Joschka Fischer: niepokojący zwrot na prawo po obu stronach Atlantyku
Gdy nowy nacjonalizm zagraża procesowi europejskiej integracji, kluczem są wydarzenia we Francji. Bez tego kraju dalsza realizacja projektu europejskiego jest niemożliwa. Gdyby na jego czele stanęła Marine Le Pen, oznaczałoby to kres Unii Europejskiej. Efektem byłoby wycofanie się Europy z areny politycznej XXI wieku. Byłby to niechybnie koniec Zachodu w znaczeniu geopolitycznym - pisze były minister spraw zagranicznych i wicekanclerz Niemiec Joschka Fischer w komentarzu dla Project Syndicate.
30.12.2015 | aktual.: 07.01.2016 20:06
Mamy do czynienia z niepokojącym zwrotem ku prawej stronie sceny politycznej po obu stronach Atlantyku. Wiąże się to z tym, że otwarcie szowinistyczne partie polityczne rosą w siłę: Donald Trump w Stanach Zjednoczonych, Marine Le Pen we Francji. Listę tę można uzupełnić o inne nazwiska - Viktora Orbana, premiera Węgier, który jest zwolennikiem "nieliberalnej demokracji", czy Jarosława Kaczyńskiego, przywódcę quasi-autorytarnego Prawa i Sprawiedliwości, rządzącego obecnie Polską.
Nacjonalistyczne, ksenofobiczne partie polityczne były na fali wznoszącej w wielu krajach Unii Europejskiej na długo przed tym, nim pokaźna liczba syryjskich uchodźców po raz pierwszy przekroczyła granice Unii. W Holandii zwolenników zyskiwał Geert Wilders, w Belgii - Blok Flamandzki (i jego obecna separatystyczna następczyni Interes Flamandzki). Ponadto Austriacka Partia Wolności, Szwedzcy Demokraci, Partia Finów czy Duńska Partia Ludowa, by wymienić tylko kilka.
Powody wzrostu popularności tych ugrupowań i ich sukcesu są bardzo różne w zależności od kraju. Jednak ich zasadnicze stanowisko jest podobne. Wszystkie one występują przeciw "systemowi", "politycznemu establishmentowi" i Unii Europejskiej. Co gorsza, nie są one wyłącznie ksenofobiczne (czy islamofobiczne). W mniej lub bardziej otwarty sposób nawiązują do definicji narodu w ujęciu etnicznym. Wspólnota polityczna nie jest efektem przywiązania jej obywateli do określonego porządku konstytucyjnego i prawnego, ale - jak w latach 30. XX wieku - przynależność do danej nacji wynika ze wspólnoty pochodzenia i religii.
Tak jak każdy skrajny nacjonalizm, również i ten, z którym mamy do czynienia obecnie, jest mocno związany z polityką tożsamościową - należy zatem do sfery fundamentalizmu, nie zaś debaty, w której strony posługują się racjonalnymi argumentami. W rezultacie mamy do czynienia z dyskursem, który zaczyna przybierać obsesyjny ton i - zazwyczaj prędzej niż później - zmierza w kierunku etnonacjonalizmu, rasizmu i wojny religijnej.
Wzrost popularności skrajnego nacjonalizmu i faszyzmu w latach 30. XX wieku tłumaczy się zazwyczaj jako następstwa I wojny światowej, w wyniku której życie straciły miliony ludzi, a umysły kolejnych milionów wypełniły idee militarystyczne. Konflikt ten doprowadził też do ruiny gospodarkę Europy, czego skutkiem był światowy kryzys ekonomiczny i masowe bezrobocie. Skrajne ubóstwo, nędza i cierpienie stały się w poszczególnych krajach pożywką dla toksycznej polityki.
Jednak obecne warunki panujące na Zachodzie, zarówno w USA, jak i Europie, mówiąc oględnie, różnią się od tych z przeszłości. Co zatem sprawia, wziąwszy pod uwagę zasobność tych krajów, że ich obywateli przyciąga polityka frustracji?
