Jeśli dojdzie do drugiej kadencji Trumpa, to zatęsknimy za pierwszą [OPINIA]
Jeśli Trump wygra, to najpewniej Ukraina zostanie w swojej walce bez szans, by obronić się jako w pełni niezależne, zorientowane na Zachód państwo. A my możemy być następni na liście celów Moskwy - Jakub Majmurek pisze dla Wirtualnej Polski, jak retoryka byłego prezydenta staje się coraz bardziej radykalna i niebezpieczna.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Donald Trump jest obecnie oskarżony w czterech procesach karnych, w których postawiono mu w sumie 91 zarzutów. Dwie sprawy dotyczą próby wywierania nielegalnego wpływu na wynik wyborów prezydenckich w 2020 roku. Kolejna składania fałszywych oświadczeń w związku z zapłatą, którą ludzie byłego byłego prezydenta mieli przekazać aktorce porno Stormy Daniels w zamian za zachowanie przez nią dyskrecji na temat jej intymnych kontaktów z Trumpem. Ostatnia nielegalnego przetrzymywania tajnych dokumentów w rezydencji Trumpa na Florydzie.
Dla każdego innego polityka podobne prokuratorskie zarzuty oznaczałyby wyrok politycznej śmierci. Nie dla Trumpa. Były prezydent zdecydowanie prowadzi w sondażach w walce o nominację Partii Republikańskiej, ze średnim poparciem na poziomie niemal 60 proc (!). Następni w stawce Ron DeSantis i Nikki Haley notują odpowiednio po 12,6 proc. i 11,6 proc. poparcia. W ostatnich sondażach Trump prowadzi też z Bidenem w kluczowych stanach, gdzie wygrana zadecyduje, kto zdobędzie większość w kolegium elektorskim.
Nastroje elektoratu są bowiem złe. Mimo dobrych obiektywnych wyników ekonomicznych Amerykanie negatywnie oceniają politykę gospodarczą Bidena, a wyborcza koalicja, która przyniosła obecnemu prezydentowi zwycięstwo w 2020 roku jest zdemobilizowana i podzielona. Przyczynia się do tego zwłaszcza kwestia wsparcia dla polityki Izraela w Gazie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Druga kadencja Trumpa staje się coraz bardziej realną możliwością. W Stanach trwa już debata na temat tego jak może wyglądać. Jej nastrój jest dość przygnębiający: większość komentatorów jest zgoda, że druga kadencja Trumpa będzie znacznie większym zagrożeniem dla Ameryki i świata niż pierwsza.
Trump jest groźniejszy niż w 2015 roku...
Były prezydent jest dziś znacznie groźniejszy niż był w 2020 roku, nie wspominając o 2016. Nie sposób powiedzieć czy sam wierzy w to, że wygrał wybory trzy lata temu, a zwycięstwo odebrał mu spisek demokratów i opanowanych przez nich instytucji, ale taki komunikat konsekwentnie przekazuje wyborcom. Co oznacza, że jeśli Trump wygra za rok, to uzyska zwycięstwo na fali poparcia radykalnego elektoratu domagającego się zemsty za "skradzione wybory" – nie tylko na demokratach, ale na całym amerykańskim systemie politycznym.
Retoryka Trumpa w trakcie prekampanii, którą już zaczął, staje się coraz bardziej radykalna – choć miliarder nigdy nie stronił od ostrego języka, demonizowania oponentów czy wyrażania zachwytu dla autorytarnych przywódców.
W listopadzie w trakcie mowy z okazji Dnia Weterana nazwał swoich przeciwników "robactwem". "Obiecujemy, że wyplenimy komunistów, marksistów, faszystów, skrajnie lewicowych bandytów, którzy kryją się wewnątrz naszego kraju jak robactwo […]. Oni są gotowi zrobić wszystko […] by zniszczyć amerykańskie marzenie" – grzmiał Trump. W tym samym wystąpieniu stwierdził, że te wewnętrzne siły stwarzają większe zagrożenie dla Stanów niż Rosja, Chiny i Korea Północna.
W październiku w wywiadzie dla prawicowego serwisu National Pulse stwierdził z kolei, że "imigranci zatruwają krew tego kraju". Nie przedstawiając żadnych dowodów, stwierdził, że zagraniczni przywódcy specjalnie wysyłają do Stanów więźniów i pacjentów szpitali psychiatrycznych.
Te słowa wywołały porównania do języka, jakim w XX wieku posługiwał się faszyzm. Choć czasem podobne zarzuty wobec Trumpa bywały na wyrost, to tu trudno się z nimi nie zgodzić.
