PolskaJechali po śmierć. Najgorsze katastrofy autobusów w Polsce

Jechali po śmierć. Najgorsze katastrofy autobusów w Polsce

Uśmiechnięte licealistki wracały z biwaku. Matka pięciorga dzieci chciała kupić lekarstwa w jednej z gdańskich aptek. Inni jechali do pracy. W Leźnie drzwi pojazdu zamknęły się ostatni raz. Siedemdziesiąt sześć osób rozpoczęło podróż. Dla blisko połowy - ostatnią w życiu. Autobus rozbił się w Gdańsku Kokoszkach. Polacy pamiętają jeszcze jedną tragedię związaną z autobusem - tę z 1978 roku koło Żywca.

Katastrofa w Wilczym Jarze do dziś budzi sporo kontrowersji
Katastrofa w Wilczym Jarze do dziś budzi sporo kontrowersji

15 listopada 1978 roku w Wilczym Jarze nieopodal Oczkowa, obecnie dzielnicy Żywca, doszło do drugiej pod względem liczby ofiar katastrofy drogowej w Polsce. W wyniku wpadnięcia do Jeziora Żywieckiego dwóch autobusów Autosan H9-03 zginęło 30 osób, a 9 zostało rannych.

Autosan H9-21 – to takim autobusem jechali pasażerowie tragicznego w skutkach kursu
Autosan H9-21 – to takim autobusem jechali pasażerowie tragicznego w skutkach kursu

Do wypadku doszło w godzinach porannych. Autobusy przewoziły górników do pracy. O 4:50 pierwszy z pojazdów, prowadzony przez Józefa Adamka, wpadł w poślizg, przebił bariery i spadł z wysokości 18 metrów do jeziora. 25 minut później drugi autobus, którego kierowcą był Bronisław Zoń, runął do wody.

Katastrofa w Wilczym Jarze do dziś budzi sporo kontrowersji. Według ówczesnej prokuratury za wypadek odpowiadali kierowcy. Historyk Paweł Zyzak uważa, że śledztwo od początku było prowadzone pod z góry ustaloną tezę narzuconą przez Komisję Rządową, że winę za katastrofę ponoszą kierowcy. Według jego przypuszczeń na moście doszło do zderzenia z innym pojazdem, być może z radiowozem Milicji Obywatelskiej. Wersja o zderzeniu powielana jest przez rodziny ofiar, przybyłych na miejsce katastrofy strażaków, a nawet przez niektórych funkcjonariuszy ówczesnej milicji.

Trzy najmłodsze ofiary miały 18 lat, najstarsza 48. Wśród ofiar było 27 górników, dwóch kierowców oraz kobieta, której mąż dwa tygodnie wcześniej zginął w wypadku w kopalni. Jechała, aby załatwić formalności związane z jego zgonem. Miejsce tragedii upamiętnia tablica z nazwiskami ofiar.

Przez 26 lat Wilczy Jar był miejscem największej katastrofy drogowej w Polsce. 2 maja 1994 roku ten niechlubny tytuł odebrały mu wydarzenia w Gdańsku Kokoszkach.

Miejsce katastrofy
Miejsce katastrofy

Do ostatniego przystanku

To miał być zwykły dzień w pracy. 39-letni Jerzy – kierowca z blisko dwudziestoletnim stażem, zatrudniony w gdańskim PKS – miał tylko dwa kursy: z Gdańska do Zaworów i z powrotem. Pierwszą część trasy przejechał mniej więcej w godzinę. Kiedy ostatni pasażer opuścił wysłużonego, jedenastoletniego Autosana H9-21, kierowca odpoczął krótką chwilę. Później znów uruchomił motor i ruszył w drogę powrotną. Była godzina 17:50.

Pierwsza strona "Dziennika Bałtyckiego" z dnia 4 maja 1994 roku
Pierwsza strona "Dziennika Bałtyckiego" z dnia 4 maja 1994 roku

Autobus zatrzymywał się na kolejnych przystankach. Najpierw w Zaworach, gdzie wsiadły dwie osoby. W Chmielenku dołączyły kolejne. Dwie największe grupy weszły w Chmielnie i Kartuzach. Wśród pasażerów były całe rodziny, licealistki wracające z biwaku, osoby udające się do pracy, turyści. Każdy miał swój cel podróży. Każdy chciał osiągnąć go możliwie szybko. Ale tego dnia zwyczajnie się nie dało.

