Kaczyński kieruje, Kaczyński rządzi
Zmiany, które będziecie wprowadzać, wzbudzą opór. Musicie go przełamać – to słowa prezydenta Lecha Kaczyńskiego, które padły podczas zaprzysiężenia rządu Jarosława Kaczyńskiego.
17.07.2006 14:18
Z kolei sam premier podczas pierwszej konferencji prasowej zapowiedział, że jego rząd będzie rządem przyspieszenia, i że trzeba zacząć budowę autostrad oraz 3 mln mieszkań. Tym samym powrócił do wyborczej obietnicy PiS.
Czy ma szansę ją zrealizować? 3 mln mieszkań w ciągu ośmiu lat – to ponad tysiąc mieszkań oddawanych każdego dnia. Dla każdego jest więc oczywiste, że to nierealna obietnica. Dlaczegóż więc Kaczyński do niej wrócił?
Te dwie wypowiedzi, które stały się lejtmotywem pierwszego dnia, układają się w pewną logiczną całość. Są jak dwie strony medalu. Mamy obietnicę w postaci mieszkań, w postaci wizji lepszej Polski. I alibi, wytłumaczenie, dlaczego się nie udaje – bo trzeba przełamywać opór. Więc żeby było dobrze, naród powinien poprzeć owo przełamywanie, bo przecież dokonuje się ono w słusznym celu.
To cała filozofia rządzenia Kaczyńskich. Są przecież zbyt inteligentni, by obietnicę 3 mln mieszkań traktować serio. Ewidentnie traktują to jako sztandar w politycznej grze. Konkretem jest natomiast „przełamywanie oporu”. Ale – jakiego?
Układ Kaczyński
Bracia Kaczyńscy noszą w sobie ideę walki z „układem”, ze służbami specjalnymi, z powiązaniami świata biznesu, polityki, służb specjalnych i przestępczości, czyli tym słynnym „stolikiem brydżowym”. Fakty jednak są takie, że to oni mają dziś 100% władzy. Służby specjalne są ich – i ABW, i służby wojskowe. A także policja oraz Centralne Biuro Śledcze. To już zostało „przełamane”! Stolik brydżowy jest ich własnością. Swoimi ludźmi obsadzili spółki skarbu państwa i banki, więc nie widać za bardzo tego przeciwnika. Jeżeli już chcemy mówić o układzie, to bardziej jako o pustym frazesie, którym opisuje się wyimaginowanego wroga. Mniej więcej takim samym, jakim był w pierwszych latach Polski Ludowej „wróg klasowy”. Który się czaił, knuł, sabotował i przeciwko któremu można było mobilizować ludzi.
O tym, kto był aktualnym wrogiem klasowym, decydowało kierownictwo partii. Dziś, zdaje się, jest podobnie – „układ” to jest aktualny przeciwnik Jarosława Kaczyńskiego, którego trzeba pokonać. W zależności więc od okoliczności „układem” są banki prywatne, opozycja, krytykujące PiS media (z „Gazetą Wyborczą” na czele, która raz nazywana jest środowiskiem KPP, a innym razem arystokracją III RP), sądy, Trybunał Stanu, adwokatura, strajkujący lekarze... Wszystkie te środowiska, które są niezależne od woli Kaczyńskich, sprzeciwiają się im, ośmieszają. I mają własne zdanie.
Ruch jest wszystkim
Filozofia polityczna Kaczyńskich wydaje się więc dosyć prosta. Oto pokazują oni świetlisty cel (nazywany IV Rzecząpospolitą, z trzema milionami mieszkań; Polskę prowadzącą „narodową politykę zagraniczną” etc.), sami mając świadomość, jak bardzo jest to mgliste i niekonkretne. Ale cel jest niczym, a ruch wszystkim. Bo zapowiadają, że aby ten cel osiągnąć, będą musieli toczyć straszliwe boje, przełamywać, walczyć. Z kim? O tym też nie mówią, roztaczając obraz straszliwego na pół niewidzialnego układu. Ten układ jest oczywiście tylko im znany, i różną przybiera postać, nawet artykułu w „tageszeitung” (układ ma więc macki także za granicą), co nadaje mu wygodną cechę niezniszczalności.
W ten sposób polityka zostaje sprowadzona do kampanii politycznych. O coś, albo przeciwko czemuś. Nie jest to już żmudna praca legislacyjna, uzgadnianie stanowisk, dyskusje, szukanie konsensusu. O nic takiego nie chodzi, Kaczyńscy chcą wywoływać konflikty i je wygrywać. Ten rodzaj polityki mogliśmy zaobserwować za prezydentury Lecha Wałęsy, kiedy bracia Kaczyńscy należeli do jego najbliższych współpracowników. I choć skończył się dla byłego prezydenta fatalnie, to przecież nie można odmówić mu skuteczności. Mając niewielkie w sumie uprawnienia, trząsł połową Polski. Czego więc możemy się spodziewać po prezydencie i premierze działających ręka w rękę?