...i ma za sobą partię
Gdy Trump obejmował władzę w styczniu 2017 roku nie miał ani politycznego doświadczenia, ani szerokiego politycznego zaplecza. Kompletując gabinet musiał postawić na ludzi, którzy nie do końca podzielali jego wizję i byli mu w stanie czasem powiedzieć "nie". Stąd spora rotacja na najważniejszych stanowiskach w gabinecie i liczne konflikty między Trumpem a jego najbliższymi współpracownikami.
Gdy Trump zaczynał pierwszą kadencję, republikanie mieli większość w Kongresie, ale partia ta ciągle nie została jeszcze przekształcona na obraz i podobieństwo Trumpa. Bynajmniej nie była gotowa pójść za nim w ogień. Tym bardziej jej eksperckie zaplecze z think tanków i akademii, które ciągle było zdominowane przez neokonserwatystów z czasów administracji Busha juniora. W 2015 roku sam Trump chyba nie do końca wierzył w swoje zwycięstwo i tak naprawdę nie miał planu, co robić, gdy wprowadzi się do Białego Domu.
Teraz sytuacja wygląda inaczej. Trump i podzielający jego myślenie doradcy już przygotowują się do ewentualnej kolejnej kadencji. Bardzo starannie układają listę członków gabinetu, tak by nie znalazł się w nim nikt, kto sprzeciwi się prezydentowi. Partia Republikańska - jeśli nawet nie cała myśli jak były prezydent - zupełnie nie jest dziś w stanie się mu przeciwstawić. A nawet jej eksperckie zaplecze zaczyna "mówić Trumpem".
Trump jest też bogatszy o doświadczenie okresu 2017-21. Miał okazję uczyć się na błędach. Wie, gdzie w przeszłości jego polityka napotykała wewnętrzny opór i jest zdeterminowany by w przyszłej kadencji go usunąć. Wszystko to sprawia, że o wiele trudniej będzie powstrzymywać destrukcyjne zapędy Trumpa w ewentualnej następnej kadencji.
Ku monarchicznej prezydenturze
Trump ma zresztą jasny plan: pierwszym celem po przejęciu władzy w Białym Domu ma być wzmocnienie pozycji prezydenta wobec federalnej biurokracji i Kongresu. Eksperckie zaplecze Trumpa ma nawet wymyślnie nazwaną teorię konstytucyjną - unitarnej władzy wykonawczej - która ma to uzasadniać.
Doktryna głosi, że skoro prezydent stanowi najwyższą władzą wykonawczą, to musi sprawować bezpośrednią kontrolę nad wszystkimi instytucjami egzekutywy. W tym na dziś niezależnymi od prezydenta federalnymi agencjami, które na podstawie przepisów i budżetów uchwalonych przez Kongres realizują określone polityki publiczne, np. Federalna Agencja Komunikacji zajmuje się stanowieniem i egzekwowaniem reguł, na podstawie których działają w Stanach firmy internetowe i telewizje. Prawnicy Trumpa twierdzą, że prezydent jako organ najwyższej władzy wykonawczej powinien przejąć na nimi bezpośrednią kontrolę.
Od czasów Nixona między prezydentem a Kongresem panuje też konstytucyjny kompromis, zgodnie z którym federalna biurokracja realizuje programy, które zostały przegłosowane i sfinansowane przez Kongres, nawet jeśli prezydent się z nimi nie zgadza. Trump zamierza z tym układem skończyć. Jest zdania, że jako prezydent może zatrzymać pieniądze przeznaczone przez Kongres na polityki, z którymi się nie zgadza.
Miliarder planuje też zmianę reguł dotyczących służby cywilnej. Mówiąc wprost: chce urządzić w niej czystkę, zwalniając masowo chronionych dziś przed tym urzędników. Jest bowiem przekonany, że służba cywilna z politycznych przyczyn blokowała jego prezydenckie projekty w poprzedniej kadencji i teraz chce obsadzić kluczowe urzędy bezwzględnie lojalnymi wobec siebie ludźmi.
Wszystko to układa się w wizję "monarchicznej prezydentury". Trump wprost artykułuje ją w procesach, w których staje jako oskarżony. Jego główna linia obrony sprowadza się do tego, że to, co robił jako prezydent było z samej natury zgodne z prawem, bo prezydent nie może być pociągnięty do odpowiedzialności prawnej za działania związane ze sprawowaniem funkcji. Stoi to w całkowitej sprzeczności z amerykańską tradycją konstytucyjną.
