Jarosław Gowin wraca do gry? Najtrudniejsze wyzwanie w karierze
Czy po tak dramatycznych przejściach jeszcze można wrócić do gry? Jarosław Gowin staje przed bodaj najważniejszym wyzwaniem w swojej politycznej karierze. Fascynującej jak mało która - pisze w "Polityce" Rafał Kalukin.
21.01.2022 12:24
Na prośbę o rozmowę odpisał, że "jeszcze nie udziela się medialnie". Ale osoby mające z nim kontakt zapewniają, że jego powrót do życia publicznego jest już całkiem bliski. W pewnym sensie nawet już wrócił. W ubiegłym tygodniu jego partia Porozumienie przekazała Polsce 2050 uwagi do programu gospodarczego tej ostatniej. Komentarz był firmowany nazwiskiem Gowina, do tego były wicepremier dołączył odręcznie napisany list.
Niektórzy są zaskoczeni takim obrotem sprawy. Bo kiedy pod koniec listopada krakowski polityk znalazł się nagle w szpitalu z objawami załamania nerwowego, podobno miał deklarować odejście z polityki. Dosyć szybko stanął jednak na nogi i jeszcze przed świętami wrócił do domu. Słychać w jego otoczeniu, że odbudował się mentalnie. I że wszystkie jego polityczne ambicje sprowadzają się teraz do jednego tylko celu: jak najszybszego zakończenia rządów PiS.
Pragnienie odwetu jest w pełni zrozumiałe. Chociażby za sprawą grudniowej publikacji prorządowego tygodnika "Sieci" o rzekomej próbie samobójczej Gowina. Takie plotki faktycznie krążyły za kulisami polityki i pewnie było kwestią czasu, jak wypłyną na powierzchnię. Sprawa jest wrażliwa, ale w końcu chodzi o jednego z do niedawna najważniejszych polskich polityków. I choć jego osobisty dramat bezpośrednio poprzedzała ostra infekcja Covid-19, to nie ulega raczej wątpliwości, że właściwym jego tłem były polityczne napięcia, którym Gowin podlegał od co najmniej półtora roku. Czy opinia publiczna miała prawo zapoznać się z doniesieniami o jego załamaniu? To kwestia do dyskusji, chociaż o ostatecznym odbiorze decyduje zwykle ogólny ton materiału, intencja autorów.
Partyjny wróg ludu
"Sieciom" nawet nie bardzo się chciało udawać empatię. Publikacja przede wszystkim miała pokazać, jak marny los czeka buntowników w obozie Zjednoczonej Prawicy. Skądinąd postać Gowina jako wroga ludu, który na długo przed usunięciem z rządu PiS potajemnie knuł z jego przeciwnikami, nieustannie powraca na tych łamach. Trochę jak Trocki, Zinowjew i Kamieniew w stalinowskim "Krótkim kursie historii WKP(b)".
W odróżnieniu od tamtych Gowin nie skończył jednak na Łubiance i może się bronić. Jego relacja będzie miała znaczenie. I wcale nie z powodu domniemanej próby samobójczej, tylko zdarzeń, które mogły ją poprzedzać. Z krążących pogłosek wynika, że państwo PiS w akcie politycznej zemsty poddało brutalnym szykanom nie tylko samego polityka, ale i część jego bliskich. Co potwierdziłoby jego quasi-mafijną naturę. I jeżeli Gowina naprawdę motywuje pragnienie zemsty, to właśnie ujawnienie tych faktów może się okazać jego najważniejszą bronią. Ale czy wystarczającą również do tego, aby liczyć się w kolejnym politycznym rozdaniu?
Romantyczny oportunista
Na starcie miał wszystko, co powinien mieć polityk. Inteligentny, ideowy i przystojny. Przyciągał niewspółmiernie większą uwagę, niż wynikałoby to z jego faktycznej pozycji. Bodaj żaden inny polityk w ostatniej dekadzie nie doczekał się tylu obszernych prasowych sylwetek i biograficznych portretów. Było w nim coś intrygującego, czymś odróżniał się na tle reszty klasy politycznej. Być może to, że nie mieścił się w szufladkach.