Melduję posłusznie
By taka polityka mogła być realizowana, potrzebni są wykonawcy. Kaczyńscy ich mają. Media wielokrotnie opisywały kręgi władzy skupione wokół liderów PiS. Opisywały nieufność Kaczyńskich wobec nowych współpracowników, fakt, że najbardziej cenią tych, którzy przeszli z nimi trudny okres lat 1992-1997, kiedy to byli w politycznym niebycie. I fakt, że współpracowników traktują po żołniersku, na zasadzie – rozkaz, wykonać.
Pierwszy krąg to oczywiście bracia Kaczyńscy. Potem jest Ludwik Dorn. Potem Adam Lipiński, Elżbieta Kruk, Przemysław Gosiewski, Zbigniew Wassermann. Z „młodzieży” dobre notowania mają u braci Zbigniew Ziobro, Adam Bielan i Michał Kamiński. Gdzieś obok jest też przyjaciel Lecha Kaczyńskiego z czasów gdańskich, Maciej Łopiński. W sumie jest to bardzo wąska grupa, nawet jak na warunki prawicy, która przecież wciąż jest konglomeratem wielu małych partyjek. Tak zbudowana była AWS, tak zbudowane jest PiS, choć oczywiście o żadnej autonomii czy frakcyjności nie ma w tej partii mowy.
Wąska grupa działa jak komórka rewolucyjna. Gdy Lech Kaczyński był ministrem sprawiedliwości, Elżbieta Kruk była szefową jego gabinetu politycznego. Po wyborach 2005 r. została skierowana do sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Ale już po paru tygodniach rzucono ją na inny odcinek – prezydent mianował ją szefową Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji.
Innym przykładem jest Przemysław Gosiewski. Całe swe dorosłe życie związany był z Kaczyńskimi. Najpierw był studentem, potem asystentem Lecha Kaczyńskiego. Od roku 1991 zaczął pracować dla Jarosława. Nie odszedł, gdy Porozumienie Centrum przegrało w 1993 r. wybory i praktycznie zeszło na margines polityki. Przeciwnie – służył Kaczyńskim, jak piszą media, wręcz nadgorliwie. Wystarczy zresztą go posłuchać, by zauważyć, że w intonacji, modulacji głosu, w gestach naśladuje Jarosława.
Wierność została doceniona – gdy Ludwik Dorn przejął MSWiA, Gosiewski został szefem klubu parlamentarnego PiS. Kierował nim w nieskomplikowany sposób: wydawał polecenia i odchodził. A teraz Jarosław Kaczyński wziął go do Kancelarii Premiera, by nadzorował prace Komitetu Rady Ministrów. Czyli ciała dla działania Rady Ministrów kluczowego, bo tam są przygotowywane i uzgadniane ustawy, które trafiają pod obrady rządu. O tym, że pójdzie do kancelarii, Gosiewski wiedział już wcześniej. O czym zresztą świadczy scena opisana przez mających dobre kontakty z politykami PiS dziennikarzy „Newsweeka”: „Po kilku gramach alkoholu pozwolił sobie na chwilę szczerości: już wkrótce prezes będzie premierem, a ja wicepremierem. Ale ponieważ prezes będzie się zajmował strategią i wielką polityką, tak naprawdę rządził będę ja”. Ta wywołana alkoholem chwila szczerości pewnie kosztowała Gosiewskiego tytuł wicepremiera. Gosiewski będzie w kancelarii „prostym” ministrem. Ale i tak robi dobrą minę do złej gry, i w dniu powołania
oświadczył: „Rząd będzie równą drużyną, która będzie maszerowała za swoim dowódcą – premierem Jarosławem Kaczyńskim”.
Nasi i oni
O tym, że „dowódca” dba o swój oddział i traktuje go na innych zasadach, mogliśmy się przekonać w ostatnich tygodniach parokrotnie. PiS jest ugrupowaniem mającym wręcz obsesję na punkcie współpracowników służb specjalnych PRL, wyznającym zasadę „domniemania winy” wobec osób pomawianych o taką współpracę. Tymczasem gdy wybuchła sprawa lustracji Zyty Gilowskiej, Jarosław Kaczyński postąpił zupełnie inaczej, niż można było się spodziewać. Ujął się za nią, i oświadczył, że dokumenty ją obciążające mogły zostać sfabrykowane. A Przemysław Gosiewski snuł przypuszczenia, że jej lustracja to element politycznej prowokacji.
PiS na swoich sztandarach wypisało również hasło „rewolucji moralnej”. Tymczasem Kaczyńscy nawet nie mają zamiaru dystansować się od Jacka Kurskiego, który politykę parokrotnie sprowadził do chwytów niemających nic wspólnego z moralnością. Ostatnią jego „produkcją” była afera billboardowa, czyli oskarżenie byłych szefów PZU (nagle w propagandzie PiS stali się elementem „układu”) o finansowanie billboardów wyborczych Donalda Tuska.
