Jarosław Kaczyński widziałby Europę jako mocarstwo atomowe. Co kryje się za tą wizją?
Europa mocarstwem atomowym? Roztoczona przez Jarosława Kaczyńskiego wizja nie jest czymś zupełnie nowym, choć zwycięstwo Donalda Trumpa w USA tchnęło w nią drugie życie. Niezmiennie jednak jest to koncepcja o iluzorycznych szansach na realizację.
07.02.2017 15:38
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Prezes PiS na nowo podjął pomysł, który od lat, co jakiś czas, wraca na forum europejskiej polityki. Już w pierwszej połowie lat 90. Francuzi wyszli z inicjatywą, którą określili mianem dissuasion concertée, czyli "wspólnego odstraszania". Koniec zimnej wojny spowodował, że Francji i Wielkiej Brytanii, jedynym mocarstwom nuklearnym na Starym Kontynencie, coraz trudniej było usprawiedliwiać przed obywatelami rosnące wydatki na utrzymanie ich arsenałów jądrowych. Dlatego Paryż rzucił pomysł, by podzielić się tym ciężarem z europejskimi partnerami, w zamian za wciągnięcie ich pod wspólny parasol atomowy.
Wtedy z tamtych propozycji nic nie wyszło, bo żadne państwo nie było zainteresowane. Ponadto USA i Wielka Brytania uznały, że dopóki nie powstanie jakaś forma europejskiego państwa federalnego, taki krok byłyby pogwałceniem układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej. Niemniej według opiniotwórczego tygodnika "Der Spiegel" w 2007 roku podobną propozycję Berlinowi w nieoficjalnych rozmowach złożył ówczesny francuski prezydent Nicolas Sarkozy. Ale również spotkał się ze stanowcza odmową niemieckiego rządu.
Strach przed nowym izolacjonizmem USA
Koncepcja utworzenia europejskiego parasola nuklearnego wróciła z podwójną siłą po zwycięstwie Donalda Trumpa. Jego deklaracje wywołały niepewność i obawy, że USA pod nowym kierownictwem wycofają się z gwarancji bezpieczeństwa dla Europy. Według medialnych przecieków w Brukseli i Berlinie przeprowadzono zakulisowe rozmowy, w których dyskutowano, jak przygotować się do takiego scenariusza.
Niemieckie elity poczuły się szczególnie zaniepokojone, bo przez cały powojenny okres Berlin polegał na amerykańskim systemie odstraszania nuklearnego w ramach NATO. Dziś drży o to, co stanie się, gdy tej tarczy zabraknie, bo - w przeciwieństwie do Francji i Wielkiej Brytanii - nie ma własnej broni jądrowej.
Być może Jarosław Kaczyński nieprzypadkowo nawiązał do idei europejskiego supermocarstwa atomowego na łamach "Frankfurter Allgemeine Zeitung". Wkrótce po zwycięstwie Trumpa to właśnie komentator tego dziennika jako pierwszy zasugerował, że Niemcy powinny rozważyć pozyskanie własnej broni atomowej. Nie był to głos odosobniony, bo w podobnym tonie rzecznik niemieckiej frakcji CDU/CSU ds. polityki zagranicznej Roedrich Kiesewetter sygnalizował, że Francja i Wielka Brytania powinny rozważyć stworzenie europejskiego systemu odstraszania jądrowego, przy wydatnym wsparciu logistycznym i finansowym ze strony Berlina i UE.
Pomysł praktycznie bez szans na realizację
Problem polega na tym, że choć razem z Francją i Wielką Brytanią należmy do jednego sojuszu militarnego, nie oznacza to automatycznie, że jesteśmy chronieni przez ich arsenały jądrowe. - Artykuł V Traktatu Północnoatlantyckiego mówi o udzieleniu pomocy na wypadek napaści zbrojnej, ale może ona być w różnoraki sposób zrozumiana - wyjaśnia w rozmowie z Wirtualną Polską Rafał Ciastoń, ekspert ds. obronności i bezpieczeństwa z Fundacji Amicus Europae. - Na pewno nie oznacza on, że jeżeli jeden członek NATO zostanie zaatakowany z użyciem broni nuklearnej, to inny członek musi odpowiedzieć w ten sam sposób - podkreśla.
