Jerzy Urban: wszystko obracałem na swoją korzyść
Jerzy Urban, jedna z najbardziej kontrowersyjnych postaci polskiego życia publicznego, ma poczucie, że życiu dopisywało mu szczęście. - Wszystkie złe przypadki potrafiłem obrócić na swoja korzyść - mówi Marcie Stremeckiej we właśnie wydanym wywiadzie-rzece.
27.04.2013 | aktual.: 27.04.2013 14:29
- Musi pan prowokować? - pyta Stremecka. - Lubię - lakonicznie odpowiada Urban, z niechęcią zgadzając się na rozmowę "na serio" o swoim życiu, zastrzegając, że jego zdaniem, rezygnacja z prowokacji może rozczarować czytelników.
"Spotyka się z przyjaznymi, pełnymi zaciekawienia reakcjami"
- Lubię być nielubiany - przyznaje Urban, który po latach bycia jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci życia publicznego, ostatnio coraz częściej spotyka się z przyjaznymi, pełnymi zaciekawienia reakcjami. - Obserwuję to ze smutkiem, bo to znaczy, że Urban stał się nieważny - mówi.
- Oczywiście kreacja złego Urbana jest trochę udawana, trochę nieudawana. Jak to przy każdej kreacji. Ja twierdzę, że jestem pijakiem, a to jest nieprawda. Ja twierdzę, że jestem czy byłem rozwiązły seksualnie, a to nieprawda - wyznaje Urban dodając, że tak naprawdę lubi dzieci, ceni więzi rodzinne, a nawet jego słynny ateizm jest dość chwiejny. Choć fraza "kłamstwa Urbana" nadal pozostaje popularna, sam siebie ocenia jako osobę prawdomówną. - Raz skłamałem jako rzecznik, w sprawie śmierci Grzegorza Przemyka. Przeczuwałem, że coś jest nie tak (..) czułem, że kłamię - wspomina.
Jerzy Urbach, bo tak brzmi jego rodowe nazwisko, urodził się w 1933 roku, w rodzinie zasymilowanej, żydowskiej inteligencji. - O moim żydowskim pochodzeniu rodzice powiedzieli mi dopiero podczas wojny, jak miałem 6 lat. Wtedy się rozpłakałem, że jestem taki brzydki jak oni. Bo dla mnie Żydzi to byli ci, którzy chodzą w chałatach, z pejsami, a z nimi moja rodzina nie miała i nie chciała mieć nic wspólnego - wspomina. W domu mówiło się po polsku, choć wśród znajomych rodziców nie było "Polaków o słowiańskich korzeniach", jak to ujmuje Urban. Świat gojów, katolików, był dla nich "egzotyczny", a przez to - ciekawy.
Rodzina była zamożna, a jedynak Jerzyk - rozpuszczony i uparty. Po wybuchu wojny Urbachowie uciekli do Lwowa, a gdy miasto zajęli Niemcy, zmienili mieszkanie i załatwili sobie aryjskie papiery, na bardziej aryjsko brzmiące nazwisko "Urban". Do małego Jerzyka przychodził ksiądz, który nauczył go żegnać się i modlić. Ojciec rodziny doskonale znał niemiecki i zatrudnił się jako urzędnik kolportażu prasy w małym miasteczku pod Tarnopolem, niedaleko granicy rumuńskiej. Tam rodzinie udało się przetrwać ciężkie lata.
"Praktykowaliśmy wolną miłość, palili papierosy i pili wódkę"
Po wojnie ojciec Urbana został redaktorem tygodnika PPS, potem urzędowego dziennika "Monitor Polski". Rodzina wróciła do Łodzi. Jerzy poszedł do szkoły, zapisał się do ZMP i zaczął fascynować się marksizmem. Jak wspomina, ta pierwsza faza bezkrytycznego zauroczenia powojenną rzeczywistością trwała aż do październikowej odwilży. W ZMP był ideowym aktywistą, organizował pochody na 1 maja. Postrzegał ZMP jako organizację "młodzieżowej kontestacji" przeciwko "mieszczaństwu, płaskości bezideowego życia, przeciw religii, wyzyskowi. - Praktykowaliśmy wolną miłość, palili papierosy i pili wódkę - wspomina Urban, któremu pozycja działacza ZMP dawała też możliwość przechodzenia z klasy do klasy, mimo całkowitego braku chęci do nauki. Maturę zrobił w Warszawie, co oznaczało oddalenie się od rodziny, która pozostała w Łodzi.
- Moja zaletą jest to, że mając 15 lat, wziąłem w ręce swoje życie i już go z nich nigdy nie wypuszczałem - wspomina. W Warszawie znalazł pracę w redakcji "Nowej wsi", potem został kierownikiem działu politycznego w "Po prostu". Są wczesne lata 50., szczyt stalinowskiego terroru, ale młody Urban nie zna nikogo, kto byłby represjonowany. Także jako 80-latek, z perspektywy czasu, nie widzi w masowych prześladowaniach środowisk AK-owskich społecznego problemu, uważa, że dotyczyły one marginesu społeczeństwa.
