"Jeśli ona tam była, to czemu nie pukała? Nie wołała?". O zbrodni w Gaikach wiemy coraz więcej
- Policjant tylko krzyknął do mnie, że już go nie zobaczę. Że 12 lat to najmniej, ile dostanie - mówi Wirtualnej Polsce Zofia, matka 35-letniego Mateusza. Jej syn jest podejrzewany o to, że latami więził kobietę w przydomowym budynku gospodarczym.
- Uwierz mi pani, ja jeszcze dzisiaj nic nie jadłam. Nic nie chce mi przez gardło przejść. Kawy dwie wypiłam. To wszystko - mówi 70-letnia Zofia, matka Mateusza J.
Jest wyraźnie roztrzęsiona. Nie chce rozmawiać z dziennikarzami, którzy kilka razy dziennie przychodzą dopytywać o sprawę, którą od piątku żyje cała Polska. Ale nas wpuszcza. Pozwala nawet usiąść na ganku.
Ganek otacza zadbana posesja ze skoszoną trawą. Pod rosnącą na środku wierzbą jest poidełko i karmnik. Gospodarczy budynek stoi jakieś 8-10 metrów od domu, na wprost ganku. Kobieta nazywa go "stodołą". Drewniane drzwi zaklejone są policyjną taśmą.
- Była pani w środku?
- Pani, ja tam nie byłam już lata! Nie miałam po co. A jak przyjechała policja, to nie pozwolili mi tam już później wejść - mówi kobieta.
- Przez okno też pani nie zaglądała?
- Nie da się. Tam jest okno, co je widać od strony ulicy, ale ono jest zamurowane od środka. Mateusz je zamurował, jak tam jeszcze do niego przychodzili te chłopaki - mówi. Nie jest w stanie odpowiedzieć, po co jej syn to zrobił.
- Ta policja nawet trawę mi tu odrywała, bo grobu szukali - pokazuje.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Pytam, czy nie interesowała się tym, że syn przesiadywał w stodole. Mówi, że nie. Nie widziała, żeby w ogóle tam bywał. - Może w nocy, albo jak byłam w sklepie? Ale jego za dnia tam nie było - tłumaczy. - Ja jej nigdy nie widziałam. Córka mówiła, że jest zdjęcie w internecie, ale ja od lat tu nikogo nie widziałam - mówi poruszona.
Później doda, że nie pozwalała synowi przyprowadzać do domu kobiet. - Powiedziałam mu: jedną kiedyś na stałe to tak, ale bur***u z domu nie pozwolę robić.
Jak ustaliła nieoficjalnie Wirtualna Polska, także przetrzymywana przez Mateusza J. kobieta miała zeznać, że nigdy nie widziała jego rodziców.
- Nigdy nie było takiej sytuacji, żebym ja cokolwiek pomyślała, że tam ktoś może być. Mąż 2,5 miesiąca był w szpitalu w Zielonej Górze i syn do niego jeździł. Jeśli ona tam była i wiedziała, że on wyjeżdża sam autem, to czemu nie krzyknęła? Czemu nie zapukała? - pyta kobieta.
Ofiara bez sił
Podobne pytania zadaje dziś cała Polska. Tak samo zadawały je osoby, do których docierały inne, podobne historie z całego świata. - Mam świadomość, że takie sytuacje są straszne, ale one się zdarzają - mówi Wirtualnej Polsce psychiatra dr Wojciech Czernaś, ordynator wrocławskiego Oddziału Psychiatrycznego Dziennego dla osób doświadczonych traumą.
Na pytanie, dlaczego kobieta nie powiedziała o swoich cierpieniach wcześniej, ekspert tłumaczy, że oprawcy mają skłonności do wykorzystywania słabości ofiar. - Czasami ta patologiczna więź się pojawia przez strach. Nawet gdy pojawiają się sytuacje, które mogłyby uratować ofiary, to te nie decydują się na to, dlatego że się boją - wyjaśnia.
- Inną kwestią jest to, że ofiarami często są osoby, które mają pewne specyficzne komponenty w charakterze i osobowości. Te sprawiają, że są na przykład podatne na wpływy, w tym oprawców. Można tu też wymienić osoby nieporadne życiowo i je także potrafią wykorzystywać oprawcy. Chociażby manipulując nimi - tłumaczy ekspert.
Jak nieoficjalnie ustaliła Wirtualna Polska, zeznania kobiety mają wskazywać, że 30-latka miała być uzależniona od swojego oprawcy. Z kolei jak mówił w "Fakcie" Łukasz Kaźmierczak, dziennikarz, który jako pierwszy ujawnił dramat, do którego miało dochodzić w Gaikach, ofiara miała mówić o "zakochaniu".
Co kierowało Mateuszem J. z Gaików? Czy był chory psychicznie?
Opis tego, czego miała doświadczyć przetrzymywana Małgorzata, jest przerażający. Prokuratura Okręgowa w Legnicy podaje, że śledztwo jest prowadzone w sprawie fizycznego i psychicznego znęcania się ze szczególnym okrucieństwem. 30-latka - jak ocenili śledczy - miała być pozbawiona wolności, co połączone było "ze szczególnym udręczeniem".
