Jestem gwiazdą mimo woli
Maciej Kurzajewski z TVP pomaga wykonać pierwszy skok, opisując go krok po kroku. Początkujący będą mogli się podszkolić zanim wystartują w Pucharze Świata”.
Robi Pan konkurencję Kutinowi?
To cytat z gry komputerowej „Skoki narciarskie” z udziałem Adama Małysza, do której miałem przyjemność nagrywać komentarze. Nie śmiałbym robić konkurencji szkoleniowcom kadry, to są fachowcy. Natomiast, gdy dostałem propozycję, by stać się „uczestnikiem” gry, którą firmuje nazwiskiem i twarzą Adam Małysz, pomyślałem, że będzie to wielkie wyróżnienie i przeżycie.
Grywa Pan Małyszem?
Często - z moim siedmioletnim synem, to nasza pasja. Oczywiście, staram się rozsądnie dozować mu czas spędzany przed komputerem. Natomiast gramy z dziką przyjemnością w wyścigi samochodowe, koszykówkę z NBA, hokej czy właśnie w skoki.
Na skokach Pan się zna, ale słyszałem od kolegów z telewizji, że za to słabo gra Pan w nogę?
Widywałem słabszych. Ale rzeczywiście grywam rzadko, bo moi koledzy grają znakomicie. W trudnych chwilach, gdy są bardzo zmęczeni, wchodzę na kilka minut. Gram w szeroko rozumianej pomocy. Nie wiem, czy jestem pomocny, choć specjalnie nie narzekają. Dla mnie najważniejsze, że mój syn jest zadowolony z meczów, jakie z nim toczę.
A w jakim sporcie jest Pan najlepszy?
W redakcji najlepszy jestem w biegach i jeszcze zaraziłem kolegów. Przemek Babiarz czy Piotr Kraśko wystartowali już w maratonie warszawskim. Dla mnie bieganie to wspaniała przygoda, choć w szkole sprawdzian na 1500 metrów był katorgą. Gdy skończyłem 30 lat, doszedłem do wniosku, że trzeba jakiś sport uprawiać - może nie superpoważnie, ale tak, by czerpać z tego przyjemność i zrobić coś dla organizmu. Wybrałem bieganie, gdyż to uniwersalna i pierwotna dla człowieka forma ruchu. Sporo podróżuję i wiem, że w każdym miejscu na świecie można znaleźć godzinkę – biegałem i nad oceanem w Kapsztadzie, i przy dwudziestostopniowym mrozie w Finlandii. A gdy przebiegnie się 42 kilometry 195 metrów i jest się w którejś setce stawki maratończyków, to nie ma problemu, że się przegrało, za to na mecie jest ogromna satysfakcja, że pokonało się własną słabość. Z premedytacją jako pierwszy maraton w życiu wybrałem ten prowadzący antyczną trasą z Maratonu do Aten. Trudne do opisania, jaką dumę odczułem, gdy po 4 godzinach
dotarłem do mety cały i zdrowy. „Co myślisz patrząc na ten cmentarz?” – pyta dziennikarz. „Że tam wyląduję?” – odpowiada skoczek.
Zna Pan tę rozmowę? Cha, cha, ze skoczni w Innsbrucku. Tam jest cmentarz, który widać ze skoczni. Zrobiłem kiedyś sondę z zawodnikami, pytając, czy myślą o tym, gdy wybijają się z progu. Odpowiedzieli, że są skupieni i z ich perspektywy wygląda to inaczej. Wiedzą o tym cmentarzu, ale to nie zaprząta ich uwagi i nie mają obaw, że jak się nie uda, to tam wylądują. Ale to był czarny humor w Pana wykonaniu. Skoczkowie mają ogromne poczucie humoru. Doskonale rozumieją, że musimy czasem coś przerysować, stąd prowokacyjna odpowiedź Sigurda Petersena.
„Wolfgang Steiert, syn operatora dźwigu i gospodyni domowej”. Taki cytat z Pana wynaleźli internauci. To znaczy, że powoli - bo zabawnych potknięć Szaranowicza czy Szpakowskiego są dziesiątki - staje się Pan klasykiem.
Pracujemy na żywo, więc szybko trzeba zbierać myśli i reagować na to, co się dzieje na arenach sportowych. Wtedy różne kształty przybierają słowa ogłaszane światu. Ale ten cytat,został mi przypisany, to chyba Szaranowicz. Choć czuję się zaszczycony, bo daleko mi jeszcze do starszych kolegów. Boże drogi, im więcej się pracuje, tym większa szansa, że powie się coś śmiesznego. Traktujemy to z przymrużeniem oka, nie obrażamy się. Dobrze, gdy ludzie zapamiętują nas w sposób miły i sympatyczny. Oby nigdy nie było nam dane wzbudzić złości i zawiści.
Tomasz Lis napisał, że już jako dziecko, oglądając „Dziennik”, marzył, że go poprowadzi. Jak to było z Panem?