Trumpowska dystopia
Do czego Trump zamierza użyć takiej "monarchicznej" prezydentury? Zapowiedzi padające w prekampanii brzmią mocno niepokojąco. Trump zapowiada między innymi powołanie specjalnego prokuratora, który ma się zająć prezydentem Bidenem i "całą przestępczą rodziną Bidenów". W trakcie kampanii straszy przeciwników, że jeśli wróci do władzy, to mogą ich czekać problemy z prokuratorem. Z pewnością - także posiłkując się doktryną unitarnej egzekutywy - Trump będzie dążył, by bezpośrednio podporządkować sobie Departament Sprawiedliwości, który od czasów afery Watergate cieszył się dużą autonomią.
Trump zapowiada też wielką akcję deportacji nielegalnych migrantów. Chce też zmienić przepisy tak, by samo urodzenie na terenie Stanów nie gwarantowało obywatelstwa.
Trump zapowiedział też, że rozważa wysłanie Gwardii Narodowej do rządzonych przez demokratycznych burmistrzów wielkich miast, zdaniem republikańskiego polityka całkowicie opanowanych przez przestępców, by "pomóc przywrócić porządek". Polityk obiecuje też oczyścić miasta z bezdomnych, którzy mają być przesiedleni do miasteczek namiotowych na federalnych terenach. W ramach walki z przestępczością zapowiada też wysłanie armii przeciw meksykańskim kartelom narkotykowym, co jest sprzeczne z podstawowymi normami prawa międzynarodowego.
Republikanin planuje też zlikwidować departament edukacji, ale bynajmniej nie po to, by dać rodzicom większą kontrolę nad kształceniem ich dzieci. Zapowiada, że jeśli znów zostanie prezydentem szkoła będzie uczyła "miłości do kraju", tradycyjnych wartości, wychowywała uczniów w szacunku do tradycyjnej rodziny i ról płciowych. Na celowniku nowej administracji mają się też znaleźć prawa osób transpłciowych.
Wszystko to układa się w dość dystopijny krajobraz polityczny. Taka polityka radykalnie spolaryzuje amerykańskie społeczeństwo, będzie oznaczała ciągły konflikt, w odpowiedzi na który administracja Trumpa może sięgać po coraz bardziej autorytarne rozwiązania.
Ukraina może zostać sama
Trump zapowiedział też niedawno "ponowną ocenę roli NATO". Jak ujawnił John Bolton, w latach 2018-19 doradca Trumpa ds. bezpieczeństwa, Trump w 2018 roku rozważał jednostronne wyjście Stanów z sojuszu. Zdaniem Boltona, Trumpa nigdy nie rozumiał i nie cenił NATO, a gdyby został ponownie wybrany na prezydenta w 2020 roku, to "Rosjanie byliby dziś w Kijowie, a Amerykanie - poza NATO".
Kandydat republikanów obiecuje też natychmiast zakończyć wojnę w Ukrainie, do czego środkiem ma być odcięcie amerykańskiej pomocy dla Kijowa. Próba wynegocjowania zawieszenia broni w takich warunkach oznaczałaby zamrożenie konfliktu na korzystnych dla Rosji warunkach i brak szans na integrację Ukrainy z Zachodem.
Wszystko to radykalnie zmieniłoby sytuację bezpieczeństwa w naszym regionie, nawet gdyby Amerykanie nie wycofali się z NATO i obecności w Europie Wschodniej. Trudno nawet opisać, co mogłaby w praktyce oznaczać ich wyjście z Sojuszu. Europa nie jest dziś gotowa samodzielnie zapewnić sobie bezpieczeństwa, co stawia w niebezpiecznej sytuacji zwłaszcza nasz region sąsiadujący z coraz bardziej rewizjonistyczną i agresywną Rosją.
Jeśli Trump wygra, Ukraina zostanie najpewniej w swojej walce bez szans, by obronić się jako w pełni niezależne, zorientowane na Zachód państwo. A my możemy być następni na liście celów Moskwy.
Oczywiście, możliwe, że hasła o "ponownej ocenie roli NATO" to tylko taktyka negocjacyjna mająca skłonić europejskich partnerów do większych wydatków na ich bezpieczeństwo. A zapowiedzi ścigania Bidenów czy wysłania wojska do San Francisco to tylko wyborcza retoryka na potrzeby najbardziej wściekłej republikańskiej bazy. Ale jeśli doświadczenie władzy radykalnych populizmów w XX i XXI wieku czegoś nas uczy, to tego, że takie groźby formułowane przez ich liderów lepiej brać dosłownie.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski