PublicystykaJean Pisani-Ferry: Tajniki geografii wyborczej

Jean Pisani-Ferry: Tajniki geografii wyborczej

W wielu krajach miejsce zamieszkania wyborców pozwala dokładnie przewidzieć, na kogo będą głosować. Najlepszą ilustracją tej prawidłowości są mapy wyborcze pokazujące rozkład głosów w czerwcowym referendum w sprawie członkostwa Zjednoczonego Królestwa w Unii Europejskiej. Podobną zależność było widać w podziale głosów oddanych w amerykańskich wyborach prezydenckich z 2012 r. czy poparciu uzyskanym przez Front Narodowy Marine Le Pen w ubiegłorocznych wyborach samorządowych we Francji. Jest bardzo prawdopodobne, że będzie można ją też odnaleźć w zbliżających się wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Wielu obywateli mieszka bowiem tam, gdzie znaczna część sąsiadów głosuje dokładnie tak samo jak oni - pisze Jean Pisani-Ferry. Artykuł w języku polskim ukazuje się wyłącznie w WP Opiniach, w ramach współpracy z Project Syndicate.

Jean Pisani-Ferry: Tajniki geografii wyborczej
Źródło zdjęć: © AFP | BERTRAND GUAY

Ta geografia wyborcza jest wskaźnikiem głębokich podziałów ekonomicznych, społecznych i edukacyjnych. Zamożne miasta skupiające absolwentów uniwersytetów z reguły głosują na nastawionych międzynarodowo, często centrolewicowych kandydatów. Natomiast niższa klasa średnia i klasa robotnicza zwykle wybiera kandydatów krytycznych wobec handlu, nierzadko wywodzących się z nacjonalistycznej prawicy. Nie jest przypadkiem, że Nowym Jorkiem, Londynem, Paryżem i Berlinem rządzą centrolewicowi merowie, a mniejsze, borykające się z kłopotami miasta, stawiają na skrajnie prawicowych polityków.

Wzorce zachowań wyborczych w wyborach samorządowych są tak stare jak demokracja. Nowością jest natomiast rosnąca zależność między polaryzacją przestrzenną i społeczną a polityczną, która sprawia, że obywatele stają się coraz bardziej sobie obcy. Jak podkreśla w swojej książce "Nowa geografia zatrudnienia" Enrico Moretti z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, ten nowy podział jest ewidentny: absolwenci uniwersytetów stanowią połowę ludności najzamożniejszych amerykańskich obszarów metropolitalnych, natomiast w rejonach biedniejszych jest ich czterokrotnie mniej.

Wstrząsy gospodarcze z reguły wyostrzają podziały polityczne. Ci, którzy mieszkają i pracują na tradycyjnie przemysłowych obszarach, wciągniętych w zawirowania globalizacji, są ofiarami pod wieloma względami: ich praca, zasoby mieszkaniowe oraz majątek ich dzieci i krewnych są ściśle ze sobą powiązane.

David Autor z Instytutu Technologicznego w Massachusetts (MIT) wraz z współpracownikami zbadał w swojej nowej, fascynującej pracy, jakie są tego polityczne konsekwencje. Okazało się, że w rejonach USA, których gospodarka najbardziej ucierpiała wskutek chińskiego eksportu, wyborcy zdecydowali się zastąpić swoich umiarkowanych przedstawicieli bardziej radykalnymi politykami - zarówno z lewicy, jak i prawicy. Efektem globalizacji jest zatem polaryzacja ekonomiczna oraz polityczna.

Zbyt długo rządy ignorowały ten podział. Niektórzy pokładają wiarę w ekonomię skapywania, inni w pobudzanie wzrostu gospodarczego i zatrudnienia narzędziami polityki pieniężnej albo redystrybucję fiskalną. Każde z tych rozwiązań przyniosło jednak niewielką ulgę.

Dowody przemawiają przeciwko naiwnej nadziei, że dobrobyt rozleje się w końcu na wszystkie regiony. Nowoczesny rozwój gospodarczy w ogromnej mierze opiera się na kontaktach, które z kolei wymagają dużego zagęszczenia przedsiębiorstw, umiejętności i innowacji. Daje to przewagę aglomeracjom, stąd duże miasta z reguły kwitną, podczas gdy te mniejsze zmagają się z problemami. Gdy tylko z danego regionu zaczynają uciekać firmy i ludzie z umiejętnościami, są małe szanse, że ten trend się naturalnie odwróci. Bycie bezrobotnym może szybko stać się nową normalnością.