- To przetrzymywanie w pomieszczeniu gospodarczym z ograniczonym dostępem do wody, środków higienicznych, bez dostępu do światła słonecznego, a także bicie pięścią oraz wężem, deską i lampką po całym ciele, kopanie, przyduszanie, popychanie, wykręcanie rąk, izolowanie, kontrolowanie, poniżanie, ograniczanie dostępu do jedzenia, grożenie pozbawieniem życia, wyzywanie słowami wulgarnymi, a także wielokrotne doprowadzanie przemocą lub groźbą do obcowania płciowego - wymieniła Liliana Łukasiewicz, rzeczniczka prasowa Prokuratury Okręgowej w Legnicy, w rozmowie z portalem myglogow.pl.
Ta lista zarzucanych czynów wstrząsnęła lokalną społecznością. Bo choć Mateusza J. sąsiedzi nazywali "dziwakiem", to nie był kojarzony z niczym konkretnym. Miał opinię wycofanego. Gdy był młodszy, widywali go, jak jeździł na rowerze. Czasem nocą kręcił się po okolicy z latarką. Matka mówi o nim, że był po prostu nieśmiały.
- Choć bez opinii biegłych psychiatrów trudno odpowiedzieć na pytanie, czy był poczytalny, przykłady podobnych zbrodni wskazują, że sprawcy w takich sytuacjach zwykle wiedzą, co robią. Nagła zmiana wywołana czynnikiem chorobowym raczej zostałaby zauważona przez rodzinę i najbliższe otoczenie - tłumaczy nam dr Czernaś. Jednocześnie zaznacza, że sprawcy tego typu przestępstw często nie przejawiają chorób psychicznych.
- Taki długotrwały proces wymaga pewnych określonych czynności, jak ukrywanie się, zabezpieczenie... Występuje wówczas wiele zachowań, które muszą mieć sens z punktu widzenia oprawcy - tłumaczy.
Zofia i jej mąż mówią, że na razie zostali przesłuchani jedynie przez policję. Rzeczniczka głogowskiej komendy Natalia Szymańska podaje, że przesłuchano ich w charakterze świadków.
Czy zostaną przesłuchani przez prokuraturę? - Nikt mi nic nie powiedział - odpowiada kobieta, a samą wizją wydaje się być przerażona. Tego, czy za kilka dni status jej i jej męża formalnie może się zmienić ze świadków na podejrzanych, małżeństwu też nikt nie powiedział.
- Policjant tylko krzyknął do mnie, że już go nie zobaczę. Że 12 lat, to najmniej, ile dostanie - wspomina moment, gdy zabierali jej syna. - Już nie mam siły. Nie chce mi się żyć - mówi.
System, który nie działa
30-letnia ofiara Mateusza J. przebywa w szpitalu w Głogowie, gdzie wyszło na jaw, co miało ją spotykać przez ostatnie lata. Ale to już kolejna wizyta kobiety w placówce medycznej. Jak wynika z wcześniejszych ustaleń, Małgorzata miała w szpitalu między innymi urodzić dziecko, które przekazała do adopcji. Wówczas nikt się nie zorientował, że od wielu miesięcy ktoś się nad nią znęca.
Zdaniem terapeutki pracującej z pacjentami z traumą Cecylii Bieganowskiej, to kolejny już przykład wadliwego systemu, z którym stykamy się w Polsce.
- Warto się zastanowić, jak to możliwe, że pomimo kilkukrotnych wizyt poszkodowanej przemocą w szpitalu i ewidentnych śladów znęcania się, na żadnym etapie system nie zadziałał. Musimy jako specjaliści zadać sobie w końcu na poważnie pytanie, co nie działa? Czy jest za mało szkoleń w zakresie reagowania, czy procedury dla pracowników różnych instytucji zdrowia i wsparcia społecznego są niejasne? To trzeba ustalić i naprawić - zaznacza ekspertka.
- Mam świadomość, że obciążenie pracą jest ogromne, że sytuacje wielokrotnie są niejasne, ale nie może brakować uważności w instytucjach, które mogą zaważyć o czyimś życiu - tłumaczy Bieganowska.
Matka Mateusza J.: Nie chce mi się żyć
Słowa "nie chce mi się żyć" matka Mateusza J. wypowiada kilkukrotnie. Na sugestie, że może potrzebuje pomocy psychologa, odpowiada kategorycznie: - Ja nie chce żadnego psychologa!
Na informację, że rodzina potrzebuje pomocy prawnej, mówi, że nawet nie wie, jak to się załatwia. - Ja nie wiem, gdzie tego szukać, ja się na tym nie znam! Kto mi to ma powiedzieć? - pyta.
Z pytaniem, czy faktycznie rodzina została w tej kwestii zostawiona sama, dzwonimy do biura rzecznika prasowego głogowskiej policji. Na kartce wypisujemy informacje, które w rozmowie telefonicznej przekazuje WP rzeczniczka prasowa głogowskiej policji. Dyktuje spokojnie numery do Starostwa Powiatowego, w którym dyżurują prawnicy, a także do prokuratury, gdzie kobieta będzie w stanie się dowiedzieć, czy w ogóle może się porozmawiać z synem.
- Jak tu była policja, to pytałam się, czy mu nie będzie zimno. On miał tylko krótkie spodenki i koszulkę, ale mówili, że nie, bo tam jest ciepło. I tylko że już go nie zobaczę.
Dorota Kuźnik, dziennikarka Wirtualnej Polski