Katarzyna Kasia: Dzieci to zawsze "wydanie drugie, poprawione"

Katarzyna Kasia - nagrodzona niedawno tytułami Warszawianka Roku i Osobowość Roku, filozofka, publicystka i matka - w ramach cyklu rozmów w podcaście Sounds Familia’ , który Michał Adamkiewicz-Wolniak prowadzi z własnymi dziećmi, opowiada o tym, jak zreformować współczesną szkołę, co fajnego dostrzegła w edukacji amerykańskiej i jakie lektury na dobranoc czytał jej tata.

Katarzyna Kasia
Katarzyna Kasia
Źródło zdjęć: © Agencja Wyborcza.pl

Katarzyna Kasia uważa, że filozofię od maleńkości powinni zgłębiać wszyscy, bo pokazuje wielość perspektyw i uczy wrażliwości. Jako 12-latka przestała jeść mięso, a jako 17-latka wyprowadziła się z domu rodzinnego. Filozofka, dziennikarka, publicystka, aktorka, nauczycielka akademicka i mama 16-letniej Niny zwanej Ninją opowiada, że zawsze chciała uczyć ludzi i nadal nie wie, kim chce być, gdy dorośnie. 

Zapraszamy na kolejną rozmowę w ramach cyklu podcastów Sounds Familia’.

Michał Adamkiewicz-Wolniak: Zacznijmy od kilku szybkich pytań na rozgrzewkę. Twój idol albo idolka z dzieciństwa?

Katarzyna Kasia: Magdalena Samozwaniec. 

Twoja praca marzeń z dzieciństwa?

Malarka pokojowa. 

Najlepszy smak z dzieciństwa?

Ketchup.

Apokalipsa świętego Jana czy zombie?

Zombie.

Pizza z ananasem czy bez?

Bez!

Ulubiony gatunek małpy?

Kapucynka, taka mała.

Gdybyś mogła być zwierzęciem przez jeden dzień, to co by to było?

Żyrafa.

Ulubiona bajka animowana dla dzieci? 

To trudne pytanie, bo znam dużo filmów animowanych. Ale taki, który mnie najbardziej poruszył, to chyba "101 Dalmatyńczyków".

Smak lodów?

Truskawkowe.

Jakie gry komputerowe z dzieciństwa nadal kochasz?

"Alley Cat". Chyba jedyna, w którą grałam jako dziecko.

Ile masz dzieci? W jakim wieku?

Mam jedno dziecko, 16-letnią córkę Ninę.

Czy byłaś popularna w szkole, gdy miałaś tyle lat co Nina?

Byłam dziwna, wiesz? Nie wiem, czy byłam popularna. Może trochę, ale na tym etapie byłam bardzo gotycka. Chodziłam w wielkich sukniach i byłam trochę z innej epoki.

Co to było za liceum?

Dużo się przeprowadzałam akurat w okresie dorastania, ale chodziłam cały czas do tej samej szkoły: Drugie Liceum Ogólnokształcące imienia Stefana Batorego w Warszawie.

O! Ja też chodziłem do Batorego.

To ciekawe, porównajmy notatki. Lubiłeś tę szkołę?

Bardzo, tak!

A ja bardzo nie. W każdym razie chodziłam do Batorego, a w międzyczasie się przeprowadzałam. Mieszkałam w wielu różnych miejscach w Warszawie, aż w końcu, gdy byłam w trzeciej klasie, zamieszkałam już sama, oddzielnie, jak dorosła osoba, na Mokotowie.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

A wczesne dzieciństwo to też Warszawa?

Tak, urodziłam się w szpitalu na Karowej. Pierwsze trzy lata życia spędziłam przy ulicy, która wtedy nazywała się Rutkowskiego, a dzisiaj – tak samo zresztą jak przed wojną – Chmielna. Mieszkaliśmy z rodzicami w wysokim wieżowcu nad kinem Atlantic. To było malutkie mieszkanie. Potem przeprowadziliśmy się na Targówek, bo moi rodzice dostali przydział na większe mieszkanie, gdy urodził się mój brat. A było to wtedy zupełnie dzikie miejsce. Mama z Placu Teatralnego i tata z Saskiej Kępy czuli się tam jak na zesłaniu, na innej planecie. Dostaliśmy mieszkanie w bloku praktycznie w środku pola. Było w nim dużo polnych myszy, które z bratem uwielbialiśmy i protestowaliśmy bardzo radykalnie przeciwko jakimkolwiek próbom ich usunięcia. Przez wiele lat udawało nam się podtrzymywać tę mysią populację.

