PublicystykaKarolina i Tomasz Elbanowscy: 500 złotych to minimum. Bieda w Polsce ma twarz dziecka

Karolina i Tomasz Elbanowscy: 500 złotych to minimum. Bieda w Polsce ma twarz dziecka

Młodzi nie zaczną decydować się na dzieci, jeśli nasze państwo diametralnie nie zmieni swojego stosunku do rodzin. Gorzej - będą wyjeżdżać. Wszystkie państwa wokół nas traktują rodzących się nowych obywateli jako zysk dla wszystkich, jako kapitał społeczny, na którym budowany będzie dobrobyt. Rządy pomagają rodzinom w całej zachodniej Europie, a także w biedniejszej od nas Ukrainie czy Rosji, gdzie becikowe w formie „kapitału macierzyńskiego” wynosi równowartość aż 25 tys. zł. U nas wsparcie zarezerwowane jest dla ludzi żyjących na skraju nędzy. Nie ma wiec nic wspólnego z polityką prorodzinną - piszą Karolina i Tomasz Elbanowscy dla Wirtualnej Polski w felietonie dla Wirtualnej Polski.

Karolina i Tomasz Elbanowscy: 500 złotych to minimum. Bieda w Polsce ma twarz dziecka
Źródło zdjęć: © Shutterstock

Młodzi nie zaczną decydować się na dzieci, jeśli nasze państwo diametralnie nie zmieni swojego stosunku do rodzin. Gorzej - będą wyjeżdżać. Wszystkie państwa wokół nas traktują rodzących się obywateli jako zysk, jako kapitał społeczny, na którym budowany będzie dobrobyt. Rządy pomagają rodzinom w całej zachodniej Europie, a także w biedniejszej od nas Ukrainie czy Rosji, gdzie becikowe w formie „kapitału macierzyńskiego” wynosi równowartość aż 25 tys. zł. U nas wsparcie zarezerwowane jest dla ludzi żyjących na skraju nędzy. Nie ma więc nic wspólnego z polityką prorodzinną - piszą Karolina i Tomasz Elbanowscy, autorzy książki "Ratuj Maluchy! Rodzicielska rewolucja", w felietonie dla Wirtualnej Polski.

Przy okazji reformy, która miała na celu ratowanie upadającego systemu ZUS kosztem dzieci (skrócenie czasu edukacji przez wysłanie sześciolatków do szkoły), wielokrotnie powracał argument, że tak trzeba, bo "tak jest na Zachodzie". My Polacy, mamy zakodowany w mózgach od czasów PRL „kompleks Pewexu”, czyli podziw dla wszystkiego, co z Europy, a co ma posmak lepszego, kolorowego i bogatego świata. Mieliśmy więc kopiować wszystkie, nawet najgłupsze, rozwiązania edukacyjne od naszych sąsiadów (patrz: gimnazja) i broń Boże nie pytać np. o warunki w naszych niedoinwestowanych szkołach.

Jednak gdy ktokolwiek w Polsce postuluje wprowadzenie polityki prorodzinnej, która na Zachodzie jest powszechna, i która w wieloletniej perspektywie może zmienić fatalne statystyki urodzin, zaraz pojawia się chór głosów oburzenia. O dziwo, nie odwołują się już one do „standardów zachodnich”, za to alarmują, że pod żadnym pozorem nie można dawać rodzicom pieniędzy do ręki. Dlaczego? Bo „wspieranie rodzin nie poprawi statystyk dzietności” a „młodzi nie rodzą, bo są leniwi”. I że lepiej przekazać pieniądze w ręce odpowiedzialnych urzędników, którzy na pewno ich nie przepiją. Sporo się takich głosów pojawiło w ostatnim czasie, przy okazji sztandarowego pomysłu zwycięskiej partii, czyli 500 zł na dziecko. Wszystkim publicystycznym wojownikom, walczącym z powszechnymi świadczeniami na dzieci, odpowiemy po kolei.

