"Jednorazówki" się poddają. Tak Rosjanie z własnej woli zostają jeńcami
- Sasza biegł na spotkanie z ukraińskimi żołnierzami tak szybko, że zgubił buty. Misza, żeby dotrzeć w wyznaczone miejsce, dwa dni szedł piechotą. Czasem Rosjanie poddają się całymi grupami, razem ze sprzętem - mówi w rozmowie z WP Witalij Matwijenko, rzecznik projektu "Chcę żyć".
Ulica Spaska 37. Ten adres na Podilu, historycznym centrum Kijowa, jest dobrze znany rodzinom ukraińskich wojskowych.
Przy wejściu do niepozornej, piętrowej kamienicy, wisi mała tabliczka: "Sztab Koordynacyjny ds. Postępowania z Jeńcami Wojennymi".
Mimo wczesnej godziny w ciemnej poczekalni już gromadzi się wielu ludzi. Głównie kobiety. Na twarzach napięcie i zmęczenie. Siedzą na ławkach przed drzwiami do pokoju, w którym być może dowiedzą się czegokolwiek o losie swoich mężów, ojców i synów.
W rosyjskiej niewoli jest co najmniej trzy tysiące ukraińskich wojskowych. Za zaginionych uznano siedem tysięcy. Dlatego piętro wyżej, w gabinetach zabytkowej kamienicy, praca wre. Specjaliści z wywiadu wojskowego analizują każde wideo opublikowane przez rosyjską propagandę. Czasem nawet okruchy informacji albo rozmazane zdjęcie pomagają zidentyfikować tożsamość, przekazać rodzinom dobre wieści: żyje, jest w niewoli. Czekajcie na wymianę.
W całym budynku tylko zespół Witalija Matwijenki ma zupełnie inne zadanie - ratować życie Rosjan.
- Jestem bardzo empatyczną osobą. Rozumiem ból rodzin, których bliscy są w rosyjskiej niewoli albo zginęli na froncie. Ale w pracy jestem przede wszystkim wojskowym. Moim zadaniem jest sprawić, żeby jak najwięcej Rosjan trafiło żywych do naszych obozów – mówi Matwijenko, kiedy wchodzimy na piętro.
Idziemy długim, krętym korytarzem, potem znów schodzimy na dół. Wreszcie docieramy do małej sali konferencyjnej w piwnicy. Matwijenko siada przy owalnym stole.
- Rosjanie chcieliby nas zgładzić. Co do tego nie mamy żadnych wątpliwości. Ale wśród nich są też tacy, którzy nie chcą uczestniczyć w tej zbrodniczej wojnie - mówi dalej.
- Mają różne motywacje, ale my w to nie wnikamy. Oferujemy pomoc, bezpieczeństwo i amnestię dla wszystkich Rosjan, gotowych dobrowolnie złożyć broń. Dla nich właśnie stworzyliśmy projekt "Chcę żyć".
Tatiana Kolesnychenko: Jak dużo otrzymujecie zgłoszeń?
Witalij Matwijenko: Od pierwszych dni istnienia projektu nasze telefony się urywały. Wystartowaliśmy we wrześniu 2022 roku. Trzy dni później w Rosji ogłoszoną częściową mobilizację. Początkowo Roskomnadzor [Federalna Służba ds. Nadzoru w Sferze Łączności, Technologii Informacyjnych i Komunikacji Masowej – red.] zablokował naszą stronę.
Paradoksalnie to nam pomogło, bo napisały o tym media, więc informacja o nas błyskawicznie się rozniosła i dotychczas naszą stronę odwiedziło 36,4 mln użytkowników. Z czego 32 mln pochodziło z Rosji. Na naszą infolinię i czat-boty zgłosiło się 16 tysięcy osób.
Ilu z nich faktycznie się poddało?
Te liczby, podobnie jak dane personalne jeńców, są objęte tajemnicą państwową.
Mogę tylko powiedzieć, że w marcu i kwietniu otrzymaliśmy rekordową liczbę zgłoszeń – trzy tysiące. Wcześniej zainteresowanie było dwukrotnie mniejsze. Musieliśmy zwiększyć liczbę pracowników w zespole i uruchomić osobną gorącą linię dla mieszkańców Moskwy – stamtąd otrzymujemy najwięcej zgłoszeń.