W polityce był zarazem błędnym rycerzem i wyrachowanym graczem, niepoprawnym idealistą i skrajnym oportunistą. A przy tym wszystkim trudno było jednoznacznie rozstrzygnąć, czy absolutnie szczerze wyznaje ideały, w imię których co jakiś czas miał zwyczaj publicznie się podpalić. Chociaż równie dobrze nie można było wykluczyć, że jego oportunizm to coś w rodzaju czapki niewidki, która umożliwia wtopienie się w nieprzyjazne polityczne tło i po cichu robienie czegoś wartościowego dla ogółu.
Postawmy więc na jednej szali jego ostentacyjny katolicyzm, z którym ujawnił się jeszcze w czasach aktywności w Platformie Obywatelskiej. Starzy krakowscy znajomi przecierali wtedy oczy ze zdumienia. Pamiętali, że kiedy młody Gowin pojawił się w środowisku "Tygodnika Powszechnego", miał problem z jednoznacznym wyznaniem wiary. Nawet obejmując później stanowisko redaktora naczelnego "Znaku", miał ponoć zapytać zaprzyjaźnionego dominikanina o. Macieja Ziębę, czy agnostykowi wypada kierować pismem katolickim. Ale już niedługo później w swojej najważniejszej książce "Kościół po komunizmie" śmiało dzielił polski katolicyzm na kilka kategorii, siebie umieszczając dokładnie pośrodku jako przedstawiciela "katolików integralnych", którzy potrafią pogodzić tradycję z nowoczesnością. Swoją drogą już wtedy ujawniła się jego skłonność do uciekania z bipolarnych układów. Typologia Gowina służyła bowiem temu, aby podważyć obowiązujący wówczas podział na Kościół ludowy i otwarty.
Być może jego religijność z czasem naprawdę ewoluowała, chociaż wielu nie dawało temu wiary. Bo wejście Gowina na scenę polityczną zbiegło się w czasie z ogólnym konserwatywnym odbiciem. Po aferze Rywina postkomunistyczna lewica znalazła się w odwrocie, a po władzę zmierzały połączone siły PO-PiS z odnową moralną, patriotyzmem i tradycyjnymi wartościami na sztandarach. Wtedy nawet Donald Tusk przeżył nawrócenie i zalegalizował przed ołtarzem swoje wieloletnie małżeństwo. Jeszcze w 2002 r. Gowin jako naczelny "Znaku" potrafił ostro skrytykować episkopat za bierność w sprawie molestowania kleryków przez abp. Paetza. Ale już Gowin polityk stał się przykładnym synem Kościoła i gorliwym wykonawcą woli wskazań biskupów. Jego pryncypialność niekiedy ocierała się o śmieszność. Szczególnie kiedy wyznawał, że prześladuje go wizja "krzyczących zarodków" używanych do procedury in vitro.
Kiedy przeszedł na stronę PiS, nieco histeryczna emocjonalność przeszła mu jak ręką odjął. Tutaj niemal każdy był rycerzem wiary i obrońcą uciskanej katolickiej większości. Na takich pułapach nie było już sensu dalej licytować, zresztą kolejka do biskupiego pierścienia ogromnie się wydłużyła. W nowej politycznej odsłonie Gowin stał się więc rzecznikiem zupełnie innych tematów. Teraz liczyła się wolność gospodarcza i interes przedsiębiorców. Ale taki już los polityka, który w każdej formacji jest ciałem obcym i musi szukać własnej niszy.