Butiki z protezami

Po pierwsze i najważniejsze, warto uświadomić sobie, że istnieje pewna ekonomiczna zasada, która jest tak oczywista, że może niektórzy o niej zapominają. Brzmi ona: bez konsumentów nie ma gospodarki. Jeśli dziś nie zaczną się rodzić dzieci, za kilkadziesiąt lat wielkie centra handlowe popadną w ruinę. Butiki z szałową odzieżą dla młodych zastąpią sklepiki z laskami i protezami dla starców. A i te padną szybko, bo armia emerytów będzie żyć w nędzy. Nie będzie komu pracować ani na emerytury, ani na PKB. Młodzi jeszcze częściej będą uciekać z kraju. Nie trzeba wyobraźni, żeby zobaczyć, jak to będzie wyglądać. Wystarczy wycieczka do wyludnionych wsi na ścianie wschodniej. Wymieramy jako naród i bez natychmiastowych, odważnych działań w perspektywie najbliższych dekad, cierpieć będą wszyscy. Także ci, którzy dziś wilkiem patrzą na dodatki na dzieci i których nic nie obchodzi to, że nasz kraj wydaje na wspieranie rodzin najmniej ze wszystkich krajów UE.

Talony na jedzenie zamiast emerytury?

Najczęstszy argument przeciwników powszechnych świadczeń na dzieci zamyka się w zdaniu: „żyjąca na koszt państwa patologia będzie się cieszyć”. Czy rzeczywiście ludzie wychowujący małe dzieci, gdy tylko zobaczą pieniądze, zaraz pobiegną do budki z piwem? Ciekawa jest ta niewiara w młodych rodziców. Ustawodawca powinien mieć przed oczami przeciętnego obywatela. Dlaczego akurat w przypadku rodzin zasady mają być definiowane marginesem, patologią? Będziemy się upierać, że odsetek alkoholików wśród młodych rodziców jest taki sam, jak we wszystkich innych grupach społecznych. Jeśli mielibyśmy tę niewiarę w odpowiedzialność naszych obywateli przenieść także na inne grupy, należałoby zacząć wypłacać emerytury w talonach na żywność i karnetach do aptek.

Emerytury i renty są, jakby nie patrzeć, pieniędzmi z budżetu państwa. Może więc podatnicy powinni mieć pewność, że dziadek, zamiast na leki i jedzenie, nie przehula ich krwawizny przy nalewce z kolegami? Na pewno pojawią się głosy, że przecież emerytury należą się seniorom za wszystkie lata, w czasie których odkładali składki na swoim koncie w ZUS. I że mogą je sobie wydać na co chcą, śpiewając za Pawłem Kukizem „za swoje piję ja, ile chcę!”. Byłoby tak, rzeczywiście, gdyby pieniądze na starość odkładali w skarpecie, a nie na wirtualnym koncie w ZUS. Istota działania tego zakładu opiera się bowiem na zasadzie: dzieci pracują na rodziców i dziadków. Czy się to komuś podoba czy nie, obecni emeryci pracowali na emerytury nie swoje, lecz swoich dziadków. Jeśli teraz zabraknie dzieci, po prostu nie będzie od kogo wyegzekwować „należnych im świadczeń”.