Ten skok zainteresowania tłumaczymy napięciem związanym ze zbliżającą się kontrofensywą Ukrainy. Teraz pewnie pobijemy kolejny rekord, bo w Rosji właśnie weszła w życie ustawa o elektronicznym powołaniu do wojska, którą sami Rosjanie nazywają e-gułagiem.
Co mówią Rosjanie, którzy zgłaszają się na infolinię?
Czasem są to pełne emocji rozmowy. Mnie utkwił w pamięci telefon od pewnego rezerwisty: "Wiem, że niebawem dostanę powołanie. Nie chcę walczyć. Sprawiliśmy wam bólu. Nie wiem, czy kiedykolwiek nam wybaczycie". I zaczął płakać. W głosie tego człowieka była autentyczna rozpacz.
Ale najczęściej Rosjanie próbują najpierw wybadać czy nasz projekt nie jest przypadkiem zasadzką FSB.
Trudno się im dziwić. Jeszcze we wrześniu Putin podpisał ustawę, zgodnie z którą za dezercję oraz poddanie się można otrzymać do 10 lat więzienia.
Bierzemy to pod uwagę i wszystkim uczestnikom projektu gwarantujemy anonimowość. Każdy, kto dobrowolnie się poddaje, zostaje zarejestrowany jako pojmany podczas walki. To zapewnia im bezpieczeństwo po powrocie do Rosji. W dodatku, przez cały czas przebywania w obozie jenieckim, nadal mogą otrzymywać wypłaty od swojego wojska.
Kto najczęściej się do was zgłasza?
Gdybym miał naszkicować portret, jest to osoba w wieku 20-40 lat. Raczej wykształcona. Najczęściej - informatycy, programiści, architekci. Nazywamy ich "pacyfistami", bo kiedy dzwonią, często powtarzają: "Nie chcę nikogo zabijać".
Z tymi ludźmi można się porozumieć. Postrzegają rzeczywistość taką, jak jest. Oni rozumieją, że są zakładnikami własnego kraju. Za granicę uciec nie mogą, więc pozostaje im tylko ukrywać się w Rosji albo trafić do Ukrainy jako mięso armatnie.
Mobiki [w slangu zmobilizowani – red.] są najniżej w hierarchii rosyjskiego wojska. Nawet wagnerowcy nazywają ich "jednorazówkami", bo linię frontu mogą opuścić w worku foliowym albo na noszach, okaleczeni na całe życie. To bilet w jedną stronę.
Młodzi Rosjanie mają tego świadomość i często zgłaszają się do nas jeszcze zanim trafią na front.
Czyli dobrowolnie poddają się zmobilizowani, a nie zawodowi żołnierze?
Dlaczego nie? Poddają się, tylko rzadziej i w nieco innych okolicznościach. Przykładowo podczas kontrofensywy w obwodzie charkowskim mieliśmy zgłoszenie od żołnierza prosto z linii frontu. Zorientował się, że w okopie został sam. Wszyscy z jego jednostki zginęli. Wtedy postanowił się poddać.
Zdarzają się też sytuację, kiedy Rosjanie poddają się całymi grupami, razem ze sprzętem. Do nich też wreszcie dociera, że "trzydniowy marsz na Kijów" trwa już ponad rok. A dowództwo uważa ich nie za ludzi, tylko materiał eksploatacyjny. Mentalnie Rosja to głęboki Związek Radziecki. Mają kult broni, ale nie żołnierza.
Niektórzy Rosjanie opowiadają nam, że za ich jednostkami szły oddziały karne. Cofniesz się z samobójczego ataku na ukraińskie pozycje, zostaniesz rozstrzelany przez swoich.
Po takich historiach oni tracą więc jakąkolwiek motywację do walki. Wtedy zaczynają trzeźwieć i myśleć o tym, jak uratować życie.
Skąd wiedzą, gdzie się zgłaszać?
Nie we wszystkich miejscach na froncie internet ma zasięg. Tam, gdzie go nie ma, zrzucamy ulotki z informacją o projekcie. Są wystrzeliwane w kontenerach po amunicji, spadają do rosyjskich okopów i są czytane.
Metoda jak z II wojny światowej.