Całość była szyta grubymi nićmi, oparta na opowieściach jednego z byłych wiceprezesów, który w ten sposób chciał sobie załatwić stanowisko w firmie, a o którym niemal oficjalnie mówiono, że jest powiązany ze znienawidzonymi przez Kaczyńskich Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. Ale mu uwierzono. Jarosław mówił, że jeżeli dokumentów potwierdzających wersję Kurskiego nie ma, to najpewniej zostały zniszczone (sic!), a Lech, że skłania się ku wersji Kurskiego. Poseł oskarżyciel, który kiedyś zapowiadał, że będzie bulterierem Kaczyńskich, został więc obroniony.
Podobnie jak poseł Jędruch, który – jak wytknęła mu Platforma Obywatelska – jest pracownikiem SKOK-ów im. Stefczyka i zajmuje się w Sejmie lobbowaniem na rzecz parabanków. Jeszcze rok temu, gdyby podobne oskarżenie sformułowano pod adresem jakiegokolwiek posła, a zwłaszcza SLD, mielibyśmy gigantyczną awanturę. Dziś mamy wzruszenie ramion i komentarz o kolejnej „napaści” PO na PiS.
Mamy więc dwie miary moralności, dwie skale ocen: jedną dla członków PiS, osób potrzebnych liderom tej partii, i drugą – dla całej reszty. Zapraszam na zabieg
Równie interesująco może wyglądać sytuacja Antoniego Macierewicza. W ubiegłym tygodniu media podawały, że nowy premier powoła go jako pełnomocnika ds. organizacji nowych wojskowych służb specjalnych. „Człowiek, którego chcę oddelegować na to stanowisko, ma ogromne doświadczenie, jeśli chodzi o służby specjalne. Jest niezwykle kompetentny i twardy. Tak twardy, że aż kontrowersyjny, ale właśnie takiego kogoś nam trzeba”, mówił podczas posiedzenia klubu PiS Jarosław Kaczyński. Przy czym nie wymienił nazwiska owego człowieka. Macierewicz kilkakrotnie współpracował z Kaczyńskimi, służył im wiedzą na temat SB i UOP, odgrywał też rolę polityka mającego osłabić na skrajnej prawicy wpływy Romana Giertycha. Czy teraz otrzyma kolejne zadanie? Bo Kaczyński potrzebuje człowieka „twardego i kontrowersyjnego”? A – jak sam mówi – lepszego na to stanowisko nie znalazł.
Jeżeli tak, to wiadomo, że organizacja nowych służb wojskowych nie będzie przebiegała w sposób spokojny, tylko będzie kolejną awanturą. Kolejną wojną z „układem”.
„Jeśli chcemy oczyścić polskie państwo, to jest to zabieg nieunikniony – tymi słowami tłumaczył nowy premier konieczność rozbicia WSI. – I każdy, kto potrafi tego dokonać, będzie działał na korzyść obywateli”.
Oto więc cała filozofia – czyścimy i będzie to działało na korzyść obywateli. A gdy zostanie wyczyszczone? O nie, zawsze będzie coś jeszcze do wyczyszczenia. Jakiś zapomniany szczegół czy gdzieś tkwiący człowiek.
Inna wojna szykuje nam się w Sejmie, gdzie poseł Cymański wniósł projekt nowelizacji ustawy o Trybunale Konstytucyjnym.
Zamysł ustawy jest prosty – Trybunał Konstytucyjny, pogardliwie nazywany przez Kaczyńskich „mędrcami” – parokrotnie stanął im na drodze, wykazując, że przygotowywane przez PiS ustawy były sprzeczne z konstytucją. Kaczyńscy chcą więc przejąć nad nim kontrolę. Jesienią wymienią sześciu jego członków, a projekt ustawy przewiduje, że przewodniczącego Trybunału mianuje prezydent RP.
Gdy te zmiany przejdą, kolejna instytucja, która „przeszkadzała” PiS, zostanie uciszona.
Którą drogą?
W komentarzach po nominacji Jarosława Kaczyńskiego na stanowisko premiera dominowały dwa tony. Jedni twierdzili, że Kaczyński będzie premierem spokojnym, czuwającym nad strategią i tempem prac rządu, że stanowisko premiera pozwoli mu wyzwolić się z partyjnego myślenia. Drudzy, że będziemy mieli nasilenie awantur i kolejnych wojen. Pewnie bliższa prawdy będzie ta druga opinia. I dotychczasowa praktyka, i sposób widzenia polityki przez Jarosława Kaczyńskiego nie zostawia miejsca na jakiekolwiek wątpliwości.
Nadchodzi czas przyspieszania, realizowania, przełamywania. Kolejnych kampanii.
Bo przecież wszyscy do PiS się nie zapiszemy.
Robert Walenciak