Drugi dzień maja 1994 roku, pomimo długiego weekendu, był normalnym dniem roboczym. Autobusy gdańskiego PKS kursowały jednak według sobotniego rozkładu jazdy. Było ich mniej niż zazwyczaj, a liczba pasażerów znacząco nie odbiegała od standardów. To dlatego w Żukowie kierowca, widząc, że wóz jest przepełniony, odmówił kilku osobom wejścia. Usłyszał bluzgi. Ktoś mu ubliżył. Niektórzy czekali przecież na kurs bardzo długo, a teraz mocno zirytowani musieli nadal tkwić na przystanku. Kilka godzin później pewnie przecierali oczy ze zdumienia i dziękowali, że żyją.

Na ostatnim przystanku przed tragedią, w Leźnie, dosiadło się jeszcze ośmiu pasażerów. Drzwi zatrzasnęły się. Wewnątrz znajdowało się 76 osób. Jerzy ruszył.

Wystrzał, huk i ciała przy drodze

Przepełniony Autosan przemierzał drogę nr 219, obecną drogę krajową nr 7. Nieco ponad pół kilometra przed przystankiem Gdańsk Kokoszki, kilka minut przed godziną 19, kierowca zobaczył wolno jadącego, ciężarowego Jelcza. Postanowił go wyprzedzić. Już po wypadku prowadzący samochód mieszkaniec ówczesnego województwa toruńskiego powie dziennikarzom:

– Gdy wyjechałem z łuku drogi zauważyłem wyprzedzający mnie autobus. Tu, na tej prostej drodze, po przejechaniu krótkiego odcinka, skręcił nagle na pobocze i uderzył w drzewo. Usłyszałem przerażający huk, niczym odgłos pioruna.

Kierowca Jerzy: – To był wystrzał koła. Z prawej strony. To był moment, nie zdążyłem po prostu utrzymać kierownicy. Wyrwało mi ją z rąk i uderzyłem w prawo. Nie miałem już wyjścia, bo gdybym skręcił w lewo, to autobus spadłby z nasypu.

Wystrzał opony sprawił, że pojazd gwałtownie skręcił w prawo i uderzył czołowo w przydrożne drzewo. Pień przeciął go w pół i wbił się do środka – na prawie cztery metry. Jedna z pasażerek mówiła później, że usłyszała tylko rozpaczliwe: "Ratujcie się kto może". Później był huk i cisza.

Po upływie kilkudziesięciu minut na miejsce tragedii dotarła policja, karetki pogotowia, wozy ratownictwa technicznego z gdańskiej i kartuskiej jednostki ratowniczo-gaśniczej. Wstrzymano ruch drogowy. Ale pierwsi z pomocą pośpieszyli ci pasażerowie, którzy odnieśli lżejsze rany i kierowcy przejeżdżających samochodów. Widok jaki zastali był przerażający.

Z wraku wyciągano zmiażdżone ciała pasażerów. Układano je wzdłuż drogi, po jej prawej i lewej stronie. Wszędzie było słychać jęki, płacz. Metalowe elementy autobusu były porozrzucane w promieniu kilkudziesięciu metrów.

– Ludzie biegali, wołali, pytali, kogo można wziąć do karetki. Mało karetek było, dlatego pytali, kogo można na przednie siedzenie wziąć. Odezwałem się, przyszło pełno lekarzy, zawinęli mi nogę, wsadzili do karetki – mówił jeden z pasażerów feralnego kursu.

Łącznie na miejscu wypadku zginęło 25 osób, kolejne 7 zmarło w szpitalach. 43 osoby odniosły większe bądź mniejsze rany. Skala tragedii była niewyobrażalna, a widok rozbitego Autosana, wokół którego gromadzono rannych i zabitych – przytłaczający.