Na drugiej szali mamy niebywałe wręcz przejawy oportunizmu. I to w sprawach fundamentalnych, kiedy przedmiotem sporu stają się najważniejsze kwestie ustrojowe i wartości demokratyczne. U schyłku pierwszych rządów PiS, kiedy Kaczyński głównie jeszcze sygnalizował autorytarne skłonności, poseł PO Jarosław Gowin potrafił jednoznacznie skrytykować ich niedemokratyczny charakter. Z zapałem bronił ustrojowych fundamentów III RP, szczególnie Trybunału Konstytucyjnego. Po latach jako prominent Zjednoczonej Prawicy podnosił rękę za realnym demontażem demokratycznych instytucji, zdobywając się co najwyżej na puste pozy Hamleta.
Kiedy więc Gowin naprawdę był sobą? Burzliwy finał przygody z PiS mimo wszystko pokazał granice oportunizmu. Chociaż już wcześniej dawał do zrozumienia, że traktuje władzę – którą nazywał "mięsem polityki" – jako narzędzie realizacji wspólnotowych celów. Z jednej więc strony mamy partyjnego pieczeniarza, z drugiej polityka świadomego znaczenia instytucji, i to z reformatorskim zacięciem. Czy też, jak nieco lekceważąco powiedziało się kiedyś Tuskowi – "pozytywną szajbą".
KLIKNIJ W OKŁADKĘ, BY SIĘ PRZENIEŚĆ DO NAJNOWSZEGO WYDANIA "POLITYKI"
Bo kiedy z kaprysu Tuska został ministrem sprawiedliwości, od razu zabrał się za deregulowanie zawodów, reformowanie struktury sądów i pisanie nowego Kodeksu postępowania karnego. Szkoda, że bez pogłębionej refleksji, tak jakby sama zmiana już była wartością. I oczywiście różnie te reformy później oceniano – częściej gorzej niż lepiej. Już po ustąpieniu Gowina większość z nich została cofnięta.
Z kolei jako minister nauki w rządzie PiS zabrał się za reformę wyższych uczelni. Projekt ponownie był mocno autorski i bez wątpienia kontrowersyjny. Ale tym razem tryb jego wdrażania był zupełnie inny. Trwające miesiącami konsultacje ze środowiskiem akademickim mogły imponować na tle legislacyjnego chuligaństwa tej ekipy.
Na dworze władcy
Gowin przeżywał dylematy, przed którymi nieraz w przeszłości stawali intelektualiści zaplątani do świata polityki. Hannah Arendt uważała, że nic tam po nich. Wszędzie bowiem widzą działanie idei, tymczasem polityka jest sztuką ze wszech miar praktyczną, która wymaga twardego stąpania po ziemi. Chociaż nie pomylą się również krytycy krakowskiego polityka, którzy twierdzą, że rozmienił się na drobne w bezmiarze politycznego cynizmu i zdradził inteligenckie wartości.
Jedno z drugim wcale przy tym nie musi kolidować. Przypadek Gowina o tyle jest interesujący, że odbijają się w nim koleje losu i główne sprzeczności polityki w III RP.
Dojrzewał w szacownym kręgu "Tygodnika Powszechnego", jako uczeń Jerzego Turowicza, Krzysztofa Kozłowskiego, Józefy Hennelowej. Każde z nich zaangażowało się w czynną politykę u progu III RP. Bo tak nakazywała inteligencka powinność; etos ukształtowany jeszcze w XIX w., wskrzeszony później przez Bohdana Cywińskiego w "Rodowodach niepokornych" i ugruntowany w demokratycznej opozycji po 1976 r. Tyle że ukształtowany wtedy model antypolityczny – w którym racje moralne ważniejsze były od skuteczności – już nie kleił się z realiami nowej epoki. Unia Demokratyczna była formacją intelektualistów, która próbowała zaprzeczyć prawom politycznej fizyki. Zamiast podejmować codzienne decyzje, zazwyczaj dzielono włos na czworo. Albo też – to już znak firmowy Unii Wolności Leszka Balcerowicza – trwoniono punkty sondażowe w wielkim reformatorskim pędzie, iście prometejskim i bez śladu taktycznej kalkulacji. To się musiało skończyć klęską.