W czym byłaś najlepsza na podwórku? 

To było o tyle specyficzne podwórko, że oprócz klasycznych zabaw typu trzepak czy "babinkton", mieliśmy jeszcze teatr. Moja mama wymyśliła, że zrobi teatr dla okolicznych dzieciaków i pisała dla nas wierszem sztuki, których uczyliśmy się na pamięć. Rano zaczynaliśmy, a wieczorem już mieliśmy premierę. Bardzo szybki proces prowadzący do satysfakcji artystycznej. Z czasem nasz teatr się rozrósł i im byliśmy starsi, tym to było bardziej profesjonalne. Graliśmy potem na prawdziwych scenach, a nawet w telewizji. To było superfajne doświadczenie z kategorii formacyjnych. Pozwoliło mi opanować umiejętności, które nadal mi się w życiu przydają, jak panowanie nad stresem czy zdolność szybkiego uczenia się na pamięć nawet długich tekstów. Była też umiejętność pracy w zespole, wspólna radość z sukcesów, ale i omawianie rzeczy, które się nie udały i poprawianie ich. 

Czy pamiętasz jakieś inne momenty, które ukształtowały to, kim dzisiaj jesteś?

Zawsze bardzo dużo czytałam: wszystko, co mi wpadło w ręce. Pamiętam, że gdy miałam trzy lata, to już dobrze udawałam, że umiem czytać, bo szybko zapamiętywałam. Udawałam, że czytam mojemu bratu wierszyki i wszyscy byli zachwyceni, że takie cudowne dziecko, dopóki się nie zorientowali, że książkę mam otwartą na zupełnie innej stronie, a w ogóle to do góry nogami. Wychowywałam się zresztą w domu, który był do czytania stworzony. W naszym trzypokojowym mieszkaniu na Targówku było pewnie z 16 tysięcy książek, potężna biblioteka, po której tylko mój ojciec poruszał się bez konfuzji. Pierwszy raz do biblioteki publicznej poszłam już po jego śmierci, z totalną frustracją, bo wiedziałam, że gdzieś tę pozycję mam, tylko nie wiedziałam, gdzie, bo u nas książki były w trzech rzędach. Nie było żadnych filtrów rodzicielskich: po co sięgnęłam, to mogłam sobie czytać. I też dlatego moja edukacja była mocno eklektyczna. 

Co na przykład przeczytałaś za wcześnie?

Pamiętam, że jak miałam z 8 lat, byłam chora i akurat nad moim łóżkiem stała "Pani Bovary". Przeczytałam ją i miałam takie: "Meh, o czym to w ogóle jest, jakaś głupia ta baba. Bez sensu ta książka". [śmiech] Ale tak – wszystko można było czytać, plus jeszcze ojciec długo czytał nam na dobranoc, gdy byliśmy mali. I po pierwsze czytał wspaniale, bo potrafił naśladować mnóstwo znanych głosów, więc to było tak, jakby 20 różnych osób nam czytało. Myślę, że dzisiaj zbiłby fortunę, nagrywając audiobooki. A po drugie ojciec sobie założył, że przeczyta nam dużo klasyki, żebyśmy ją już mieli zaliczoną. No i przeczytał: całego Mickiewicza, Moliera, Dickensa, ale i "Trylogię", "Quo Vadis", "Krzyżaków". Pamiętam, że jako kilkulatkowie to uwielbialiśmy, naszym ulubionym bohaterem był Jurand ze Spychowa. Nie sądzę, byśmy to przeżyli równie głęboko, gdybyśmy poznali Sienkiewicza później. Poza tym tata czytał nam oryginalne baśnie braci Grimm, Andersena, i to było znacznie bardziej traumatyczne przeżycie. Ale wyposażyło mnie na później. Bardzo szybko zrozumiałam, że lubię czytać, umiem i chcę robić coś, co będzie z tym związane. Miałam też takie założenie, że to, co będę robiła w życiu, nie może być za łatwe, że trzeba wkładać w to wysiłek.

Wysoko stawiać sobie poprzeczkę?

