"Jarosław Kaczyński zrobił Platformie prezent"
Adam Michnik, Kuba Wojewódzki, Władysław Bartoszewski - trzy pokolenia przeciwko PiS. Z okładki dziennika, okładki tygodnika i ze spotu w You Tube; w imię normalności, przyzwoitości, patriotyzmu. Znamy to skądś? Znamy, oczywiście. Bo to tylko część pospolitego ruszenia inteligencji polskiej, różnych formacji, różnych biografii i różnych orientacji politycznych. Część i zarazem nie pierwsza odsłona - w roku 2005 było podobnie, choć bez zamierzonego efektu, w 2007 też podobnie, tyle że z efektem; tak samo jak rok temu, przed wyborem Bronisława Komorowskiego. Moralistyczny ton, wysokie rejestry patosu – i jakieś ziarno prawdy, nie da się zaprzeczyć. Tylko jak długo wezwania bohaterów, tych z powstania, tych z KOR-u i tych z TVN, skłaniać będą te kilka procent wyborców, aby jeszcze raz zacisnąć zęby i pokazać Kaczyńskiemu "żółtą kartkę” (bo nie czerwoną przecież, następne wybory za cztery lata)?
W ostatnich dniach kampanii Jarosław Kaczyński zrobił Platformie prezent - może nie tak wielki, jak kopiący policjantki kibole z Zielonej Góry, ale zawsze. Przypomniał mianowicie Polakom, że istnieje Erika Steinbach oraz zasugerował, że za wyborem Angeli Merkel na kanclerza Niemiec stoją wiadome siły. Tzn. oficjalnie nie wiadomo jakie, ale odbiorcy Prezesa i tak się domyślają. Niezrozumiałe jest tylko to, że akurat "ci, co się domyślają”, nie potrzebują specjalnej mobilizacji – w końcu "oni pójdą na wybory”.
Niewykluczone jednak, że dzięki tym aluzjom część "letnich" wyborców przypomni sobie z kolei, jak wyglądała polityka zagraniczna PiS. A jakby mieli krótką pamięć, to wspomoże ją wydatnie złotousty poseł Hofman, który mgliste insynuacje w książce Jarosława Kaczyńskiego przedstawił jako "ustawianie sobie przyszłego partnera w negocjacjach”. Prezes PiS "rozmiękcza” w ten sposób Angelę Merkel. "Bo jest suwerenny i może. Bo się nie obawia”. Metternich, mówiąc krótko. Na najbliższy tydzień chyba wystarczy.
Tylko na jak długo potem? Jeśli wziąć pod uwagę te wpadki w kampanii, efektowny spot PO z obrońcami krzyża (chyba bolesny dla prawicy, bo ta reaguje z wyraźnym oburzeniem, zamiast go po prostu przemilczeć), wreszcie niewielką (choć bynajmniej nie zerową) zdolność koalicyjną - PiS najprawdopodobniej nie utworzy rządu po tych wyborach. Rzecz w tym, że chyba nie to jest jego celem. Niedawny artykuł Grzegorza Górnego na łamach "Uważam Rze” nie pozostawia wątpliwości co do strategii konserwatywnej (narodowej, katolickiej?... czy ktoś się w tym rozeznaje?) prawicy w Polsce. Victor Orbán na Węgrzech przetrwał osiem lat w opozycji, na przekór elitom medialnym i opiniotwórczym – wskazuje Górny – a to wszystko dzięki budowaniu sieci prawicowego "społeczeństwa politycznego”, tworzeniu własnych kanałów dystrybucji informacji i komunikacji, animowaniu lokalnych wspólnot, z niemal otwartym poparciem Kościoła i części intelektualistów. No i angażowaniu w populistyczny projekt naprawdę szerokich grup społecznych – 2/3
mandatów Fidesz nie zdobył przecież głosami strzałokrzyżowców z nożami w zębach. Brzmi znajomo?
Można zapisać hektary papieru, wyprodukować setki spotów i nagrać tysiąc skeczy w TVN – chamskich i subtelnych, poważnych i śmiesznych, prostych i wyrafinowanych – o tym, że głosowanie na PiS to obciach, żenada, względnie zbrodnia stanu. Tylko że społeczeństwo, mówiąc wprost, ma to – coraz bardziej – gdzieś. Dyskurs "estetyczny” działa coraz słabiej – "oni” też kupili sobie lepsze garnitury, zatrudnili speców od PR, mają swych profesorów. Dyskurs "moralny” już od dawna tylko śmieszy i żenuje, co chyba nie wymaga komentarza.
Czy tzw. liderzy opinii w Polsce zorientują się wreszcie, że 30% ludzi głosujących na PiS to coś więcej, niż esencjalny nacjonalizm i kołtuństwo, trauma wdów, efekt kazań Rydzyków, Natanków i Budzików, względnie kibolski radykalizm? Czy możliwy sukces Palikota – choćby względny, jak wprowadzenie kilku posłów do sejmu – uświadomi, że coraz większe grupy społeczne, pomimo ekscesów IV RP, obsługiwane są dziś przez populizm (mniej ważne, czy anty- czy po prostu klerykalny)?
Diagnozy sukcesu PiS z roku 2005 wymagają dziś pewnej korekty – mniejszym problemem jest dziś dziedzictwo transformacji, większym współczesny kryzys systemu; zakwestionowana została wizja naszej świetlanej przyszłości w Unii Europejskiej jako niemal-spełnionej-utopii; rośnie niepewność (bardziej nawet – w skali makro – dotkliwa niż bezrobocie)
na rynku pracy; następuje schyłek dotychczasowych wspólnot symbolicznych organizowanych dawniej przez środowiska opiniotwórcze. Zarówno wysoka absencja, jak i udział młodych ludzi wśród elektoratu PiS i Ruchu Palikota, tego samego, który na bolączki prekariatu proponuje m.in. liberalizację rynku pracy (!) wskazują, że już nie tylko babcie w moherowych beretach czują się symbolicznie i ekonomicznie wykluczone z tzw. głównego nurtu. A w tej sytuacji wszystkie "Orbanowskie” chwyty mogą być receptą na sukces – tak przynajmniej zdaje się uważać Jarosław Kaczyński, który dość metodycznie powiela drogę swego węgierskiego, nomen omen, młodszego brata (niezależne media,
ekspansja w sieci, dystrybucja "niezależnej” prasy poza zwykłym obiegiem).
Czy zdecydujemy się poświęcić tyle energii intelektualnej, emocjonalnej, politycznej na diagnozę tej nowej "kwestii społecznej”, na jej rozwiązanie, na "architekturę” społecznej wyobraźni i sensowny projekt polityczny – co na nachalne moralizowanie przed kolejnymi wyborami? Oby, bo inaczej tradycyjna przyjaźń polsko-węgierska – najdalej za cztery lata – wyjdzie nam wszystkim uszami.
Michał Sutowski specjalnie dla Wirtualnej Polski