Ale uniwersalną cechą inteligenckiego zaangażowania jest również pycha. Intelektualistów od wieków ciągnęło do polityki, gdyż uważali, że mają szersze horyzonty i więcej rozumieją. Pragnęli służyć władcom, chociaż czuli się od nich lepsi i mieli nadzieję kierować ich wolą. Nowożytne totalitaryzmy szczególnie wyraźnie unaoczniły moralną otchłań tej pułapki. "Połknąłem bakcyla nazizmu, ale się nie zaraziłem" – jeszcze po wojnie chełpił się nadworny jurysta III Rzeszy Carl Schmitt, któremu wydawało się, że zdoła narzucić Hitlerowi własną interpretację narodowego socjalizmu. W naszej tradycji najlepiej wyraził te złudzenia Czesław Miłosz w "Zniewolonym umyśle".
Zamknięty w konserwie
Ale nawet po słusznej stronie historii stale powraca ten sam schemat. Choćby w relacjach Wałęsy z jego doradcami – Mazowieckim, Geremkiem i Michnikiem. Wiernie służyli solidarnościowemu władcy, ale w swoim zamyśle chcieli nim sterować. Tymczasem to władca znacznie skuteczniej manipulował nimi. I kiedy ostatecznie wymienił ich na braci Kaczyńskich, wszystko raz jeszcze się powtórzyło. Polska polityka po 2001 r. wzięła się z rewizji tamtych inteligenckich iluzji. Donald Tusk zrozumiał, że inteligencka partia w stylu Unii nigdy niczego nie wygra. Jarosław Kaczyński poszedł jeszcze dalej, gdyż w ogóle odrzucił inteligencki etos i zakodowane w nim demokratyczne wartości.
Krakowski intelektualista Jarosław Gowin wchodził w chwili wykuwania się nowego modelu. Początkowo chciał po prostu służyć nowym władcom, doradzać im, ale zarazem podpatrywał i próbował naśladować ich techniki. Najpierw szczerze zafascynowany Tuskiem, jego zwinnością i przebiegłością. Później zaczarował go Kaczyński. Krótko po zmianie frontu opowiadał z nieukrywanym zachwytem o wielogodzinnych rozmowach z prezesem PiS. Było w tym coś z uwiedzenia, gdyż latem 2015 r. Gowin naprawdę był święcie przekonany, że zbliżające się drugie rządy PiS okażą się na wskroś pragmatyczne, zorientowane na czynienie dobra wspólnego.
Co może oznaczać, że późniejsze problemy z kręgosłupem wcale nie musiały być wyłącznie przejawem oportunizmu. Być może po prostu Gowin sam się okłamywał, do czego ludzie z formacji inteligenckiej miewają skłonność nadzwyczajną. Że skok na Trybunał Konstytucyjny to anomalia, którą należy po prostu przeczekać, bo później zacznie się prawdziwa "dobra zmiana". A dalej jeszcze przymknąć oczy na Kurskiego w TVP, z bólem serca klepnąć "reformę sądów", zaakceptować wyborcze przekupstwa… Szkoda tylko, że tak długo Gowin dojrzewał do konkluzji, że to nie są żadne anomalie, tylko istota rzeczy. Chociaż kto go tam wie, być może dojrzał już dawno temu, wrzucając tę świadomość w koszty?