Tak, mieć jakieś wyzwanie. Ja się dosyć szybko nudzę, a jak się nudzę, to mi się odechciewa. Stąd też poszukiwanie rzeczy, które były trudne do zrozumienia. Gdy zaczęłam studiować filozofię, to to było super, bo te książki były wyzwaniami, czasami wręcz fizycznymi: są np. filozofowie, na których reagujesz bólem głowy. Jak zaczynałam czytać "Fenomenologię" Husserla, usypiałam po dwóch stronach, nawet gdy miałam za sobą 20 godzin snu. I przewalczanie tego w sobie, w ciele, też było fajnym wyzwaniem. 

Czy przypominasz sobie jakieś zachowania albo wartości, które były przekazywane w Twojej rodzinie z pokolenia na pokolenie, a których Ty byś nie chciała przekazać dalej?

Przekonanie, że dzieci i ryby głosu nie mają, że nie do końca trzeba ich słuchać, bo są głupie, małe i nic nie wiedzą, to jest coś, czego bym nie chciała przekazać. Ani tego, że dzieciom się różne rzeczy narzuca. Mnie to bardzo bolało, gdy byłam dzieckiem i wiem, że było przez moich rodziców odziedziczone. Oni dużo częściej wchodzili z nami w dialog, ale jeszcze wciąż za mało. W wychowaniu mojej córki starałam się zawsze przede wszystkim zapytać, co ona by chciała i negocjować w razie czego, jeżeli bym uważała, że coś innego jest lepsze. Ale wynik tych negocjacji nigdy nie był przesądzony z góry. Wysłuchanie daje młodemu człowiekowi poczucie podmiotowości, co jest super ważne. 

Uczysz studentów Akademii Teatralnej i ASP, prawda? Na czym to polega? Jakie główne umiejętności masz im przekazać? 

W Akademii Teatralnej uczę od wielu lat, różnych rzeczy. Przez wiele lat uczyłam tam historii filozofii. To taki przekrojowy kurs, gdzie w ciągu roku masz opowiedzieć ludziom o czymś, co się zaczęło 500 lat przed naszą erą i jest do dzisiaj.

Chacie GPT, zrekapituluj mi, proszę, filozofię w 5 minut.

[śmiech] Tak, mniej więcej. To jest trudne zadanie, ale akurat to lubię robić. Na ASP uczę też historii filozofii, filozofii kultury, a także estetyki, bo to jest moja główna przestrzeń kompetencji. Bardzo lubię moje osoby studenckie, mnóstwo uczę się od nich o świecie. Nie wiem, jak dla nich, ale dla mnie te zajęcia są bardzo ważne, bo pozwalają nie zramoleć i trzymać ucho przy bijącym sercu współczesnej kultury.

Jakie fundamentalne problemy widzisz w dzisiejszej edukacji szkolnej? Których przedmiotów brakuje, a których jest za dużo?

W ogóle wszystkiego jest za dużo. Przeciążenie nauczycieli pracą wynika z przeciążenia pracą dzieci. Tego nie ma np. na uczelniach wyższych, od kiedy Polska jest w Unii Europejskiej, a nawet trochę wcześniej, od kiedy zaczęliśmy być częścią systemu bolońskiego.

Czym jest system boloński?

Systemem unijnym, który obowiązuje na wszystkich uczelniach Unii Europejskiej. To system punktowy, w oparciu o który tworzymy programy zajęć i planujemy kształcenie akademickie. W pewnym momencie przeszliśmy na system z punktami ECTS, czyli punktami transferowymi wiedzy. 

Po co? 

Po to, żeby człowiek, który zdobędzie ich ileś w Warszawie, mógł sobie potem dostudiować w Barcelonie albo Paryżu, bez konieczności zdawania dodatkowych egzaminów, tracenia roku etc. Założenie jest dosyć proste: przyznając ileś punktów zajęciom, ustanawiasz to, czego możesz od osoby studenckiej oczekiwać. Jeśli prowadzisz wykład za 1 punkt ECTS, to możesz oczekiwać, że osoby będą na ten wykład przychodziły, ale nie można im już zadać niczego do czytania. Jak masz zajęcia za 3 punkty, to możesz wymagać więcej. I teraz zobacz: w szkole tego nie ma. Każdy przedmiot jest jakby za milion ECTS-ów. Dziecko ma wracać ze szkoły i wykonywać dodatkową, ogromną pracę własną. I każdy od niego wymaga, a nikt tego nie zbiera do wspólnej puli. I teraz po tym, jak ministra Barbara Nowacka podpisała swoje rozporządzenie dotyczące prac domowych – żeby zostały zniesione w klasach 1-3 i mocno ograniczone, z dążeniem do zniesienia, w wyższych klasach – pojawiły się głosy. Czy to znaczy, że dziecko nie ma w domu czytać lektur? Czy dziecko nie ma się uczyć angielskich słówek? A ja myślę, że to trzeba by zracjonalizować podobnie do tego, jak to zrobiono na uczelniach. Dziecko też ma prawo do wolności. Żyjemy w erze postindustrialnej. Prawo do odpoczynku zostało wywalczone już dawno, i to wcale nie tylko dla osób po 18. roku życia.

Czyli widzisz w obciążeniu dzieci podobieństwo do tego, jak wcześniej traktowano i uprzedmiotawiano robotników? 

Tak, to jest wyzysk i żądanie niemożliwego. Nie wiem, jakie Ty masz wspomnienia ze szkoły, ale ja pamiętam czasy licealne, kiedy po ośmiu lekcjach wracało się do domu i na kolejnych osiem godzin siadało do lekcji, po czym człowiek zasypiał, no bo mózg już niczego nie przyswajał. Znasz dowcip o płaszczyku? 

Nie.

To mój ulubiony dowcip z Batorego. Autobus warszawski, w nim dziewczynka bardzo chudziutka, bladziutka, z płaszczykiem przewieszonym przez ramię. Widać, że dziecko się chwieje, ledwie stoi na nogach. Starsza pani mówi: "Kochanie, może usiądziesz, bo taka jesteś bladziutka". Dziewczynka na to: "Nie, dziękuję pani bardzo, ja po prostu jestem uczennicą liceum Batorego, mam średnią 4,5 i jestem troszeczkę zmęczona". "Oj, biedactwo, to ja ci może chociaż ten płaszczyk potrzymam?". "To nie jest płaszczyk, proszę pani, to moja koleżanka z Batorego. Ona ma średnią 5,0". [śmiech] I to nie jest niestety kwestia historyczna, robiło się i robi z nas takie płaszczyki. Pamiętam swoje zmęczenie. Ja naprawdę lubię się uczyć, dowiadywać nowych rzeczy. Mam milion zajawek i jak usłyszę coś, co mnie kręci, to mogę długie godziny bez zmęczenia spędzać na pogłębianiu tej wiedzy. Ale nie można mieć przyjemności, jeśli tego jest za dużo, jeśli musisz wykuć wszystkie stolice państw afrykańskich, dopływy Amazonki, budowę komórki, a do tego jeszcze historię. 

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Katarzyna Kasia: Dzieci to zawsze “wydanie drugie, poprawione”

Szkoła chyba nie wspomaga dzieci w tym, żeby znalazły swoją zajawkę. Czego dziecko lepiej nauczy się w szkole, a co łatwiej opanuje samodzielnie? Gdzie należy mu dać wolną rękę?

To w ogromnej mierze zależy od dziecka. Ja wierzę w koncepcje pedagogiczne, które mówią o podążaniu za dzieckiem. Pamiętam, że dla mojej córki i dla mnie największym szokiem było, kiedy pojechałyśmy do Stanów, gdy Nina miała osiem lat. Dostałam stypendium Fundacji Kościuszkowskiej na uniwersytecie w Princeton, a Nina poszła tam do szkoły podstawowej. Byłam przerażona, bo oto moje małe dziecko idzie do szkoły w obcym kraju, w języku, którego, mimo starań, niekoniecznie się nauczyło. Odprowadzam je do szkoły i myślę sobie: przecież ona tam umrze, z nikim się nie dogada. Byłam upiorną matką, która ciągle pytała: A czy ona musi mieć buty na zmianę? Czy ma mieć jakieś jedzenie ze sobą? A jak będzie chciała siku, to jak ona wam ma to powiedzieć? I w końcu sekretarka w szkole wyszła zza biurka i powiedziała: Kasia, czy ty nie masz pracy? Idź już, zajmij się swoimi rzeczami, my jesteśmy dobrą szkołą i damy sobie radę. To była normalna publiczna amerykańska podstawówka w małym miasteczku, tyle że uniwersyteckim, co skutkowało tym, że w ośmioosobowej klasie Niny każdy był skądś.