Grunt, że jest skuteczna. Ci, którzy chcą się poddać, wiedzą gdzie się zgłosić. Choć większość przygotowuje się do poddania jeszcze przed wyjazdem na front.
Mieliśmy bardzo ciekawy przypadek. Rosjanin, nazwijmy go Saszą, wiedział, że nie uniknie wcielenia do wojska. Więc jak tylko ogłoszono mobilizację, zaczął szukać sposobów jak uratować życie. Stało się tak, jak podejrzewał: dostał powołanie, stawił się w biurze poborowym, stamtąd trafił prosto do jednostki. Kilka dni później już był na froncie. Rzucili go do walki obok zawodowych wojskowych. Kiedy zrobiło się niebezpiecznie, powiedzieli Saszy: czekaj w okopie, czekaj, aż wrócimy. Sami uciekli.
No to przerażony Sasza siedział i czekał. Wtedy przypominał sobie o naszym projekcie. Skontaktował się z infolinią, dostał konkretne wskazówki. Biegł na miejsce spotkania tak szybko, że po drodze zgubił buty. Ale dotarł żywy.
Rosjanie nie kontrolują telefonów swoich żołnierzy?
Mają sprzęt do nasłuchiwania, ale nie są w stanie podsłuchiwać wszystkich. Tym bardziej jest im ciężko przechwycić szyfrowane rozmowy przez internetowe komunikatory.
Od jakiegoś czasu jednak zaczęli zabierać żołnierzom smartfony. Dlatego wszystkim radzimy, aby przed wyjazdem na front kupili sobie stare telefony komórkowe, takie z przyciskami. Łatwo można je rozmontować na części i przemycić na front. One mogą też przez tydzień trzymać baterię bez ładowania. A kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, można je szybko zmontować i wykonać ten jeden, ratujący życie telefon.
Jak wygląda procedura poddania się?
Składa się z dwóch etapów. Pierwszy – to wstępna deklaracja kapitulacji. Żołnierz musi podać nam dane personalne, nazwę jednostki i lokalizację, w której przebywa. Wtedy nasi konsultanci opracowują plan. W każdym przypadku jest on indywidualny.
Od czego zależy?
Głównie od ukształtowania terenu. Czy jest to step, czy las, jak daleko są rosyjskie pozycje.
Przykładowo nasz rekordzista Misza, fotograf z Pskowa, szedł piechotą 40 kilometrów. Dwa dni mu zajęło dotarcie na miejsce spotkania. W innych miejscach, na przykład obecnie w Bachmucie, do okopów Rosjan mamy 30 metrów. Jednak przez bardzo dużą intensywność walk dobrowolne poddanie się nie jest tam możliwe. To zbyt duże ryzyko dla naszych żołnierzy, a ich bezpieczeństwo podczas odbioru jeńców, jest dla nas najważniejsze.
Zdarzały się przypadki, kiedy poddanie się było zasadzką ze strony Rosjan?
Tak, ale działo się to jeszcze zanim powstał nasz projekt. Dlatego każdy przypadek traktujemy indywidualnie i zawsze zachowujemy procedury bezpieczeństwa. Na przykład, jeśli teren jest "łysy" i nie ma gdzie się osłonić, Rosjan prowadzi dron.
Jak się odbywa poddanie dronowi?
To proste - Rosjanie mają za nim podążać. Skręca w prawo – oni też. Jeśli w dronie rozładowuje się na przykład bateria i musi być podmieniony, mają czekać w miejscu na przylot kolejnego. Jeśli okaże się, że w tym czasie się przemieścili, będzie to odebrane jako dywersja. Mogą zostać zlikwidowani.
Jeśli poddają się ze sprzętem, ma on być nieuzbrojony. Na przykład wieża w transporterze opancerzonym albo czołgu musi być odwrócona do tyłu. Zanim obróci się do ataku, nasi żołnierze zdążą zareagować. Karabiny z wypiętymi magazynkami mogą wisieć tylko na lewym ramieniu, lufą w dół.
Tym sposobem Rosjanie docierają do wyznaczonego miejsca. Wtedy mają podnieść ręce i krzyknąć: "Poddaję się!". Ciekawe, że kiedy nasi chłopcy wychodzą do nich, zaskakująco często słyszą: Sława Ukrajini!