Demograficzny drenaż

Wielu publicystów upiera się, że wprowadzenie świadczeń rodzinnych nie przekłada się na zwiększenie dzietności, jako koronny dowód podając Niemcy. Co z tego, że we Francji, Wielkiej Brytanii czy Estonii widać, że konkretne wsparcie dla rodzin przynosi efekty? Skoro gdzieś nie wyszło, u nas też się nie uda. Podczas gdy na Wyspach Brytyjskich ciężarna kobieta, a potem jej dziecko, mają nawet darmowe leki, u nas trwają niekończące się debaty, czy może nie odebrać jeszcze rodzicom marnego tysiąca becikowego, który nie starcza nawet na wózek. Za naszą zachodnią granicą kobieta, wybierając szpital do porodu, zastanawia się, czy zdecydować się na ten z tradycyjnym żywieniem, czy na ten oferujący „szwedzki stół”. U nas, gdy niedawno pewnemu ordynatorowi ginekologii wyrwało się w obecności ministra zdrowia, w jak zapyziałych warunkach rodzą kobiety na Śląsku, omal nie stracił pracy. Polka musi nierzadko płacić za obecność męża przy narodzinach i
za szczepionki dla noworodków, bo inaczej maluch będzie czterokrotnie kłuty najtańszymi, „farmaceutycznymi mamutami”, wycofanymi dawno choćby w Czechach. O wydatkach, jakie czekają polskich rodziców w kolejnych latach nie wspominając.

Młodzi nie zaczną decydować się na dzieci, jeśli nasze państwo diametralnie nie zmieni swojego stosunku do rodzin. Gorzej - będą wyjeżdżać. Wszystkie państwa wokół nas traktują rodzących się nowych obywateli jako zysk, jako kapitał społeczny, na którym budowany będzie dobrobyt. Rządy pomagają rodzinom w całej zachodniej Europie, a także w biedniejszej od nas Ukrainie czy Rosji, gdzie becikowe w formie „kapitału macierzyńskiego” wynosi równowartość aż 25 tys. zł. U nas wsparcie zarezerwowane jest dla ludzi żyjących na skraju nędzy. Nie ma więc nic wspólnego z polityką prorodzinną.

Trudna sytuacja materialna, brak perspektyw i poczucia bezpieczeństwa sprawia, że młodzi uciekają z kraju. W ostatnich latach wyemigrowało 2 mln ludzi. Wielu z nich już sprowadziło lub właśnie zamierza sprowadzić do siebie swoje rodziny i dzieci. Jesteśmy demograficznie drenowani przez kraje Zachodu. Do tego statystyczna Polka rodzi tylko 1,3 dziecka. To już nie czas na udawanie, że problemu nie ma. Węgrzy w podobnej sytuacji zawarli układ ponad podziałami, wszystkie partie od lewa do prawa podpisały się pod planem intensywnego wsparcia rodzin. Jeśli ktokolwiek w Polsce twierdzi, że wprowadzanie polityki prorodzinnej nie ma sensu, bo brak dzieci to tendencja kulturowa, a nie wynikająca z biedy, niech zapyta Polek na Wyspach, czemu chętniej rodzą tam, a nie w Polsce? Polacy chcą mieć duże rodziny i na Wyspach są grupą przewyższającą dzietnością imigrantów z innych krajów.

Bieda ma twarz dziecka

Przyzwyczailiśmy się też do hasła „biedny jak emeryt”. Ale mimo że nikt nie twierdzi, że emeryci w Polsce żyją bogato, ich dochody są stabilne. Dlatego stanowią nierzadko oparcie dla innych członków rodziny, szczególnie w środowiskach zagrożonych bezrobociem. Dziś bieda ma w Polsce twarz dziecka. Oficjalne dane GUS mówią, że podstawowych potrzeb biologicznych (!) nie może zaspokoić aż 800 tys. dzieci. A do tego dochodzi jeszcze bieda, nie stanowiąca zagrożenia dla zdrowia i życia, ale powodująca wykluczenie społeczne. Każde dziecko chciałoby przecież pojechać na wycieczkę szkolną, dostać prezent pod choinkę czy mieć nowe buty. Statystyki mówią, że dziś to młode rodziny, szczególnie te, które mają więcej niż dwoje dzieci, są najbardziej zagrożone ubóstwem.