Dlatego wizja, do jakiej nawiązuje prezes PiS, ma sens, choć jest bardzo odległa (o ile w ogóle realna), co zresztą przyznaje sam polityk w wywiadzie dla "FAZ". - Tak jak w dającej się przewidzieć przyszłości nie ma widoków na europejską armię, tak jeszcze trudniej jest mówić o europejskim nuklearnym parasolu ochronnym, który musiałby być jej częścią. Siły jądrowe są domeną wielkich mocarstw i to taką, z którą w ostatniej kolejności chciałyby się rozstać - uważa Ciastoń.
Natomiast wbrew temu, co twierdzi Kaczyński, Europa pod względem arsenału jądrowego niekoniecznie musi dorównywać Rosji. Moskwa, z ponad 1700 głowicami w gotowości bojowej, jest pod tym względem światowym liderem. - Dopóki nikt nie rozważa scenariusza pełnoskalowego konfliktu nuklearnego, a na szczęście nikt sobie tego nie wyobraża, to z punktu widzenia militarnego nie jest najważniejszą kwestią, czy posiada się 300 czy 30 głowic nuklearnych. Istotniejsza jest wiarygodność użycia tych sił w sytuacji kryzysowej oraz ich przeżywalność i zdolność zadania uderzenia odwetowego - tłumaczy ekspert Fundacji Amicus Europae.
Należy przy tym wspomnieć, że szef PiS ze szczególnym upodobaniem kreśli wizje europejskich sił zbrojnych. W kampanii prezydenckiej w 2010 roku głośny spór wywołał cytowany przez Polską Agencję Prasową wywiad Kaczyńskiego udzielony tygodnikowi "European Voice" kilka lat wcześniej. Polityk miał w nim powiedzieć, że "UE powinna przygotować plan zakończenia dotowania rolnictwa i skoncentrować się na budowie prawdziwej potęgi militarnej na wzór USA". Prezes wtedy stanowczo zaprzeczył, choć redakcja gazety potwierdziła, że takie słowa rzeczywiście padły.
Ogromne koszty
Tak czy inaczej, Kaczyński niejednokrotnie powtarzał, że widziałby Europę jako konfederację państw narodowych z silną wspólną armią. Na ile jest to realny pomysł, to już zupełnie inna kwestia, trzeba jednak pamiętać, że jeżeli Polska chciałaby potrzymać rączkę europejskiego parasola nuklearnego, to musiałaby liczyć się z poważnymi, jak na nasze możliwości, wydatkami. Broń nuklearna jest bowiem niezwykle kosztowna w utrzymaniu.
W Wielkiej Brytanii koszt zastąpienia starzejących się czterech okrętów podwodnych z pociskami balistycznymi ma kosztować ponad 40 miliardów funtów w przeciągu 20 lat. Z tego powodu w ostatnich latach przez Wyspy przetoczyła się burzliwa debata, czy w ogóle nie zrezygnować arsenału jądrowego. A pamiętajmy, że mówimy tu o jednej z największych potęg gospodarczych świata.
Z kolei we Francji arsenał jądrowy rok rocznie pochłania ok. 10 proc. całego budżetu wojskowego - około 3,5 mld euro. Potrzebuje jednak pilnej modernizacji, która prawie podwoi ponoszone dzisiaj wydatki. W ubiegłym roku mówiono o kwocie 120 miliardów euro rozłożonych na najbliższe dwie dekady i nadal nie wiadomo, gdzie Paryż, zmagający się z kłopotami gospodarczymi, znajdzie na to pieniądze.