I każdy miał podobny problem.

Ale nie każdy miał polsko-żydowską matkę, która się nad nim trzęsła. [śmiech] Gdy wróciłam po Ninę pierwszego dnia, wybiegła ze szkoły z uśmiechem od ucha do ucha i mówi: "Mamo, ale było super, ale się super bawiliśmy. I wiesz, trochę mnie głowa bolała, to pani mi coś dała na to". A ja nie mogłam dociec, jak oni się porozumiewali! Nina na to: "No, rączkami głównie. A jak coś było trudniejszego, to mieliśmy tablety i sobie tłumaczyliśmy". Dwa miesiące później już nie miała żadnych problemów komunikacyjnych, a ja zobaczyłam, że ta szkoła, która miała pewne bardzo jasne zasady, była super. 

Jakie to były zasady?

Po pierwsze: nie wolno tam było wchodzić rodzicom. Mogli pożegnać dzieci przed szkołą, a potem to już było królestwo dzieci. Po drugie, dzieci miały klub naukowy ze swoim ukochanym panem od Science, który robił z nimi eksperymenty. No i czy to była Coca-cola i mentos, czy dłubanie w błocie patykiem i oglądanie robaków, to Nina wracała do domu zachwycona, przejęta. A po trzecie przez cały semestr dzieci realizowały projekty, które kończyły się sesją plakatową, jak na poważnych konferencjach naukowych. Nina była w grupie, która obserwowała i karmiła żółwie, więc dziewczynki przygotowały wielki poster o żółwiach. W ogóle nie było problemu, że dziecko po szkole musi siadać do lekcji. Jedyne, czego oczekiwano, to Reading Logs – proste tabelki, gdzie dzieci zaznaczały, ile stron i jakiej książki przeczytały danego dnia. Trzeba było je potem pokazywać w szkole i opowiadać, ale to się też opierało na zaufaniu, bo przecież nikt tego nie sprawdzał. Poza tym dostawałam od wychowawczyni założenia, czym dzieci będą się zajmowały w danym miesiącu. I na przykład był Miesiąc Poezji, dzieci miały pisać wiersze, sonety, haiku. Już widziałam, jak moja córka, która ledwo mówi po angielsku, pisze wiersze. [śmiech]

Ile lat miała wtedy Nina?

Osiem. Ale oni mówili: spokojnie. Na tym etapie nie było poprawiania błędów w pisowni czy gramatyce. Chodziło tylko o to, żeby człowiek się przemógł i zaczął pisać. I moja córka rzeczywiście pisała. Plus, żeby się jak najszybciej zaadaptowała, dostała w szkole dodatkowe lekcje z cudowną panią od angielskiego, która z nią rozmawiała o życiu. I te rozmowy z czasem stawały się coraz bardziej złożone. Nina miała notatki, które sobie robiły z panią Hicks i trzymamy je do dzisiaj jak skarb, są ultraśmieszne. W tym wszystkim chodziło o to, żeby się nie oceniać, otworzyć dziecko, żeby jak najwcześniej zaczęło mówić, pisać, wyrażać swoje myśli. 

Uważasz, że szkoła powinna być bardziej o przełamywaniu barier werbalnych, społecznych, osobowościowych niż o uczeniu pamięciowym?

Zwłaszcza dzisiaj. Nadal jesteśmy w modelu pruskim, bardzo mocno opartym na uczeniu różnych rzeczy na pamięć. To jest niepotrzebne. Masz ludzi z pamięcią zewnętrzną podłączoną non stop. Dlaczego oni mieliby mieć to zinternalizowane? Uwielbiam takie argumenty: a co, gdybyś był bez prądu na bezludnej wyspie? To faktycznie wtedy te wszystkie dopływy Amazonki byłyby kluczowe! Sama idea szkoły jest super w tym sensie, że dziecko wychodzi z domu, spotyka się z rówieśnikami, jest w grupie. To powinno być o tym: o nauczaniu kompetencji społecznych. I tak samo jest na studiach. Z racji tego, że od lat uczę osoby studenckie, wiele osób pyta mnie, jakie studia wybrać dla dziecka. Ja zawsze odpowiadam na to: fajne. Studia to ma być naprawdę dobry czas w życiu człowieka, czas rozwoju. I nie mam przekonania, że siedzenie w bibliotece jest ważniejsze niż chodzenie na imprezy. Uważam, że obie te rzeczy są równoważne. To jest twój kapitał na życie. Już nigdy więcej nie będziesz mieć tyle czasu, żeby się na sobie skupić. To właśnie wtedy, gdy jesteś już młodym dorosłym, możesz o sobie decydować, masz też okazję popełniać błędy, być głupi. Jak nie będziesz głupi na własny rachunek, to potem nigdy nie będziesz mądry. To ma być czas osobistego rośnięcia, umacniania się. Dowiadywania się, kim jestem i co chcę robić, jak będę duża.

