Kiedy usłyszała diagnozę, ucieszyła się. "Skończył się proces wieloletnich poszukiwań"
Małgosia w samochodzie czuje się ”normalnym człowiekiem”. – To jedyny moment, kiedy nikt na mnie nie zwraca uwagi, nikt nie odwraca oczu, ani nie pędzi w popłochu, żeby mi pomóc – tłumaczy. - Jestem wtedy jak inni kierowcy, równa ze wszystkimi, pozbawiona ograniczeń.
16.09.2017 | aktual.: 16.09.2017 15:44
Pamięta, że biegła na przystanek autobusowy i zupełnie nie zarejestrowała spadającego ze stopy klapka. Dopiero chłód chodnika, który poczuła przy kolejnym kroku, sprawił, że zauważyła zgubę. Wsunęła but, wsiadła do autobusu i nie zastanawiała się, dlaczego tak się stało. W sumie, każdemu mogło się to przytrafić - tak wtedy pomyślała.
Po jakimś czasie od zdarzenia na przystanku autobusowym dało znać o sobie kolano. Nagle zaczęło "uciekać" w zupełnie niekontrolowany sposób. Małgosi zapaliła się czerwona lampka, że może choruje na to samo, co ojciec, ale postanowiła nie straszyć się i nie sprawdzać. Tłumaczyła sobie, że - w najgorszym razie - będzie żyć z chorobą trudną, ale nie śmiertelną. Do lekarza poszła dopiero 10 lat później.
Na początku lekarze nie wiedzieli, co jej jest. Zlecali kolejne badania, a objawy, jak na złość, wcale nie były oczywiste. W końcówce lat 80. i na początku 90. rozpoznawalność jej choroby nie była duża. Ostateczna diagnoza zapadła dopiero w 1999 roku. SM, czyli stwardnienie rozsiane. – To była formalność i byłam na to przygotowana – wspominała Małgosia, która SM odziedziczyła po ojcu. I nawet ucieszyła się, że taki jest ostateczny wynik, bo wiedziała, co ją będzie czekać i wreszcie miał się skończyć proces wieloletnich poszukiwań.
Małgosia choruje już 20 lat. Dziś ma sprawną tylko prawą nogę i prawą rękę. Porusza się o kulach. Nie pokonuje długich dystansów. Używa też chodzika albo wózka inwalidzkiego, ale zawsze w asyście kogoś, kto ją popchnie. Nie jest w stanie sama zrobić sobie kanapki, bo nie da rady jej posmarować. Nieprzytrzymana kromka pieczywa ucieknie. Kanapki robi mąż. Pranie Małgosia wstawi, ale nie będzie mogła go powiesić. Nie da rady ustać z rękami wyciągniętymi do góry. – Może by mi się w końcu udało rozwiesić ubrania jedną sprawną ręką, ale zajęłoby mi to pół dnia – mówi. Pranie też rozwiesza mąż. Wspiera ją bardzo. Z czasem będzie jeszcze bardziej potrzebny żonie, bo choroba postępuje.
Małgosia ma szczęście nie tylko do męża. Ludzie w firmie, w której pracuje od 20 lat, wiedzą o jej chorobie i w żaden sposób nie dają odczuć, że jej niepełnosprawność przeszkadza. Gdy przynoszą dokumenty do podpisu, przytrzymują je, żeby papier nie uciekł. Nikt nie ma też pretensji o to, że do pracy dociera 3 godziny później niż pozostali pracownicy. 3 godziny, tyle czasu potrzebuje co rano na rozruszanie zesztywniałego po nocy ciała i rozciągnięcie napiętych bezruchem mięśni. – Na szczęście choroba nie wpłynęła jeszcze w żaden sposób na myślenie, więc intelektualnie jestem całkowicie sprawna – opowiada Małgosia. – Nie wiem, ile jeszcze to potrwa, ale chcę pracować jak najdłużej, żeby być wśród ludzi, żeby czuć się normalnym człowiekiem.
Jedynym miejscem, gdzie tak naprawdę czuje się ”normalnym człowiekiem” jest samochód. Ma auto przystosowane do swojej niepełnosprawności. Codziennie spędza w nim ponad godzinę. I czuje wolność. Specjalnie wybiera trasy, na których może jechać nawet 100 km/h i pędzi. – To jedyny moment, kiedy nikt na mnie nie zwraca uwagi, nikt nie odwraca oczu, ani nie podbiega w popłochu, żeby mi pomóc – tłumaczy Małgosia. - Jestem wtedy jak inni kierowcy, równa ze wszystkimi, pozbawiona ograniczeń.
Małgosia od trzech lat przyjmuje leki spowalniające rozwój choroby. Miesięcznie wydaje na nie 4 tys. złotych. Tylko jeden z nich jest częściowo refundowany.
Każda złotówka wpłacona na konto fundacji Małgosi, może jej pomóc normalnie żyć.