Co się dzieje dalej?
Jeńcy są dokładnie przeszukiwani. Następnie muszą im związać ręce, a na głowę włożyć worek. Jest to zgodne z międzynarodowym prawem i konieczne, żeby nie zdradzić naszych pozycji. Potem jeńcy są przewożeni do obozów.
Ile takich obozów jest w Ukrainie?
Nie mogę tego powiedzieć. Zapewniam, że miejsca wystarczy dla wszystkich chętnych. Spokojnie możemy pomieścić 20 tys. Rosjan. Byleby tylko chcieli się poddawać.
Jakie mają warunki w obozach?
Takie, że sami się dziwią. Niektórzy z nich myślą, że skoro przynieśli tyle nieszczęścia Ukrainie, trafią do baraków. Ale czeka ich zaskoczenie. Ukraina bardzo rzetelnie wypełnia konwencje genewskie.
Wszystkie obozy oferują przyzwoite warunki. W pokojach mają wygodne łóżka i nie są to piętrowe nary jak w więzieniu. Jeńcy jedzą trzy posiłki dziennie. Menu takie samo jak dla naszych Sił Zbrojnych. W każdym obozie jest lekarz albo pielęgniarka. Jeśli jest potrzebny inny specjalista, jest wzywany z najbliższego szpitala. W punkcie medycznym – nowoczesny sprzęt. Jest też nowiutki gabinet dentystyczny.
W wolnym czasie mogą czytać książki, oglądać telewizję, grać w piłkę nożną.
Mogą korespondować z rodzinami?
Zgodnie z konwencjami genewskimi mają prawo do wykonania telefonu - 15 minut każdego dnia. Wszystkie rozmowy są rejestrowane i przechowywane.
Oprócz tego Rosjanie mają nieograniczoną możliwość korespondowania listownego.
Chociaż nie wszystkie rodziny chcą utrzymywać kontakt z jeńcami. Mieliśmy przypadek matki, która wprost powiedziała, żeby syn więcej do niej nie dzwonił. Nie chciała, żeby do jej drzwi zapukało FSB.
Czy Rosjanie pracują w obozach jenieckich?
Tak, ale są wyjątki. Na przykład nie możemy zmusić do pracy oficerów i starszych rangą wojskowych. Oni decyzję o tym podejmują samodzielnie. Jeńcy też nie mogą wykonywać wszystkich prac. Na przykład nie mogą pracować w sektorze obronnym.
Otrzymują wynagrodzenie za pracę?
Oczywiście. Płacą im 1/4 franka szwajcarskiego [1,17 złotych– red.].
Za godzinę?
Za dzień. Nie jest to dużo, ale taką minimalną stawkę określono w konwencjach genewskich.
Praca w obozie ma wymiar symboliczny. Jest to sposób na wypełnienie czasu, więc jeńcy chętnie się jej podejmują. Mogą nosić lub remontować palety, robić meble ogrodowe, kleić papierowe reklamówki.
To nie są ciężkie prace, a zarobione pieniądze mogą wymienić na papierosy albo słodycze. Zresztą Rosjanie sami mówią, że w obozie jest jak w sanatorium. W każdym razie jest to lepsze niż umrzeć gdzieś w okopach pod Bachmutem.
Ale kiedy wracają do Rosji, opowiadają o czymś zupełnie innym. Na przykład, że byli bici i poniżani. A obóz, o którym pan mówi, jest ustawką dla zachodniej prasy.
Wystarczy spojrzeć na zdjęcia z wymiany jeńców. Tu słowa są zbędne. Nasi chłopcy i dziewczyny wracają skrajnie niedożywieni, wycieńczeni, zaniedbani, nieleczeni.
Tymczasem Rosjanie idą na wymianę syci, zdrowi, w nowych, czystych ubraniach. Za każdym razem, kiedy obserwujemy tę scenę, wzbiera w nas gniew. Ale powtarzamy sobie: Ukraina jest demokratycznym krajem, Ukraińcy - cywilizowanym narodem. Nie możemy zniżyć się do poziomu Rosjan, żeby traktować w ten sposób innego człowieka, nawet wroga.
Według raportu opublikowanego w marcu przez ONZ, Ukraińcy również mieli dopuszczać się egzekucji i tortur na jeńcach.
