wpisuje w kartę, że powodem zgłoszenia jest niekontrolowana cukrzyca, na którą cierpi od dwóch lat. Co oznacza, że od dwóch lat nie dba o siebie. Ale u nas wylewa frustrację, bo w takcie procedury triaż dostaje czas oczekiwania: 6 i więcej godzin.
Albo inny pacjent leży i marudzi, że łóżko jest niewygodne. Ale łóżko na SOR-ze nie może być wygodne! Bo musi być wystarczająco twarde, żeby komuś w czasie resuscytacji zapewniało odbicie. Bo służy do transportu pacjenta, do reanimacji, do szybkiej diagnostyki, do przemieszczania się po całym szpitalu. Na miękkim materacu nie jesteśmy w stanie nikogo uratować.
Ale ludzie naoglądali się seriali medycznych i na nich budują swoje wyobrażenia. Jak byśmy puścili w TVN-ie o dziewiętnastej zamiast Faktów relację z kamerki GoPro z mojej pracy, to gwarantuję, że miałoby to najniższą oglądalność w historii. Bo ludzie by nie wytrzymali tego, jak wygląda prawdziwe ratowanie życia. Ale tysiące oglądają serial "New Amsterdam" na Netflixie, gdzie dyrektor medyczny chodzi po Nowym Jorku i szuka bezdomnego, żeby opatrzyć mu nogę. Za darmo.
Tylko że gdybyśmy tak działali, to przyszedłbyś do mnie do szpitala, a tu... nie byłoby lekarza dla ciebie! Bo chodziłby po dzielnicy i leczył bezdomnych.
No ale takie mają oczekiwania: że oni przyjdą z bólem brzucha doskwierającym od trzech miesięcy, a ja rozłożę czerwony dywan, fajerwerki, witamy, czekaliśmy od kwartału! Że będziemy ich głaskać i jeszcze zrobimy im herbatę.
Ludzie nie rozumieją, że na SOR-ze nigdy nie będzie miło. Bo jeśli coś ci się stanie i walczymy o twoją kończynę, to ważniejsze jest, żeby zachować tę kończynę w zdrowiu, niż to, że personel będzie dla ciebie miły.
A nie jest dla ciebie miły, bo poza twoją ręką ma nawał pracy. Ty widzisz nas tylko przez chwilę w akcji i na tym budujesz sobie całą narrację. Bo nie zobaczysz mnie, jak kogoś reanimuję. Bo robimy to na sali reanimacyjnej, do której jest tylko jedno wejście i nie ma widowni. Zobaczysz mnie, kiedy siedzę przy komputerze i piję kawę w końcu o godzinie 13.00, choć wstałem o 4.35. Więc co robili cały dzień? No pili kawę.
Ale według pacjentów wszystko jest naszą winą. Więc wracam na chatę po dwunastu godzinach takiego pierdolenia i wystarczy, że moja dziewczyna ma gorszy humor, i kłótnia gotowa. Normalnie potrafię się wycofać albo rozładować konflikt. Ale w takiej chwili coś we mnie wybucha.
Wszystko ściema
Mam świadomość, że żyję w bańce, bo widzę covid na własne oczy. Widzę, co robi z ludźmi, widzę tych, którzy przechodzą tę chorobę najciężej.
I jednocześnie mam świadomość, że to jest moja bańka, że społeczeństwo tak tego nie odbiera. Mimo że nie ma już w Polsce rodziny, w której nikt nie zachorował na COVID-19, to i tak jest on traktowany, jak egzotyczne wiadomości z Afganistanu.
A ja po ciężkim dyżurze wychodzę prawie na czworaka ze szpitala, wsiadam do autobusu i nagle się orientuję, że na 50 osób tylko ja mam poprawnie założoną maseczkę. I czuję ten impuls: komu tu pierwszemu zajebać?
Teraz już sobie tłumaczę, że to nie ich wina, że są głupi. Po prostu głupi ludzie też są potrzebni.
Ale wcześniej się spalałem. Robiłem wszystko, co potrafiłem. W pierwszej fali pandemii dawałem z siebie 110%, żeby edukować ludzi w moich mediach społecznościowych.
O bałaganie w ochronie zdrowia mówię tak dużo i tak głośno, jak tylko umiem.
Długo uczyłem się podejścia, że jeśli ludzie nie wierzą w pandemię i nie wiedzą, czym ryzykują, to jest ich problem.