Prorodzinna ulga podatkowa jest tylko listkiem figowym, który ma ukryć fakt, że w naszym kraju najmłodsi, choć nie zarabiają, sami płacą podatki. Od każdej pieluchy, kaszki, soczku, zabawki muszą oddać nawet 23 proc. "haraczu dla państwa". Myli się więc prof. Grzegorz Kołodko, twierdząc, że dzieci powinno się mieć na własny koszt, nie na koszt państwa. W rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Dziś to państwo, pobierając daniny, żeruje na dzieciach, które nie mają jak się przed tak rozumianą sprawiedliwością obronić, bo nawet nie mają głosu wyborczego. W Wielkiej Brytanii obowiązuje zerowa stawka VAT na produkty dla dzieci. W innych krajach ten podatek jest rekompensowany rodzinom za pomocą rozbudowanych systemów świadczeń. U nas rodzice nie mogą się nawet rozliczyć wspólnie z dziećmi. Kwota wolna od podatku jest taka sama bez względu na to, czy podatnik ma na utrzymaniu jedną, dwie czy może więcej osób. Co znamienne, nasze państwo bardziej promuje śmierć niż narodziny. Bo jak inaczej wyjaśnić, że na wózek dziecięcy nałożony jest 23 proc. VAT, a na trumnę tylko 8 proc.?

Polska to nie miasteczko Wilanów

Młodzi mówią, że najlepszym środkiem antykoncepcyjnym jest dla nich kredyt mieszkaniowy. Co z tego, że obiektywnie żyją w lepszych warunkach niż ludzie jeszcze 100 lat temu, bo zamiast klepiska mają na podłodze panele z promocji w hipermarkecie. Niestety, mogą skończyć jako bankruci jeszcze szybciej niż ich przodkowie, którzy nie mieli kredytów we frankach szwajcarskich. Młodzi boją się mieć dzieci, bo wiedzą, że mogą liczyć tylko na siebie. Państwo tylko wyciąga do nich ręce po składki i podatki. Gdy tracą pracę i nie mogą spłacać rat, przestaje się nimi interesować. Dostępność różnorodnych produktów spożywczych w dyskoncie nie zwiększa poczucia bezpieczeństwa. Zresztą nic w tym dziwnego, że rodzice chcą zapewnić swoim dzieciom życie w standardzie z XXI wieku, a nie w standardzie sprzed 100 lat. Wychowanie dziecka to bardzo poważna inwestycja, jak policzyli ekonomiści z Centrum Adama Smitha, ok. 200 tys. złotych.

Ryszard Petru, założyciel bardzo nowoczesnej partii, kpi sobie, że 500 zł na dziecko to jak rozrzucanie pieniędzy z helikoptera i upiera się, że wspierać można, ale tylko najuboższych. Tym samym pokazuje, że nie wie, czym się różni polityka prorodzinna od polityki socjalnej. Ta pierwsza oznacza, że zachęcamy do posiadania dzieci przede wszystkim ludzi średniozamożnych, którzy będą szczególnie dbać o edukację, przynosząc w perspektywie zysk wszystkim obywatelom. Co z tego, że wsparcie otrzyma też bogaty? Odda je przecież w płaconych przez siebie wysokich podatkach. Dawanie pieniędzy tylko najuboższym będzie zaś wzmacniać stereotyp „patologii” żyjącej z dzieci na koszt państwa. Wszelkie progi dochodowe są też hamulcem dla rozwoju i wychodzenia z biedy: nie opłaca mi się starać o lepszą pracę czy podwyżkę, bo stracę ten czy inny zasiłek.

Zadowoleni z siebie politycy, patrzący na Polskę z perspektywy miasteczka Wilanów, nie mają pojęcia, jak wygląda życie przeciętnej rodziny. Ryszard Petru, który został wypromowany przez środowisko bankowców, wchodzi w politykę bez cienia wstydu, że namawiał ludzi do kredytów we frankach, od których sam szybko uciekł. Dziś nie ma oporów, by odmawiać rodzinom, zrobionym również przez siebie w balona, chociażby tej formy wsparcia. Polska klasa średnia i tak jest słaba. Nawet jeśli nominalnie zarabia przyzwoite pieniądze, po spłacie raty kredytu zostaje jej tyle, że nie stać jej często na uczestnictwo w kulturze: teatr, kino, książki czy wakacje. To sprawia, że tak naprawdę są biedotą (według kryteriów krajów zachodnich). 500 zł na dziecko dla przeciętnej rodziny to bardzo konkretne wsparcie. Niejednej kobiecie łatwiej będzie z takim zabezpieczeniem namówić męża na kolejne dziecko.