Czego Twoja córka nie lubi u ciebie?

Mnóstwa rzeczy na pewno. Nie lubi tego, że mam mało czasu, że czasem się spieszę i że podejmuję bardzo szybko decyzje. Od zawsze mamy trochę inne tempa. Nina jest bardziej refleksyjna, więcej się zastanawia, trudniej jej podjąć decyzję. Ja to zazwyczaj bardzo szanuję, ale nie w stu procentach, bo czasami po prostu nie mam tej chwili, żeby zrobić krok w tył i poddać sprawę dodatkowej refleksji.

A w jakich aspektach będzie od Ciebie lepsza w dorosłym życiu?

No, mam nadzieję, że w ogóle będzie lepsza ode mnie. Kiedyś spotkałyśmy z mamą jej starszego znajomego, który powiedział: "O Basiu, widzę, że Twoja córka to wydanie drugie, poprawione". I trochę tak jest z dziećmi, chociaż oczywiście dziedziczymy błędy. Mnie najbardziej w mojej córce wkurzają nie te momenty, kiedy ona jest radykalnie różna ode mnie, tylko właśnie te, kiedy jest taka sama. Kiedy widzę, że replikuje zachowania, o których ja już wiem, że są czymś, co utrudnia funkcjonowanie. Ale ona to musi przerobić sama. To jest chyba najtrudniejsze w byciu mamą, że człowiek ma wielką potrzebę, żeby uchronić swoje dziecko przed całym złem świata: owinąć puchową kołdrą, związać sznurkiem i tak prowadzić przez życie.

Nie pozwalać się zbliżać nikomu.

Tak, żeby nic złego się nie stało. Ale przychodzi taki moment – i on u mnie przyszedł stosunkowo wcześnie – kiedy zdałam sprawę, że ona się musi potknąć, wywrócić, popełnić swoje błędy. Bo dopóki tego nie zrobi, to mi nie uwierzy. Mogę opowiadać na milion sposobów, że tego czy tamtego nie wolno, ale niestety trzeba przeżyć własny ból. Ja jako dziecko byłam bardzo nastawiona na empirię. I sprawdzałam różne rzeczy: czy jak zapalisz gaz, a potem go wyłączysz, to ta fajerka będzie zimna czy gorąca. I była gorąca. [śmiech] Moja rękę była potem jednym wielkim bąblem. Różne rzeczy testowałam, ale jestem przekonana, że gdyby ktoś mi to opowiedział, to nie miałabym tego tak mocno w głowie.

A boisz się momentu buntu, uniezależnienia się córki, odgradzania od ciebie?

To się już dzieje i jest bolesne o tyle, o ile na początku jest się jednym organizmem. Rodzicielstwo jest bardzo symbiotycznym doświadczeniem. Potem przychodzi oddzielenie i dobrze, bo biologicznie rzecz ujmując, to ja pewnie umrę pierwsza. Ona będzie musiała sobie dalej radzić, więc lepiej, żeby wiedziała, jak tę samodzielność zdobyć. To coś, co przeżywamy z dwóch stron: my się odrywamy od naszych rodziców, wyodrębniamy, stajemy decyzyjni, a z drugiej strony przeżywamy to z naszymi dziećmi, kiedy to one się od nas odrywają. Przychodzi taki okropny moment, kiedy mamusia już nie jest najmądrzejsza, najpiękniejsza i najlepsza, tylko są inni ludzie. I to boli. Ale tak musi być.

A co lubisz robić z córką?