Miałem pacjenta, który do samej intubacji krzyczał, że wirusa nie ma, że to wszystko ściema. A to, że się dusi, w ogóle mu nie przeszkadzało, żeby tak myśleć. I jeba... wziął i umarł od tego wirusa.
Gdyby ktoś mnie zapytał, czy jest mi z tego powodu przykro, to bym powiedział, że trochę jest, bo umarł człowiek. Ale to tak, jak ktoś, kto po pijaku skacze do wody na główkę. Cóż, takiemu człowiekowi udziela się świadczeń zdrowotnych jak każdemu innemu, ale się go tak bardzo nie przeżywa. Bo sam sobie zrobił krzywdę.
Jest nas więcej
Dopiero w terapii doszedłem do różnych prawd.
Że bronię się przed tym, żeby się z pacjentami lubić. Taki mechanizm obronny. Bo jak kogoś lubisz, to identyfikujesz się z jego cierpieniem.
Że nie dawałem sobie prawa do własnych uczuć. Że wszyscy mogą być wkur..., tylko nie ja. Albo że wszyscy mogą mieć dość, tylko nie ja. Że mam tendencję do kumulowania w sobie negatywnych emocji i nie puszczania ich dalej.
A czasami najlepszym sposobem, żeby się pozbyć tego ciężaru, jest się wydrzeć. Niekoniecznie na kogoś, ale w lesie. Albo dać sobie prawo do tego, że nie ma się siły. To, że pracuję teraz 160 godzin w miesiącu, a nie 320 jak kiedyś, też wynika z terapii. Że pozwoliłem sobie we własnej głowie się nie poświęcać. Jeżeli ktoś ma ochotę pracować w trzech miejscach w pandemii, to proszę bardzo, ale ja nie muszę. I nie czuję się przez to ani gorszy, ani słabszy.
Ciekawe: nie mam objawów psychosomatycznych – że wymiotuję przed wyjściem do pracy. Ale wielokrotnie pomyślałem: znowu idę do tego bałaganu, chce mi się rzygać. Chciałbym sobie teraz skręcić kostkę i iść na L4.
I okazało się, że jest nas więcej. Kiedy pandemia mocno wezbrała w tej drugiej fali i teraz w trzeciej, wszyscy gadaliśmy o jednym: "Chciałbym trafić na kwarantannę. Szkoda, że medyk nie może".
Bo kwarantanna to dwa tygodnie siedzenia w domu i nikt od ciebie nic nie chce. I nie będziesz postrzegany jako dezerter czy tchórz. Po prostu nie możesz pracować.
Niestety, medycy nie trafiają na kwarantannę. Jeżeli okazałoby się, że moja dziewczyna jest chora na COVID-19, to muszę codziennie robić wymaz, ale mogę pracować.
Pomóż sobie sam
Mam to szczęście, że obracam się w towarzystwie, które jest świadome problemu. Sam też staram się edukować ludzi na temat chorób, również tych ze spektrum depresji. I popychać innych, żeby sięgnęli po pomoc psychologa. Raz to miało nawet dramatyczny przebieg, ale finalnie udało się mojego przyjaciela przytrzymać po tej stronie rzeki Styks. Natomiast widzę falę ludzi, przy których nikogo nie było. I tacy też trafiają na SOR. Samobójcy, nawet dzieci.
Tylko że u siebie samego nie widziałem problemu.
Dopiero znalazł się ktoś, kto wychwycił czerwone flagi w moim zachowaniu i przekonał, że potrzebuję pomocy. W tym moja dziewczyna. Znalazła mi psychologa interwencyjnego.
To było wtedy, kiedy nie miałem siły wyjść do sklepu, bo bałem się, że komuś jeb….
I ten psycholog wytłumaczył mi, że mam problem. A ja dzięki niemu przyznałem to sam przed sobą.
Byłem u niego na trzech spotkaniach. Na więcej niestety, nie było mnie stać, musiałem dać sobie spokój. Poszedłem tylko do psychiatry, żeby dał mi leki. Brałem je przez rok.
Regularnie zacząłem chodzić na terapię dopiero kilka miesięcy później. Poszedłbym szybciej, ale zarabiałem 3400 zł i nie mogłem sobie pozwolić na wydawanie 720 zł miesięcznie na terapię. Teraz dorabiam jeszcze w innej branży.
Niestety. Jako pracownik ochrony zdrowia mogę zadbać o własne zdrowie psychiczne tylko prywatnie i za swoje pieniądze. Brakuje dla nas systemowego rozwiązania.
Imiona bohaterów zmieniłam na ich prośbę