Urzędnik nie wie lepiej

Publicyści „Gazety Wyborczej”, Leszek Kostrzewski i Piotr Miączyński, upierają się z kolei, że można lepiej wykorzystać publiczne pieniądze, kierując ich strumień w stronę instytucji państwa. Zupełnie serio twierdzą np., że lepszym pomysłem niż dawanie rodzicom pieniędzy do ręki, będzie zainwestowanie w bezpłatne zajęcia dodatkowe w szkołach. Już widzimy te rzesze chętnych do rodzenia dzięki darmowemu baletowi i karate... Rodzice najlepiej wiedzą, czego potrzeba ich dzieciom. Póki nie zaczniemy sprowadzać urzędników z jakiejś innej planety, nie liczmy na to, że zrobią cokolwiek lepiej niż przeciętny Kowalski. Przykład? Najdroższe na świecie autostrady, których koszt podwoiły ekrany budowane w szczerym polu.

A z tematów bliższych dzieciom warto przypomnieć słynny program „Owoce w szkołach”, który stał się sposobem na pozbycie się produktów rolnych drugiej kategorii. Która matka dałaby dziecku do szkoły zjełczałą marchewkę? Warto też przytoczyć ostatnie doniesienia prasowe o domu dziecka, w którym dzieci „uratowane” z niewydolnych wychowawczo rodzin nie tylko były bite, ale do tego stawka żywieniowa na kolację wynosiła - to nie żart - JEDEN złoty. A tysiące, kierowane przez państwo na utrzymanie każdego dziecka w bidulu, gdzieś wyparowywały.

Dlatego zanim, jak chcieliby publicyści, urzędnicy wybudują powszechnie dostępne żłobki, może się okazać, że ostatnia demograficzna szansa przejdzie nam koło nosa. Ani się obejrzymy, gdy przeminie czas matek z wyżu demograficznego lat 80. Poza tym, kobieta wie lepiej, czy iść do pracy, zostawiając dziecko w żłobku, czy też woli być z nim dłużej w domu, otrzymując od państwa elementarne zabezpieczenie na ten czas.

I na koniec: pieniądze zainwestowane w kapitał ludzki nie zwrócą się od razu. Dzietność nie skoczy nagle z 1,3 na 2,3. Ale dobry klimat wokół rodziny sprawi, że coraz więcej młodych, którzy w gruncie rzeczy chcieliby mieć dzieci, zacznie z większą otwartością myśleć o nowych członkach rodziny. Dlatego bardzo ważna jest deklaracja nowego rządu, że aby zapewnić realizację przedwyborczej obietnicy, nie będą odbierać rodzicom istniejących ulg podatkowych. Majstrowanie przy tym, co już udało się wynegocjować na wsparcie dla rodzin, byłoby burzeniem poczucia bezpieczeństwa, które jest podstawą dobrej polityki prorodzinnej. Jeśli każda nowa władza zaczynałaby od psucia tego, co zrobili w tej sprawie jej poprzednicy, na długofalowe zyski z wsparcia dla rodzin nie będzie co liczyć.

Dla nowej pani minister do spraw rodziny, pracy i polityki społecznej mamy jedną radę: proszę słuchać głosu rodziców, nie publicystów.

Karolina i Tomasz Elbanowscy dla Wirtualnej Polski

Karolina i Tomasz Elbanowscy - założyciele fundacji Rzecznik Praw Rodziców, autorzy książki „Ratuj Maluchy! Rodzicielska rewolucja”.

Czytaj więcej: Opinie WP na Facebooku!

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1573)