Dziś w miejscu katastrofy stoi krzyż upamiętniający ofiary
Dziś w miejscu katastrofy stoi krzyż upamiętniający ofiary

Ludzkie odruchy

Na miejsce tragedii przyjeżdżali lokalni politycy, reporterzy i zwykli ludzie. Każdy chciał pomóc. Gdańskie służby medyczne przez wiele dni działały ponad stan: lekarze i pielęgniarki walczyli o każde życie. Brali dodatkowe dyżury, bo w tej sytuacji liczyła się każda para, zdolnych do takiej pracy rąk. Samorządowcy przekazywali pieniądze na rzecz rodzin ofiar: część środków na pogrzeby, część na pomoc w leczeniu.

Jedna z zaangażowanych w pomoc materialną: – Istnień ludzkich nie jest już wstanie nic zwrócić, ale robiliśmy wszystko, by dotrzeć do ofiar. Szczególnie tych najuboższych. Często zdarzało się tak, że najbliższa rodzina była nieobecna, bo wyjeżdżała do krewnych, aby pożyczyć pieniądze na pogrzeb.

Gdańszczanie i mieszkańcy okolicznych miejscowości tłumnie gromadzili się w punktach krwiodawstwa.

Czy wszyscy dojadą?

Minister transportu Bogusław Liberadzki powołał komisję, która miała ustalić przebieg i przyczyny wypadku. Dziś już wiemy, że autobus był przeciążony o prawie dwie tony i ciężar ten miał bezpośredni wpływ na zwiększenie ciśnienia od wewnątrz koła i – koniec końców – na wybuch opony chwilę po manewrze wyprzedzania. Kierowca mówił, że jechał przepisowo, 40-45 km/h. Prokuratura, że o 15 km/h szybciej.

Po uderzeniu w drzewo kilku pasażerów zostało zmiażdżonych przez pień. Inni zginęli poturbowani przez osoby znajdujące się w tylnej części. W Autosanie nie montowano wówczas pasów bezpieczeństwa, a stanie w korytarzu, pomiędzy siedzeniami było powszechne. Zresztą, przepełnienie również. Siła bezwładnie lecących ciał musiała więc zasiać spustoszenie.

Pozostaje jeszcze jedno pytanie: kto odpowiedział za tę wielką tragedię. Przez pięć kolejnych lat trwały postępowania sądowe, mające dać odpowiedź. Ostatecznie kierowca autobusu, który przeżył wypadek, został skazany na dwa lata więzienia w zawieszeniu na cztery za umyślne sprowadzenie niebezpieczeństwa katastrofy i nieumyślne jej spowodowanie. Mistrz stacji obsługi na rok, a zastępca dyrektora ds. technicznych – na 10 miesięcy.

– Rozmiar tej katastrofy jest porażający. Ale czy ktoś wyciągnął z niej jakieś wnioski? Dziś jeżdżą autobusy o pięć lat starsze. Także nierzadko w złym stanie technicznym. Pozostaje tylko pytanie: czy wszyscy dojadą? – mówił sędzia, uzasadniając wyrok.

Dziś w miejscu tych nieszczęśliwych wydarzeń, podobnie jak w Wilczym Jarze, stoi pomnik upamiętniający ofiary katastrofy. Drzewa, w które wbił się autobus już nie ma. W lutym 2008 roku zostało wycięte.

Źródła:

Dziennik Bałtycki, numery: 102-106/1994.

https://dziendobry.tvn.pl/styl-zycia/katastrofa-w-kokoszkach-co-bylo-przyczyna-wypadku-da318045-5320462 (dostęp 30.11.2021).

Nieznane katastrofy, odcinek 3: Ostatni kurs, TVP Historia, 2004.

Reszka, Cześć, giniemy! Największe katastrofy w powojennej Polsce, Warszawa 2001.

O AUTORZE

Tomasz Sowa - Absolwent dziennikarstwa i komunikacji społecznej. Ogromny pasjonat sportu. Autor bloga Historia Sportu i facebookowej strony poświęconym jego historii. Prywatnie mąż i ojciec.

Obraz
© twojahistoria.pl
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (76)