Wzrost zagregowanego popytu nie łagodzi zbytnio tych efektów. Nawet jeśli jest prawdą, że przypływ podnosi wszystkie łodzie, nie robi tego w równym stopniu. Dla tych, którzy czują się pominięci, silniejszy wzrost gospodarczy jest często równoznaczny z jeszcze większym dobrobytem i dynamiką dobrze prosperujących miast. Nie widzą w tym z kolei wielu korzyści dla siebie (jeśli w ogóle jakieś są). To zaś powoduje ostrzejszy, jeszcze trudniejszy do udźwignięcia podział. Wzrost gospodarczy sam w sobie stał się zatem przyczyną konfliktów.

O ile transfery podatkowe pomagają przeciwdziałać nierównościom i zwalczać biedę, o tyle nie przyczyniają się one do naprawy tkanki społecznej. Co więcej, ich utrzymanie na dłuższą metę wydaje się coraz bardziej wątpliwe.

Premier Wielkiej Brytanii Theresa May w swoim inauguracyjnym wystąpieniu zobowiązała się do "wspólnotowego" podejścia do gospodarczych i społecznych bolączek kraju. Kandydaci na prezydenta USA także na nowo odkryli siłę zapotrzebowania na spójność narodową i społeczną. Podobne kwestie z pewnością będą poruszane podczas zbliżającej się kampanii prezydenckiej we Francji. Ale co z tego, że cele są jasne, skoro politycy często nie mają pojęcia, jakimi środkami je osiągać.

W amerykańskiej kampanii prezydenckiej znowu stał się modny temat ochrony handlu. Jednak o ile ograniczenia importowe mogą złagodzić trudności niektórych obszarów przemysłowych, o tyle nie powstrzymają one przedsiębiorstw przed przenoszeniem się do miejsc, w których są największe możliwości wzrostu. Nie ochronią pracowników przed zmianami technologicznymi. Nie odbudują też wzorców rozwoju z przeszłości.

W wielu krajach, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, coraz bardziej kwestionuje się dziś migracje ekonomiczne. Ale także w tym przypadku ograniczenie dostępu do rynku pracownikom z Europy Wschodniej może co najwyżej osłabić konkurencję płacową oraz zahamować wzrost cen mieszkań. Nie zmieni to natomiast losu małych i dużych miast.

Zamiast twierdzić, że stanie się inaczej, politycy powinni uznać, że nie ma szybkiego remedium na nierównomierną geografię nowoczesnego rozwoju gospodarczego. Powstanie metropolii można uznać za problematyczne, lecz jest ono faktem, któremu nie należy się opierać, gdyż nie jest to gra o sumie zerowej. Duże miasta przynoszą zagregowane korzyści ekonomiczne.

Polityka publiczna powinna zapewnić, aby aglomeracja gospodarcza nie zagrażała równości szans. Rządy nie mogą decydować o tym, gdzie przedsiębiorstwa mają zakładać swoje siedziby. Ich obowiązkiem jest natomiast zagwarantowanie, że to, gdzie się urodziłeś, nie przesądza o twojej przyszłości (mimo że miejsce zamieszkania wpływa na twoje zarobki)
. Innymi słowy polityka publiczna odpowiada za ograniczenie zależności między geografią a mobilnością społeczną. Jak pokazał Raj Chetty z Uniwersytetu Stanforda i inni badacze, nie jest to tylko przypadek Stanów Zjednoczonych, bo podobne prawidłowości można zaobserwować w innych krajach.

Może w tym pomóc infrastruktura. Wydajny transport, dobrej jakości opieka medyczna i dostęp do sieci szerokopasmowej mogą przysłużyć się małym miastom w przyciąganiu inwestycji w sektorach, które nie są uzależnione od zasobów posiadanych przez aglomeracje. Na przykład lepiej jest, gdy usługi administracyjne są skoncentrowane tam, gdzie powierzchnia biurowa i nieruchomości są tanie.

I w końcu istnieją argumenty za ograniczeniem egoizmu bogatszych regionów. Rozdział kompetencji na poziomie narodowym i ponadnarodowym, a także struktura opodatkowania, zostały określone w zupełnie innych warunkach. Niewykluczone, że aby załagodzić ten geoekonomiczny podział, trzeba będzie je zasadniczo przewartościować.

Jean Pisani-Ferry jest profesorem w Hertie School of Governance w Berlinie i komisarzem generalnym France Stratégie - paryskiej instytucji zajmującej się doradztwem politycznym.

Copyright: Project Syndicate, 2016

Źródło artykułu:Project Syndicate
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)