"Po prostu" stopniowo stało się jedną z najciekawszych polskich gazet swojego czasu, krytyczną wobec władzy, gazetą, gdzie publikowały takie postaci jak Hłasko, Jasienica, Kołakowski, Dygat, gdzie w odcinkach ukazywał się "Zły" Tyrmanda. Kiedy Gomułka zamknął to pismo w ramach usztywniania kursu po październikowej liberalizacji, w Warszawie protesty trwały cztery dni, aresztowano 500 osób. Urban, choć nie należał do grona najbardziej radykalnych redakcyjnych zwolenników liberalizacji PRL-owskiego systemu, podobnie jak inni dziennikarze "Po prostu" został objęty nieformalnym zakazem publikacji, mógł pisywać tylko pod pseudonimem. Po trzech latach publicznego niebytu trafił do "Polityki" kierowanej przez Mieczysława Rakowskiego, gdzie szybko stał się jednym z najbardziej cenionych i popularnych dziennikarzy, jego felietony w "Szpilkach" i "Kulisach" przyciągały rzesze czytelników. W tym czasie Urban był dość krytycznie nastawiony do PRL-owskiego systemu. Na początku lat 60. zwolniono go z pracy za tekst o
lokalnym działaczu PZPR z Krakowa, do "Polityki" wrócił dopiero po pięciu latach.
Solidarność: antyradziecka, nacjonalistyczna, klerykalna
W latach 70. Urban prowadził bujne życie towarzyskie, przyjaźnił się się z Agnieszką Osiecką, Markiem Hłasko, Jerzym Andrzejewskim, Danielem Passentem, bywał w leśniczówce Rakowskiego, gdzie organizowano redakcyjne sylwestry. W tym czasie zaczynała się kształtować w Polsce demokratyczna opozycja, z którą wielu znajomych i przyjaciół Urbana sympatyzowało. Pierwsza jego reakcja na powstanie Solidarności była pozytywna, cieszył się w liście do Rakowskiego, że "coś się dzieje", idą wyczekiwane zmiany w systemie. Ale po bliższym przyjrzeniu się ludziom, którzy tworzyli ten ruch Urban zajął stanowisko krytyczne: "Zobaczyłem, że ten związek zawodowy jest czymś innym niż masy protestujące w '56 czy '76 roku. Antyradzieckość niebezpieczna, nacjonalizm paskudny, populizm ziejący, klerykalizm". Karnawał Solidarności go nie porwał, przeciwnie, nie zgadzając się z redakcyjnymi entuzjastami ruchu, odszedł z pracy w "Polityce".
Tak więc w 1981 roku Urban szukał pracy i ją znalazł. Zaproponowano mu stanowisko rzecznika rządu generała Jaruzelskiego. Urban dobrze się poczuł na suto opłacanym stanowisku ze służbowym samochodem i sekretarką, praca okazała się niekłopotliwa, choć też mało kreatywna - jego zadaniem było przekazywanie mediom oświadczeń rządu. Wszystko zmieniło się 13 grudnia 1981 roku. Już pierwszego dnia Urban stał się twarzą nowego reżimu, z czasem - najbardziej znienawidzoną osobą w kraju, symbolem kłamliwej propagandy.
Generał Jaruzelski przy bliższym poznaniu okazał się, jak mówi Urban, człowiekiem "niesłychanie lojalnym wobec podwładnych", przenikliwym, z ogromną cierpliwością wobec ludzi. Urban zaczął go bardzo cenić, choć jednocześnie dostrzegał, że generał nie ma pojęcia o mechanizmach sprawowania władzy, skupia się na szczegółach, nie dostrzegając istoty sprawy. Posiedzenia rządu, w których Urban brał udział, były niekończącymi się nasiadówkami, z których wynikało bardzo niewiele. Jednak, jak przyznaje, stanowisko rzecznika dawało mu ogromnie przyjemne poczucie władzy. Podobnie jak wielu innych ludzi z kręgów rządowych, Urban widział słabości ustroju, ale pieriestrojka i obrady Okrągłego Stołu były dla niego jednak pewnym zaskoczeniem.
Po przemianie: kapitalista
W nowej rzeczywistości nie wiedział, co ze sobą zrobić i wtedy wydawca podsunął pomysł wydania "Alfabetu Urbana". 120 tys. dolarów, jakie zarobił na tej książce, zainwestował w tygodnik "Nie". Kiedy w 1993 roku lewica wróciła w Polsce do władzy, media obiegła fotografia Urbana ze złośliwie wywalonym językiem. Znów czuł, że jest na fali. Atmosferę lat 90. w jego życiu obrazuje w książce zdjęcie z jednej owianych legendą imprez w jego domu. Na zdjęciu są Kwaśniewski, Miller i Michnik, ci dwaj ostatni w uścisku. Towarzyszące im panie występują w kosztownych futrach, choć po strojach panów, widać, że w pomieszczeniu jest gorąco.
Urban ma obecnie, jak wyznaje, dwa domy, kilka samochodów, kryty basen, zatrudnia kierowcę, menedżera, dwie służące, dwie sekretarki i sześciu ochroniarzy. Jest zdrowy, choć dokucza mu spadek aktywności związany z wiekiem. Uważa się za typowego przedstawiciela kawiorowej lewicy. "Popieram idee lewicowe, jestem za równością, ale bynajmniej nie chce jej podlegać" - mówi.
- Mając 80 lat, nie mogę teraz niczego zwalać na innych, na bieg historii, którykolwiek ustrój. Wszystkie złe przypadki potrafiłem obrócić na swoja korzyść. Z każdego etapu swojego życia udawało mi się dobrze wybrnąć. Poczucie porażki czy nieszczęścia trapiło mnie tylko incydentalnie. (...) Na tle polskich życiorysów mojego pokolenia uważam swoje życie za dość spójne politycznie, a ideowo dostosowane do biegu rzeki. Odróżniam się od innych umiejętnością spadania na cztery łapy i szczerością. Nazywane jest to cynizmem - podsumowuje Urban,
Książka "Jerzy Urban" ukazała się nakładem wydawnictwa Czerwone i Czarne.