W Kaliningradzie kpią w żywe oczy. Tak wyśmiali pomysł Putina
35-letni Paweł we wtorek przekroczył granicę rosyjsko-polską w Bagrationowsku/Bezledach. - Nie było w ogóle ludzi, Rosjanie o nic nie zapytali, Polacy też - mówi. Musiał jedynie zainwestować w rower, by przejechać granicę, a wcześniej miał szczęście, bo uzyskał polską wizę humanitarną. Pewnie dlatego rosyjska straż nawet nie zapytała o obowiązek wojskowy. Inni mieszkańcy obwodu kaliningradzkiego raczej takiego szczęścia nie mają. Paweł mówi, że już pięciu jego znajomych otrzymało wezwania "pod broń". Są bezradni.
02.10.2022 | aktual.: 02.10.2022 12:55
Urząd Wojskowy w Kaliningradzie mieści się w jednym z niewielu przedwojennych budynków na ulicy Tiulenina, postaci z "Młodej Gwardii", mitologicznej wydmuszki Sowietów, którzy za pomocą propagandy z byle historii młodzieży w Donbasie zrobili bohaterów "wojny ojczyźnianej". Za Niemców w budynku mieścił się bank, a dziś ustawiają się kolejki ludzi, którzy niedługo trafią prawdopodobnie do Ukrainy.
W kolejce są różni ludzie, niekoniecznie chętni do służby. Ktoś otrzymał wezwanie do wojska i przestraszył się kary za niestawiennictwo (za to grozi mandat, ale władze straszą odpowiedzialnością karną jak za dezercję). Ktoś został wezwany, by "sprawdzić dane teleadresowe" (znana pułapka, ale ludzie dają się nabrać), a ktoś przyszedł sam, bo w telewizorze każą przyjść i sprawdzić wszystko. Wiadomo, car dobry, ale na miejscu bałagan, więc telewizor apeluje, by obywatele odpowiedzialnie wszystko sprawdzali sami.
- W urzędzie ludzie nie są reprezentatywni, raczej spotyka się tam tych, którzy pogodzili się, że wyjadą na woj…., na specjalną operację wojskową - opowiada Wirtualnej Polsce Jelena (imię zmienione), która z racji zawodu musi komunikować się z rekrutami. Rozmawia anonimowo, bo boi się, że jej słowa mogą zostać odbierane jako "rozpowszechnianie fałszerstw o działaniach armii rosyjskiej", a za to grozi artykuł karny.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Jelena mówi, że ci mężczyźni, którzy nie chcą do wojska, zdają sobie sprawę, że nie wolno przychodzić do urzędu wojskowego pod każdym pretekstem. Pierwszy krok - nie dać sobie wręczyć wezwania. Jeśli się nie udało, nie stawić się na wezwanie, grozi za to mandat, ale stosunkowo niewielki. Odpowiedzialność karna za uchylenie się od armii grozi tylko wtedy, kiedy mężczyzna przyjdzie do urzędu i podpisze dokumenty jako zmobilizowany. Władze to wiedzą, dlatego na różne sposoby próbują zmamić, a raczej zastraszyć ludzi, by przyszli do komisarza wojskowego.
- Nie jest też tak, że nie ma chętnych. Oni są, nawet przeraziłem się, jak wielu ich jest. Choć wielu bez entuzjazmu mówi: tak, idziemy, bo cóż mamy robić? Nie chcemy iść do więzienia, więc idziemy na wojnę – opowiada Jelena.
Dlaczego idą ochotnicy?
- Przypuszczam, że wielu z nich skusiło się na obietnice szybkiego zarobku. Przychodzą migranci zarobkowi z Azji Centralnej, widać szczególnie po nich, że ich sytuacja finansowa jest trudna, a tu obiecano im "robotę". Myślą pewnie, że to łatwe pieniądze - słyszymy.
Co prawda Kazachstan, Uzbekistan i Kirgistan przypomniały swoim obywatelom będącym w Rosji, że na ojczyźnie grozi im odpowiedzialność karna za udział w wojnie w Ukrainie, nawet z konfiskatą mienia, ale migranci w trudnej sytuacji nie myślą o tak odległej perspektywie czasowej. W dodatku są zastraszani w rosyjskich urzędach ds. cudzoziemców.
Jelena twierdzi, że najszczerzej w urzędzie mówią dziewczyny, które przyszły towarzyszyć swoim wezwanym chłopakom. - Jedna opowiadała o znajomych, którzy już zginęli w Ukrainie. Tak, na początku wszyscy chcieli tam pojechać, gdy tylko zaczęła się cała ta historia ze "specjalną operacją wojskową". Młodzi chłopcy myśleli, że to jakaś romantyka wojskowa, że będą zarabiać niezłe pieniądze, a w dodatku wrócą jako obrońcy ojczyzny i bohaterowie. Dopiero na miejscu zdali sobie sprawę, że wojna wcale nie jest tym, co pokazuje telewizja. To nie są ludzie w ładnym kamuflażu, w dymnym szyku z karabinami. To są rany, śmierć, horror, a w dodatku, jak się okazuje, kamuflaż i wyposażenie mają sami sobie zapewnić.
Żołnierze nie chcą wracać na front, a władzę robią "pokazówkę"
W podcharkowskiej Bałaklii stała 18. Insterburgska Dywizja Zmechanizowana Gwardii z kaliningradzkiego miasta Gusiew. To ona miała trzymać front na kluczowym odcinku ukraińskiej kontrofensywy. I to ona doznała większych strat. Rosyjska propaganda uzasadniała wtedy, że front padł, bo bronili go "słabo wyszkoleni żołnierze z DRL i ŁRL", ale Ukraińcy wówczas wzięli jeńców, okazali się z obwodu kaliningradzkiego. Byli to strzelcy zmotoryzowani, a więc elita wojskowa.
