Język debaty? Jest źle, a będzie gorzej [OPINIA]
Kampania dopiero się rozkręca, a już padły oskarżenia i słowa, które trudno będzie przebić. Zdrajcy, niemieccy/rosyjscy sługusi, złodzieje i mordercy kobiet - obie strony debaty nie przebierają w słowach. Efekt? Nie tylko kolejne drastyczne (choć zdawało się to niemożliwe) zaostrzenie języka debaty, ale także zablokowanie na lata debaty o kwestiach naprawdę istotnych - pisze dla WP Tomasz P. Terlikowski.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Te wybory to w istocie "powrót do przeszłości". Kolejny raz stają naprzeciw siebie Donald Tusk i Jarosław Kaczyński, kolejny raz mierzą się z sobą siły anty-PO i anty-PiS. Takie określenie obu głównych obozów nie jest przypadkiem, bo trudno nie odnieść wrażenia, że kampania wyborcza nie toczy się na programy, na wizje, na pomysły na wyjście z kryzysu, ale na jeszcze większe obrzydzenie swojemu twardemu elektoratowi wrogów i uczynienia z lidera drugiej formacji "wroga publicznego numer jeden".
Spójność programowa, wizja przyszłości, istotne wyzwania stające przed Polską nie mają w tym starciu racji bytu, bo przeszkadzają w budowaniu narracji o śmiertelnym zagrożeniu, który jest ta druga strona.
PiS buduje narrację o niemieckim sługusie Tusku, zdrajcy narodu polskiego, który chce zmusić do pracy starszych ludzi, wysłać do Polski tysiące przymusowo relokowanych migrantów i wyprzedać polski majątek. Odpowiedzią jest opowieść o rosyjskich agentach, którzy chcą sprowadzić Polskę do poziomu średniowiecza (ci, którzy to mówią zazwyczaj niewielkie mają pojęcie o średniowieczu), o Kaczyńskim, który pragnie śmierci kobiet i chce nas sprowadzić do poziomu putinowskiej Rosji.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Obie strony - i to też warto zauważyć - wprowadzają do debaty elementy apokaliptyczne. Jeśli teraz oni wygrają, nastąpi koniec. Niemcy przejmą naszą gospodarkę, a Rosjanie podbiją nas wojskowo, bo wspaniała armia przestanie istnieć - mówią jedni. Odpowiedzią drugich jest oznajmienie, że jeśli tylko po raz kolejny to tamci będą rządzić, to wypadniemy z Unii Europejskiej i zostaniemy Białorusią (w najlepszym wypadku), wolne media przestaną istnieć, a kobiety będą traktowane jak w "Opowieściach podręcznej" (i to bardziej wersji filmowej, niż ostrożniejszej powieści Margaret Atwood) i zmuszane do rodzenia dzieci.
Budzą się demony
Demonizacja wroga (bo nie mamy tu już do czynienia po prostu z przeciwnikiem) jest wygodnym narzędziem, bo wywołuje silne negatywne emocje, a do tego wyłącza myślenie, oczekiwanie od swojej strony czegokolwiek poza silniejszym "przyładowaniem" tym złym.
Wybawieniem od nich, od ich jednoznacznego zła nie ma być jakiś pozytywny program, ale "my", ci lepsi, którzy w istocie niosą "wybawienie" od zła. A skoro to my jesteśmy "wybawicielami", jedyną nadzieją, to wymaganie od "nas" (po którejkolwiek stronie jest owo "nas") programu, konsekwencji, zachowania moralnych zasad - jest bezlitosnym atakiem na dobro, czyli - w tej narracji - złem.
A złem najgorszym jest symetryzm, bowiem on rozbija narrację, przeszkadza w budowaniu przekonania, że tylko my jesteśmy ratunkiem, że jesteśmy samym dobrem, że w nas jedyna nadzieja.
Eskalacja języka, narracji, apokaliptyki musi - i to jest dodatkowy element - narastać, bo odbiorca przyzwyczajony do swojej dziennej porcji silnych emocji przyzwyczaja się do tego, co było, powoli uznaje to za normę i oczekuje, że ktoś jeszcze bardziej "zaorze" wroga, określi go jeszcze mocniej.
I tak, to co jeszcze tydzień temu uważane było za przekroczenie norm, za dwa tygodnie będzie już wyrazem "miękiszostwa". To właśnie dlatego trudno przewidzieć, jakimi argumentami będą się posługiwać nasi politycy 10 października, i chyba lepiej o tym nie myśleć.
Prężą muskuły, jest telewizyjny show
Efekt? Jeśli nie należy się do żadnego z dwóch plemion, jeśli politykę obserwuje się z boku i odmawia się przyjęcia postawy kibola, twardego elektoratu, to musi pojawić się znieczulenie na jakiekolwiek argumenty, ślepota na realne problemy (skoro o faszyzmie i uleganiu Niemcom słyszymy od lat, to gdy pojawia się realne zagrożenie złą polityką, nikt nie traktuje go poważnie).
To zaś rodzi obojętność, niechęć do włączania się w bieżącą nawalankę, która z polityką ma niewiele wspólnego, wrażenie, że to, co nas otacza to nie jest ani spór, ani walka polityczna, ale infotainmentowy wrestling, który niczego nie rozwiązuje, do niczego nie prowadzi, a jedynie pozwala tym samym zawodnikom pozostać w grze i zarabiać na polityce.
