Katalońskie referendum to dopiero początek kłopotów. Eskalacja jedyną opcją
Starcia z policją, pobite kobiety, zakrwawione twarze, gumowe kule - takie obrazki to wynik pierwszych godzin niepodległościowego referendum w Katalonii. Jednak jeszcze może się okazać, że najgorsze przyjdzie dopiero później, bo sytuacja przerosła obie strony konfliktu.
01.10.2017 | aktual.: 01.10.2017 16:09
Zgodnie z przewidywaniami, katalońskie referendum niepodległościowe nie odbyło się spokojnie. Obie strony sporu poszły na całość; władze katalońskiej wspólnoty autonomicznej zrobiły wszystko, by doprowadzić do głosowania, mimo ostrzeżeń oraz orzeczenia hiszpańskiego Trybunału o nielegalności referendum. Reakcja Madrytu była zaś była ostra i bezwzględna. Jeszcze przed głosowaniem doszło do aresztowań, rekwirowania materiałów wyborczych, blokowania stron internetowych. W niedzielę hiszpańskie siły bezpieczeństwa wkroczyły do części lokali wyborczych, wyniosły urny i próbowały blokować wstęp do nich mieszkańcom Katalonii. Nie zawsze skutecznie, ale często brutalnie. Świat obiegły obrazki Straży Obywatelskiej bijącej pałkami, kopiącej demonstrantów, strzelającej gumowymi kulami.
Według wstępnych szacunków, co najmniej 90 osób odniosło obrażenia. Według katalońskich władz, ponad 300. Nie oszczędzono ani kobiet, ani starszych ludzi.
Co zrobi Puigdemont, co zrobi Rajoy
Jednak najgorsze może dopiero nadejść później, jeśli katalońskie władze z premierem Carlesem Puigdemontem na czele przejdą od słów do czynów i ogłoszą jednostronny akt secesji.
- Jak na razie jest tak, jak można było się spodziewać. Przemoc jest ograniczona do 4-5 punktów spośród ponad 2 tysięcy miejsc do głosowania. W gruncie rzeczy to nic nadzwyczajnego, w porównaniu do kibicowskich zamieszek - mówi WP były oficer hiszpańskich służb bezpieczeństwa. - Ale to dopiero początek, bo następna faza to aresztowania Puigdemonta, Junquerasa, Turulla... - dodaje, wymieniając nazwiska premiera, wicepremiera i rzecznika katalońskiego rządu. Wyjaśnia, że długoterminowa stabilność zostanie wynegocjowana po tym, jak obecne władze zostaną "wyłączone z obiegu".
Taki wydaje się naturalny kolejny ruch Madrytu. Wedle uchwalonego przez siebie prawa, szef Generalitatu, katalońskiego rządu, ma 48 godzin na formalne ogłoszenie secesji o ile uzna głosowanie za ważne. Puigdemont nie sprecyzował, jaki wynik i jaka frekwencja będzie wystarczająca, aby stwierdzić ważność głosowania. Ale jeśli je uzna, eskalacyjna spirala tylko się nakręci. Obie strony zaszły tak daleko, że trudno im będzie się cofnąć.
Dla dla szefa rządu w Madrycie Mariano Rajoya, okazanie jakiejkolwiek słabości będzie politycznie zabójcze, tym bardziej, że prezentował się jako jedyny polityk, który potrafi utrzymać jedność Hiszpanii. Ale to samo można powiedzieć o rządzącej separatystycznej koalicji w Barcelonie, dla której referendum i niepodległość jest racją bytu.
Sytuacja lose-lose
Jednocześnie dalsza eskalacja będzie wiązała się z kosztami i dla Madrytu, i Barcelony. Brutalna reakcja rządu Rajoya to ryzyko wzniecenia kolejnych zamieszek i przede wszystkim wzmocnienia poparcia dla idei secesji, która wcale nie jest popierana przez wszystkich mieszkańców Katalonii. Dotychczasowe sondaże pokazywały raczej, że społeczeństwo autonomicznego regionu jest podzielone w tej kwestii niemal pół na pół. Radykalne działania Madrytu mogą to zmienić tylko na korzyść separatystów. Tymczasem jednostronne ogłoszenie niepodległości przez władze w Barcelonie też wiąże się z wielkim ryzykiem. Rzeczywista niepodległość uzyskana tym sposobem nie wchodzi w grę, bo nie uzna jej prawdopodobnie żadne państwo w Europie; byłaby to ekonomiczna i polityczna katastrofa. Przede wszystkim jednak nie uzna go Hiszpania, która zrobi wszystko, by do faktycznego rozwodu nie dopuścić.
Co więc będzie dalej? Wiele może zależeć od tego, jak zachowają się struktury siłowe obecne w Katalonii. Jednym z symbolicznych momentów niedzieli była interwencja katalońskich strażaków, którzy stanęli po stronie tłumu, osłaniając go przed Strażą Obywatelską.
Ale to nie jedyny taki przypadek. Mimo że katalońska policja Mossos d'Esquadra formalnie stanęła po stronie hiszpańskiego prawa, a jej szef wydał rozkaz niedopuszczenia do głosowania, to władze w Madrycie są niezadowolone z "pasywności" formacji. Według doniesień, w wielu miejscach policjanci nie czynili przeszkód głosującym w referendum, zaś według dziennika "El Pais", hiszpańska prokuratura chce postawić zarzuty katalońskiej służbie w tej sprawie. Co się stanie, jeśli pojawi się rozkaz aresztowania władz Katalonii? Tego przewidzieć się nie da, bo sytuacja - klasyczny przykład układu "lose-lose" - wymknęła się spod kontroli obu stron.