Kilka dni temu z Gusiewa wysłano 212 świeżo zmobilizowanych mieszkańców obwodu kaliningradzkiego. "Specjalnie w tym celu władze lokalne przydzieliły wygodne autobusy, a każdy żołnierz otrzymał pyszne paczki żywnościowe na podróż" - tryumfalnie pisze administracja miasta. Komentujący odbierają wiadomość jak kpinę, wiele komentarzy na lokalnym forum usunięto, widać tylko odpowiedzi do usuniętych wiadomości: "proszę zwróćcie uwagę na komentarze dyskredytujące armię Rosji!".
- Widziałam wideo z wziętymi do niewoli młodymi Kaliningradczykami - przyznaje Jelena. - Staram się jakoś abstrahować, bo inaczej zwariuję. Połowa facetów, którzy wrócili, natychmiast napisała raport i zrezygnowała. Inni piszą teraz, kiedy rozpoczęła się mobilizacja. Oni na pewno nie chcą wracać.
- Władze robią pokazówkę w Gusiewie, że wszyscy z radością jadą, mają komfortowe autobusy, wi-fi i XXII wiek - kpi inna mieszkanka regionu.
Do Europy i dalej, i drożej
Jak mówi Jelena, wielu jej znajomych próbuje wydostać się z kraju albo przynajmniej z miasta. Po tym, jak 19 września Polska i Litwa zamknęły granice dla Rosjan, obwód kaliningradzki okazał się odcięty od świata. Dwa dni później Putin ogłosił mobilizację.
- Zrobiono z nas wyspę. Jedyne, co zostaje, to dolecieć samolotem do Moskwy. Teraz to jedyna droga z Kaliningradu. Z Moskwy musimy lecieć do Stambułu i stamtąd dopiero do krajów europejskich, w tym do Polski. Wielu wyjechało do Finlandii przez Petersburg, póki jeszcze Finowie wpuszczali. Ale nie wszyscy mieszkańcy Kaliningradu mogą sobie na to pozwolić finansowo, a bilety są wyprzedane. Polecisz do Moskwy, a potem co? Razem z innymi szturmować kasę biletową i próbować gdzieś lecieć - nawet do Kirgistanu, Tadżykistanu czy do Armenii?
Jest jeszcze pociąg: do Moskwy albo do Mińska. Z Białorusi większość lotów na "normalnych" trasach także jednak odbywa się przez Moskwę.
Kaliningradzki pociąg doprowadził do skandalu na Litwie: we wtorek w tamtejszym Sejmie opozycja zażądała od ministrów wyjaśnień w sprawie obywateli rosyjskich, którzy przekroczyli granicę po zakazie: codziennie ze strony Kaliningradu wjeżdżało ponad 1200 osób. Straż Graniczna Litwy wyjaśniła, że ponad połowa z nich posiadała kaliningradzkie dokumenty tranzytowe, których nie wolno objąć zakazem; wjeżdżają do kraju i wyjeżdżają z niego w tym samym dniu. Pociąg nie zatrzymuje się nigdzie poza granicą.
Fantazja w mundurach
Kiedy Rosjanie w innych regionach kraju protestowali przeciwko mobilizacji, w Kaliningradzie także odbywały się akcje. Ktoś rzucił "koktajl Mołotowa" w szyld komisariatu w Czermiachowsku, został złapany dzięki czujnym służbom (i sąsiadom), przyznał się do winy i został umieszczony w areszcie śledczym na dwa miesiące.
Akcję sprzeciwu zorganizowano w centrum Kaliningradu 21 września. - Wydawało się, że na pierwszy protest przyszło kilka osób, ale później stało się jasne, że ludzie po prostu stali w kątach, bali się zgromadzić - opowiada miejscowy aktywista Iwan. - Ustawiali się grupkami, wyglądało na to, że po prostu spacerują. Potem zaczęli ze sobą rozmawiać i zdali sobie sprawę, że zebrali się w tym samym celu, ale trochę bali się ujawnić. Było ponad 100 osób. Problem w tym, że wszyscy nasi znani działacze już wyjechali, a nieliczni, którzy pozostali, boją się wyjść, bo grozi im sprawa kryminalna – dodaje Iwan.
W sierpniu sąd demonstracyjnie ukarał na rok więzienia lokalnego działacza Wadima Chajrullina - za "nieprawidłowości w organizacji zgromadzeń".
- Mamy tu granicę z NATO, nasze służby i policja czuwają, a nie mamy tak dużo ludzi i aktywistów w regionie - przyznaje Iwan. - W Kaliningradzie FSB ma niezłą fantazję. W przeddzień Dnia Zwycięstwa 9 maja znaleźli rzekomego "terrorystę" mającego współpracować z ukraińskim "Prawym Sektorem", teraz siedzi w areszcie śledczym.
Biura wojskowe też mają słabe rozeznanie: wysłali wezwanie do niezwłocznego stawiennictwa nieżyjącemu od dwóch lat Kaliningradczykowi Aleksandrowi Doroszowi. A on już wówczas, kiedy umierał, miał 51 lat, czyli nie odpowiadał kryteriom "częściowej mobilizacji".
Rosyjscy wojskowi, także w obwodzie kaliningradzkim, dobrze wiedzą: albo oni spełnią wszystko, co każe im "góra" i "wyłapią" jak najwięcej chętnych na wojnę, albo sami pojadą walczyć. A umierać w Ukrainie nie chcą.