Wrażenie to jest zresztą tym mocniejsze, że główni aktorzy sceny politycznej w ogóle nie prowadzą rozmowy o realnych problemach, nie spierają się na argumenty, ale prężą się i walczą jak Hulk Hogan i Dwayne "The Rock" Johnson. Nic z tego nie wynika, ale za to jest telewizyjny show.
Taka strategia, i to znowu trzeba powiedzieć, opłaca się największym, bo eliminuje wszystkich niezdecydowanych, symetrycznie nastawionych, a także osłabia mniejszych graczy. A o wyniku wyborów decyduje zmobilizowanie najtwardszych elektoratów.
Twarde, zmobilizowane elektoraty - i to jest drugi skutek strategii przyjmowanej od lat przez dwie główne partie anty-PO i anty-PiS - radykalizują się coraz mocniej, akceptują coraz ostrzejszy język, i coraz mniej zasad w polityce (bo przecież trzeba pokonać tych drugich), co może - w pewnym momencie - wymknąć się spod kontroli.
Morderstwa polityczne były obecne także w Polsce (by przypomnieć tylko zabójstwo prezydenta Narutowicza), a poręczne usprawiedliwienia takich działań już przetestowano najpierw na zabójcy Marka Rosiaka, a później prezydenta Pawła Adamowicza.
Winna jest zawsze ta strona, z której była ofiara, bo przecież to "ona siała wiatr, więc zebrała burzę". Winy za taką eskalację nikt nie weźmie na siebie, a przy tym tempie nakręcania się, to naprawdę może się stać już w ciągu najbliższych tygodni.
Emocje zasłoniły rozum
Ale są i mniej oczywiste skutki tego wyborczego wzmożenia. Emocje - choć są skutecznym narzędziem budowania poparcia - zasłaniają rozum i uniemożliwiają debatę nad kwestiami naprawdę istotnym.
Referendalne pytania, sposób ich postawienia w zasadzie uniemożliwił poważną rozmowę o tym, jakiej polityki migracyjnej potrzebujemy. Jak integrować te setki tysięcy (a może nawet ponad milion) Ukraińców, którzy w Polsce zostaną także po wojnie? Jak skutecznie integrować legalnych migrantów, których rząd PiS sprowadza do Polski (co zresztą jest konieczne)? Jak skutecznie blokować - czego wymaga od nas Unia Europejska - granicę z Białorusią? Ale także, czy biorąc pod uwagę fakt, że trasa białoruska stała się jedną z obecnych w przemycie ludzi, mechanizm relokacji nie jest potrzebny także nam, a nie tylko Hiszpanii, Włochom czy Grecji?
Pytanie dotyczące wieku emerytalnego skutecznie blokuje konieczną rozmowę o mechanizmie emerytur, o dziurze demograficznej, o zapadaniu się systemu. Uczynienie z Unii Europejskiej albo przeciwnika albo wielkiego sojusznika prowadzi do sytuacji, w której brakuje poważnej debaty nad jej zmieniającym się kształtem, nad zamykaniem się pewnych okien możliwości, nad koniecznością twardej i realistycznej, ale jednocześnie europejskiej polityki.
O tym się nie rozmawia, bo Unia jest albo zła albo dobra, ale i w jednym i w drugim przypadku jest nierealna, a przykrojona do narracji politycznych.
Brak nam także rozmowy o relacjach z Ukrainą (które, o czym pisałem dla Wirtualnej Polski, nie zawsze będą idealne, bo mamy sprzeczne interesy), o koniecznej polityce wobec Niemiec (pokrzykiwanie i czynienie z nich wroga nie jest polityką zagraniczną, a jedynie wewnętrzną), o błyskawicznie zmieniającej się sytuacji geopolitycznej, ale także o wyzwaniach, jakie niesie ze sobą sztuczna inteligencja czy o programach związanych z globalnych ociepleniem i unijnymi politykami w tej sprawie.
Jak tracimy czas na połajanki
To wszystką są tematy nieobecne w głównym nurcie debaty. Tak jak w zasadzie nieobecne - choć przecież prezentowane - są propozycje Trzeciej Drogi czy Nowej Lewicy. Obecność obu tych formacji sprowadzona jest do pytania, czy zaszkodzą czy nie anty-PiS-owi (określanemu dla niepoznaki Koalicją Obywatelską).
Globalna apokalipsa jako narracja uniemożliwia poważną debatę nad realnymi problemami, bo przecież nie będziemy dyskutować o różach, gdy płoną lasy. Tyle że zmiany demograficzne, geopolityczne, związane ze sztuczną inteligencją, ale także z migracją czy globalnym ociepleniem zachodzą. My zaś tracimy czas na połajanki, zamiast próbować się z nimi mierzyć.
I wreszcie na koniec. Trudno nie pamiętać, że wybory kiedyś się skończą (tak wiem, że nie tak szybko, bo zaraz będą następne i następne), a my będziemy nadal żyć w tym samym kraju, pracować w tych samych firmach, nasze dzieci będą chodzić do tych samych szkół, a czasem tworzyć razem pary.
Warto o tym pamiętać, gdy zamierza się napisać kolejny "orzący" wrogów Polski post, mail czy mem.
Dla Wirtualnej Polski Tomasz P. Terlikowski, publicysta i dziennikarz RMF FM