Po pierwsze, i najważniejsze, strach - i to najwidoczniej duży. Wynika on z instynktownego uświadomienia sobie, że "świat białego człowieka" - uważany przez jego beneficjentów za realną rzeczywistość - ostatecznie traci na znaczeniu zarówno w skali globalnej, jak i w społecznościach zachodnich. A migracja jest problemem, który te prognozy coraz bardziej urzeczywistnia w ojczyznach współczesnych nacjonalistów, stymulowanych strachem przed taką właśnie rzeczywistością.
Do niedawna globalizację powszechnie uważano za splendor dla Zachodu. Ale dziś, w następstwie kryzysu finansowego z 2008 roku i wzrostu znaczenia Chin (które na naszych oczach przekształcają się w główną potęgę XXI w.), staje się coraz bardziej oczywiste, że proces globalizacji przebiega dwukierunkowo. W wyniku tego procesu Zachód traci swą pozycję i bogactwo na rzecz Wschodu. Podobnie jest w przypadku problemów, z jakimi boryka się współczesny świat - nie da się ich dłużej tłumić i eliminować - przynajmniej w Europie, gdzie dosłownie pukają do drzwi.
Jednocześnie istnienie "świata białego człowieka" na jego własnym podwórku jest zagrożone na skutek napływu imigrantów, globalizacji rynku pracy, parytetu płci, a także prawnej i społecznej emancypacji mniejszości seksualnych. Mówiąc krótko, tworzące go społeczeństwa przeżywają szok na skutek zmian w tradycyjnym podziale ról społecznych i wzorcach zachowań.
Efektem tych zmian jest pragnienie prostych rozwiązań - budowanie płotów i murów, czy to w południowych Stanach Zjednoczonych, czy na południu Węgier - a także tęsknota za silnymi przywódcami. Nieprzypadkowo dla nowych nacjonalistów rosyjski prezydent Władimir Putin jest światełkiem nadziei.
Putin nie ma, rzecz jasna, posłuchu w Stanach Zjednoczonych (największa światowa potęga nie wystąpiłaby przecież przeciwko sobie samej), Polsce czy krajach nadbałtyckich (gdzie postrzega się Rosję jako zagrożenie dla narodowej suwerenności). Jednak w pozostałych częściach Europy nowi nacjonaliści dążą do osiągnięcia podobnych co rosyjski przywódca celów - podzielają jego antyzachodnią postawę i dążenie do odbudowy Wielkiej Rosji.
Gdy nowy nacjonalizm zagraża procesowi europejskiej integracji, kluczem są wydarzenia we Francji. Bez tego kraju dalsza realizacja projektu europejskiego jest niemożliwa. Gdyby na jego czele stanęła Marine Le Pen, oznaczałoby to kres Unii Europejskiej (sprowadziłaby ona nieszczęście nie tylko na Francję, ale też na cały kontynent). Efektem byłoby wycofanie się Europy z areny politycznej XXI wieku. Byłby to niechybnie koniec Zachodu w znaczeniu geopolitycznym: USA musiałyby dokonać trwałej reorientacji (zwrot ku regionowi Pacyfiku), zaś Europa stałaby się dodatkiem do Eurazji.
Kres Zachodu to z pewnością mroczna perspektywa, jednak dzieli nas od niej pewien dystans. Jedno jest pewne: od przyszłości Europy zależy więcej, niż sądzili nawet najbardziej zagorzali zwolennicy zjednoczenia naszego kontynentu.
Joschka Fischer - minister spraw zagranicznych i wicekanclerz Niemiec w latach 1998-2005. Odegrał kluczową rolę w utworzeniu niemieckiej Partii Zielonych, na której czele stał przez blisko dwadzieścia lat.
Lead i tytuł pochodzą od redakcji.