Myślę, że należy zapytać ONZ dlaczego tak kurczowo się trzyma swojej neutralności. Egzekucje wszyscy widzieliśmy na nagraniach zrobionych przez rosyjskich wojskowych – odcinanie głów, genitaliów. Niestety, takich filmików jest o wiele więcej.
Nasi wojskowi są specjalnie szkoleni jak obchodzić się z jeńcami. Ostatnio znajomy opowiadał historię, że pojmali wagnerowca, który wcześniej zabił jego bliskiego przyjaciela. Oczywiście żądza zemsty jest ogromna, ale przeważa świadomość: każdy żywy Rosjanin to plus jeden do funduszu wymiennego. To szansa dla któregoś z naszych obrońców wrócić do domu. Po to też istnieje nasz projekt.
Pan mówi o nagraniach krążących w sieci, a na jednym z filmików widać jak ukraińscy żołnierze biorą Rosjan do niewoli. Na kolejnym ujęciu wszyscy są martwi. Zdaje się, że ukraińska prokuratura wojskowa wszczęła śledztwo w tej sprawie?
Tak, sprawa jest badana, bo takie mamy procedury. Ale na pełnej wersji nagrania widać, że ostatni Rosjanin, który wychodził z budynku, otworzył ogień do naszych żołnierzy. Co więc mieli zrobić? Czekać aż któryś z Rosjan wyciągnie granat z kieszeni?
Rosyjska propaganda próbowała nas zdyskredytować za pomocą tego nagrania. Powiedzieć: patrzcie, Ukraińcy nie biorą jeńców. Spróbujcie się poddać, a zostaniecie zabici.
Zresztą później w sieci pojawił się kolejny filmik z brutalną egzekucją wagnerowca Jewgienija Nużyna, gdzie swoi roztrzaskują mu głowę młotem. Chcieli osiągnąć tym ten sam efekt – zastraszyć swoich żołnierzy. Ale nie zadziałało. Nie odnotowaliśmy żadnego spadku zainteresowania naszym projektem.
Czy zdarzają się przypadki, że po wymianie jeńcy ponownie trafiają na front?
Tak. Pewnego Rosjanina dwukrotnie brano do niewoli podczas walk. Za trzecim razem nasi wojskowi znaleźli jego ciało – został zabity w walce. Dlatego przed wymianą rozdajemy wszystkim jeńcom wizytówki naszego projektu, żeby wiedzieli, co robić jeśli znowu znajdą się na froncie.
A co jeśli jeniec nie chce wracać do Rosji?
Ci, którzy poddali się dobrowolnie, mają kilka opcji. Ukraińskie służby dokładnie ich sprawdzają i jeśli nie popełnili żadnych zbrodni wojennych, mogą poprosić o azyl polityczny, zostać u nas do końca wojny. Mogą też wnioskować o azyl w Niemczech albo Holandii. Te dwa kraje już uruchomiły specjalne procedury.
Niektórzy wyrażają chęć dołączenia do legionu Wolność Rosji i walki po stronie Ukrainy. Ale zdecydowana większość jeńców chce jak najszybciej wrócić do domu. Wtedy wpisujemy ich na listy wymiany i czekamy. Czasem kilka miesięcy, czasem pół roku. Niestety, proces wymiany jeńców jest bardzo niestabilny. Rosja często zrywa negocjacje.
A jeśli któryś z jeńców popełniał zbrodnie wojenne?
Będzie śledztwo, zbieranie dowodów, sąd, wyrok. Ale jeśli nie są to ciężkie zbrodnie, jak zabójstwa czy gwałty, to każdy z nas rozumie: lepiej wymienić tego Rosjanina. Wszyscy mamy ten sam cel - sprawić, by nasi chłopcy i dziewczyny wrócili do domu.
Dlatego w tym budynku pracują ludzie, którzy przychodzą tu nie tylko po to, by odbywać służbę wojskową. Oni są szczerze oddani sprawie. Żyją tym. A każda wymiana, moment, w którym nasi żołnierze są uwalniani z rosyjskiej niewoli, jest niesamowitym przeżyciem.
Tatiana Kolesnychenko, dziennikarka Wirtualnej Polski
Zobacz także