Wszystko. Ninja jest bardzo fajną osobą. Lubię z nią gadać, oglądać filmy, czytać i dyskutować o tym, co zobaczyłyśmy i przeczytałyśmy. Uwielbiam plotkować i omawiać z nią sytuacje, w których razem byłyśmy, bo Nina jest przenikliwą obserwatorką życia. Ma dar rozumienia rzeczy, które się wydarzają między ludźmi i dużą uważność. Uwielbiam z nią podróżować. Moja córka ma też fajną zdolność cieszenia się z tego, co nowego znajdujemy razem. Teraz jest na etapie nastolatkowego niezadowolenia ze świata, ale jednocześnie nadal ma w sobie tę radość, że widzi coś nowego i że ją to kręci. Śmiesznie jest obserwować ten konflikt wewnętrzny, ale ona z tego dobrze wychodzi. Lubię z nią spędzać czas.

No dobra, a czego nie cierpisz robić wspólnie?

Czasami nie cierpię wspólnie podejmować decyzji, bo ja decyduję szybko i nie żałuję. A Nina bada, sprawdza, zastanawia się milion razy. W tym czasie we mnie coś 10 razy umarło i już zapomniałam, o co chodziło na początku. Nina wciąż ufa mi na tyle, że potrafię jej pomóc w podejmowaniu decyzji tak, żeby one dalej były jej, ale żeby wzięła też pod uwagę jakieś czynniki, które mogły jej nie przyjść do głowy. Na przykład: gdy zdawała do liceum, dostała się do dwóch superdobrych szkół i miała wybrać jedną. Chciałam absolutnie, żeby to był jej wybór, chociaż ja wiedziałam od razu, którą bym wybrała. Zaproponowałam więc, żeby pojechała komunikacją miejską do każdej z nich i zobaczyła, do której ma lepszy dojazd, gdzie czuje lepsze wibracje. To, że wybrała szkołę, która mi się od początku bardziej podobała, to zupełnie inna sprawa. Ale to nie była manipulacja! [śmiech]

Mam jeszcze kilka pytań od moich dzieci: Łukasza, Julki, Tymona. Jakie obowiązki domowe ma twoja córka?

Nina zajmuje się naszym psem – i rzeczywiście bierze na siebie gros opieki, jeśli chodzi o spacery, karmienie, czesanie, przytulanie. Jesteśmy we dwie, bo wychowuję ją sama, od kiedy Nina skończyła dwa lata, więc właściwie mamy równościowe gospodarstwo. 

Gdyby twoje dziecko było homoseksualne i chciało zrobić coming out przed światem, to w jakim wieku to jest z twojego punktu widzenia rozsądne? 

Mam wrażenie, że bardzo dużo zależy od tego, w jakim środowisku dziecko żyje. W szkole Niny pewnie nie byłby to problem nawet w pierwszej klasie, gdyby dziecko przyszło i wyoutowało się na dzień dobry. Ja bym jej to wówczas nawet rekomendowała. W ogóle myślę, że im wcześniej, tym lepiej, bo dla człowieka chyba lepiej żyć bardziej w zgodzie ze sobą. A oczywiście rzeczą rodzica jest nieść pełne wsparcie i być tą tarczą, która jest między młodym człowiekiem a światem.

Czy wiedziałaś od początku, czego chcesz, kiedy stawałaś się młodą dorosłą? Co możesz poradzić osobom, które są w takiej sytuacji i szukają? 

Nie miałam pojęcia. To jest trochę jak z kursem na prawo jazdy: nawet, jak pomyślnie zdasz egzamin i dostaniesz to prawko, to przecież w ogóle nie umiesz jeździć. W dorosłości kończysz szkołę, idziesz na jakieś studia, ale ja do dzisiaj zadaję sobie pytanie, co będę robić, jak będę duża. Nie mam wcale stuprocentowej jasności. Z drugiej strony, gdybym zaczęła mieć stuprocentową jasność, to właściwie mogę się już pochować. Ne będę miała żadnej radości z życia. Bo szukanie, określanie się i negocjowanie z samą sobą to jest coś niezwykle fajnego. Czytałam ostatnio, że człowiek z naszego pokolenia musi się przebranżowić średnio osiem razy w życiu.

W Polsce czy w Stanach? 

No w Stanach. Ale człowiek z pokolenia naszych dzieci będzie to musiał zrobić już 16 razy. W związku z tym nie ma co się tak strasznie przywiązywać do tego, co się robi.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
rodzicielstwoszkoładzieci
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (29)