Bez wątpienia chciał rozgrywać jak Tusk i Kaczyński, tylko że na własne konto, na czele liczącej się formacji. W obozach, które po drodze zaliczył, można było zdobyć co najwyżej oficerskie szlify, ale bez szans na pełną podmiotowość. Ewentualnie wieść żywot wyrazistego singla, zarazem zabawki w rękach możnowładców. Problem w tym, że nie miał pojęcia, jak taką formację zbudować. Ciążyła mu właśnie niezakopana do końca inteligenckość, wciąż żywa ideowość. Postawił na orientację konserwatywną. I niestety nie zauważył, że był jej epigonem. Polityczny konserwatyzm umarł w Polsce w 2001 r. wraz z klęską AWS, co opisze niedługo później Rafał Matyja w znakomitej pracy "Konserwatyzm po komunizmie". Była to bowiem formuła ideowo prężna, ale społecznie pusta. Pozbawiona jednolitego rdzenia, rozchodząca się na dwie różne strony.
Polityk z innego świata
U progu III RP polscy konserwatyści jakoś musieli uporać się z problemem zerwanej przez PRL ciągłości tradycji i obyczaju. Jedni (jak Marek Jurek) uznali, że tylko instytucjonalny Kościół jest depozytariuszem owych wartości. Wszystko więc zainwestowali w katolicyzm, a ich metodą politycznego działania było publiczne dawanie świadectwa. Inni (jak Aleksander Hall) okazali się większymi optymistami. Uwierzyli, że instytucje mimo wszystko można odbudować i nie bali się modernizacji. Szybko więc zasilili szeregi reformatorów III RP. Oba te nurty już nigdy nie miały się spotkać, bo politycznie i kulturowo różniły się wręcz biegunowo. Spuściznę pierwszego przejmie później PiS, drugim pożywi się Platforma.
Toteż naiwna była kalkulacja Gowina, że można je z powrotem odsączyć i połączyć w całość. Jako polityk Platformy podążał drogą Marka Jurka, był rycerzem katolickich wartości. Rościł sobie wtedy prawo do reprezentowania konserwatywnej frakcji w partii Tuska, tyle że zabrał się do sprawy po amatorsku. Trzymał ideową pochodnię, ale nie umiał pokazać drogi, zbudować strategii. Odchodził bez własnego zakonu, swoją partię sklecił z rozbitków. Nic dziwnego, że przy pierwszym poważnym kryzysie rozeszła mu się jak stare płótno.
W Zjednoczonej Prawicy do pewnego stopnia powtarzał doświadczenie Halla z Unii Demokratycznej. Przyszedł z innego świata, więc co najwyżej był tolerowany. Jego macierzyste środowisko z kolei zarzucało mu, że się sprzedał. Sam tłumaczył, że warto zawierać kompromisy, kiedy otwiera się możliwość instytucjonalnej reformy. Chociaż tutaj analogia się kończy, bo przecież Hall nie poszedł na tak dalekie kompromisy z własnym sumieniem i nawet po latach ocenia, że po 1989 r. należało włączyć się w budowę nowego ładu, choćby kosztem ideowych strat. A co powie kiedyś Gowin, który przyłożył rękę do destrukcji ustrojowego ładu III RP? Że warto było, bo przecież zreformował szkolnictwo wyższe?
Na razie czeka go jednak rola politycznego mściciela. Być może już ostatnia w tej fascynującej karierze. Na co może liczyć? Realną stawką wydaje się przede wszystkim moralna rehabilitacja, chociaż blokując szaleńcze wybory kopertowe w chaosie pierwszej fali pandemii, do pewnego stopnia już to uczynił. Oczywiście nie można wykluczyć, że Gowin jakoś przetrwa obecny zakręt i raz jeszcze wykupi sobie miejscówkę na scenie. Może z listy Hołowni, a może PSL? Chociaż trudno też sobie wyobrazić, aby miał jeszcze powrócić do naprawdę poważnej politycznej gry.
Rafał Kalukin
Ze znawstwem tłumaczy mechanizmy rządzące sceną polityczną, często wraca do najnowszej historii, szuka analogii, niebanalnych porównań. Sam o sobie mówi, że jest "niedokończonym psychologiem z Gdańska", ponieważ na piątym roku przerwał studia na Uniwersytecie Gdańskim. Pisał do "Gazety Wyborczej" i "Newsweeka".