Podziwiam Tomka Lisa, z którym zresztą pracowałem, że w wieku 7 lat wiedział, co będzie robił. Ja nie wiedziałem. Cieszę się jednak, że tak się ułożyło, bo dla mnie praca jest nieustającą bajką. Czasami się budzę i sam siebie szczypię, czy to dzieje się naprawdę. Wdzięczny jestem losowi, że tak pokierował moim życiem. To przecież niesamowite– nigdy mi nie przyszłoby do głowy, że będę uczestniczył w największych imprezach sportowych świata, że z ikonami sportu będę rozmawiał jak z normalnymi ludźmi. Nie przypuszczałem, że poprowadzę studio w Atenach, w kolebce igrzysk, że będę współpracował z największą gwiazdą w Polsce, z Adamem Małyszem, że przejadę Afrykę z Rajdem Dakar. To podróżowanie po świecie stało się poniekąd dla mnie rzeczą normalną, ale codziennie dziękuję opatrzności za to, że to się tak ułożyło. Uważam, że największym szczęściem w życiu jest kochająca się rodzina – w moim przypadku tak jest, ale ważne też, by robić to, co się lubi.
Jak Pan do tego doszedł?
Najpierw była podstawówka i ogólniak w Kaliszu, potem studiowałem prawo i administrację na Uniwersytecie Warszawskim. Udało się to pogodzić z pracą w telewizji, do której trafiłem mając 20 lat. Do konkursu na prezenterów w redakcji sportowej zgłosiło się ponad 500 osób. Do tej pory pracują może trzy. Pewnie, że szczęściu trzeba pomagać, ale mam nadzieję i przekonuję się o tym często, że urodziłem się pod szczęśliwą gwiazdą. Nie pracowałbym z takim zaangażowaniem i, mam nadzieję, dobrze, gdybym po prostu tego nie kochał. To zresztą zasada, która sprawdza się nie tylko w dziennikarstwie, ale i w życiu.
Jeżeli jest się specjalistą od tak popularnej w Polsce dyscypliny, jaką są skoki i jest się obok sportowców główną postacią programów, które ogląda 10 milionów widzów, zostaje się gwiazdą. I nie ma spokoju - strój, wygląd są obserwowane i komentowane. O Panu dziewczyny piszą, że jest najprzystojniejszym, wręcz „ślicznym” mężczyzną. Co Pan na to?
Dziennikarz relacjonujący skoki czy olimpiadę, nawet gdyby nie chciał, staje się osobą publiczną. Nie mam z tym problemów, bo w 99, nie, w 100 procentach spotykam się z pozytywnym odbiorem. Jeśli mogę tak o sobie powiedzieć, to jestem gwiazdą mimo woli. Po prostu nigdy o to nie zabiegałem - to wyszło „przy okazji”. Nie jestem modelowym przykładem gwiazdy, która chce być wszędzie i zawsze. Nigdy nie będę starał się zdominować wydarzenia, które relacjonuję. Naprawdę nie mam takich potrzeb ani ambicji. Uważam, że jestem tylko sługą i łącznikiem, który ma przybliżać sport widzowi.
Ucieka mi Pan. Co z fankami?
Pewnie, że dostaję sympatyczne listy. Dziewczyny proszą o autograf, zdarza się, że o wspólne zdjęcie. Ale bez szaleństwa - nie jest tak, że otacza mnie wianuszek kobiet, które pieją z zachwytu. To wszystko objawia się w tak zwanych dozwolonych granicach i nie jest męczące, a wręcz miłe. Myślę, że te kobiety mają świadomość, że mam piękną żonę, bardzo ją kocham, niczego mi nie brakuję i nie muszę szukać drugiego dna w tych wyrazach uwielbienia.
Rozumiem szczerość, ale i to, że pani Paulina Smaszcz ten wywiad przeczyta. Gdzie Pan ją spotkał?
W Zakopanem pod skocznią. W 1996 roku byłem reporterem podczas zawodów Pucharu Świata na Wielkiej Krokwi, Paulina pracowała w firmie ubezpieczeniowej, zajmując się tam reklamą telewizyjną. Nasze spotkanie było objawieniem. Poznałem piękna, bardzo sympatyczną dziewczynę. Spędziliśmy uroczy, jeden z najwspanialszych weekendów w życiu - ze skokami i ze sobą. Jeździliśmy na łyżwach, piliśmy grzane wino i rozmawialiśmy. Później wypadki szybko się potoczyły, spotkaliśmy się na przełomie stycznia i lutego, a we wrześniu wzięliśmy ślub. Jak widać u mnie wszystko ma związek ze skokami narciarskimi, to nie przypadek. Każda wizyta na Pucharze Świata w Zakopanem przywołuje te wspomnienia. Gdyby nie skoki narciarskie, gdyby nie Adam Małysz, to moje życie wyglądałoby zupełnie inaczej.
A Pan z kolei poznał jego życie. Jak wyglądały wasze rozmowy?
Nietypowo. Na dobrą sprawę ta książka została napisana w trzy dni, za to w najważniejszych dla niego miejscach - w rodzinnej Wiśle, w Zakopanem, i w samochodzie, podczas podróży na i z treningów. Zresztą Adam lubi samochody, poza tym są jego drugim domem. Od początku było ciekawe, bo wydawnictwo, oznajmiło, że Adam Małysz wskazał moją osobę jako współautora jego książki.
Przyjaźń z Kuśnierewiczem, bliskie spotkania z Adamem Małyszem, Rajd Dakar z Hołowczycem. Z kim Pan chce jeszcze porozmawiał, gdzie dojechać?
Nie mam marzeń, żeby zrobić coś nieosiągalnego, dlatego że każdy rok przynosi mi coś ciekawszego. Mam marzenie, żeby nic się nie zmieniało i by nadal tak cudownie się układało. Oczywiście, chciałbym pojechać na igrzyska do Turynu i Pekinu.
Jacek Antczak