Janina Ochojska dla WP.PL: każdy chciał do tej Wolnej Polski dołożyć coś od siebie
To był trudny okres, choć ja myślę o nim, jak o "romantycznych czasach". Nie było struktur - był zapał i entuzjazm. Każdy chciał do tej Wolnej Polski dołożyć coś od siebie. Wiedzieliśmy, że kształtujemy naszą rzeczywistość - wspomina w rozmowie z Wirtualną Polską pierwsze chwile po upadku komunizmu Janina Ochojska, założycielka Polskiej Akcji Humanitarnej. - I tak, wspólnymi siłami, zbudowaliśmy solidne fundamenty organizacji pozarządowych. To zasługa tamtych czasów - ludzi, którzy odrzucili możliwość robienia kariery politycznej, biznesowej, a zdecydowali się pomagać innym - dodaje.
05.05.2014 | aktual.: 07.05.2014 07:53
WP: Wirtualna Polska: Minęło 25 lat od pierwszych częściowo wolnych wyborów w Polsce i przekształceń demokratycznych, które doprowadziły do transformacji. Jak pani wspomina czas przemian? Czy Polacy zdążyli już odrobić lekcję dobroczynności?
Janina Ochojska, Polska Akcja Humanitarna: Tuż po wyborach nastąpił dla mnie ważny moment. Założyliśmy wtedy polski oddział fundacji EquiLibre. Francuska organizacja pomagała naszym rodakom w czasie stanu wojennego, a teraz postanowiliśmy, że nauczymy się pozyskiwać środki u nas. Naszym celem było budowanie świadomej obywatelskości oraz możliwości ruchu organizacji pozarządowych. Organizowaliśmy różnego rodzaju eventy, akcje informacyjne, powstawały nowe inicjatywy, których celem było rozwiązanie lokalnych problemów społecznych. Wtedy, tuż po odzyskaniu suwerenności, nie było jeszcze struktur, zamiast nich były ogromne pokłady zapału i entuzjazmu. Bo każdy chciał do tej wolnej Ojczyzny dołożyć coś od siebie. Wiedzieliśmy, że kształtujemy na nowo naszą rzeczywistość i tworzymy przyszłość. I tak, wspólnymi siłami, zbudowaliśmy solidne fundamenty ruchu organizacji pozarządowych. To jest zasługa tamtych czasów oraz ludzi, którzy odrzucili możliwość robienia kariery politycznej lub biznesowej i zdecydowali
się pomagać innym.
WP:
To podobnie jak pani.
- Byłam zaangażowana w toruńską "Solidarność", potem członkiem Forum Prawicy Demokratycznej i Unii Demokratycznej. To był czas, kiedy zaangażowanie polityczne było na równi z zaangażowaniem społecznym. Optowałam za tym, by UD włączyła się w działania dobroczynne i społeczne i w ten sposób zdobywała poparcie polityczne. W Toruniu np. włączyliśmy się w akcję Jacka Kuronia "SOS" i zbieraliśmy środki, które przeznaczano na wypoczynek dla najbiedniejszych dzieci. Wtedy działalność społeczna, dobroczynna nie kłóciła się z polityką - czułam raczej, że przynależę do ruchu obywatelskiego, a nie do partii politycznej. Gdy partie zaczęły być bardziej polityczne niż obywatelskie zrezygnowałam z członkostwa. Zbiegło się to z organizacją pierwszego konwoju do Sarajewa.
WP: Wtedy pojechała tam pani jeszcze francuskimi ciężarówkami. Po powrocie zdecydowała pani, że następne będą już polskie. Przez te kilka lat wolności nauczyliśmy się już wzajemnie pomagać, ale czy byliśmy gotowi wspierać inne narody?
- W październiku 92 r. byłam w oblężonym mieście, w obozach dla uchodźców. Widziałam ludzi, którzy potrzebowali naszej pomocy. Każdy pomyślałby na moim miejscu: dlaczego my, Polacy, nie mieliśmy ich wesprzeć? Wiem, nie byliśmy krajem bogatym, ale wolnym i mogliśmy się czymś podzielić.
WP: Mimo wszystko Polacy chyba sami bardziej oczekiwali pomocy. Boleśnie odczuwaliśmy pierwsze lata transformacji.
- Ale my nie ginęliśmy od bomb i pocisków strzałów snajperów. Mieliśmy wodę, jedzenie i dach nad głową. Mogliśmy nawet zbiednieć, ale wciąż nie groziła nam śmierć głodowa. Gdy zobaczyliśmy jak żyją mieszkańcy Sarajewa, to było oczywiste, że ich sytuacja w stosunku do naszej wydawała się nieporównywalna. Pomyślałam: człowiek nawet jak ma mało, to może się tym "mało" podzielić. I wcale nie musi - co najwyżej może. I na tym zbudowana została nasza idea. Wiedziałam, że znajdą się w Polsce osoby, które będą chciały pomóc. Brakowało jedynie kogoś, kto to zorganizuje.
WP: Wzięła więc pani sprawy w swoje ręce. Jak udało się przekonać Polaków, że trzeba wesprzeć akurat Sarajewo i Bośnię?
- Wystarczył jeden apel w radiowej Trójce. Tuż po audycji telefony się rozdzwoniły. Kontaktowały się z nami osoby, które chciały przekazać dary, ale także włączyć się w organizację, a nawet wyruszyć z konwojem. Otworzyliśmy więc prowizoryczne biuro w mieszkaniu Magdy Grodzkiej, która zaangażowała się w akcję. Reakcja ludzi przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Pamiętam, że któregoś dnia przyszedł pan w rozchełstanej koszuli. Złoto błyszczało na jego szyi i przegubach. I on mówi, że daje do konwoju dwie ciężarówki renault magnum. A to były śliczne nowe auta, które miały w kabinie nawet ekspres do kawy, prysznic i leżankę. Wtedy to był absolutny luksus!
WP:
Aż trudno uwierzyć, że w tamtych czasach wszystko szło tak gładko...
- Organizacja takiego wyjazdu nie była łatwa, tym bardziej, że działaliśmy bez doświadczenia. I te trudności wychodziły przy różnych okazjach. Na trzy dni przed organizacją konwoju ktoś zapytał mnie, czy mamy przejazdówki. Ja w ogóle nie widziałam, co to jest. Dowiedziałam się, że na każdą ciężarówkę potrzebuję dokument przejazdu przez każdy kraj. Przyznawało je ministerstwo transportu, a ich liczba jest ograniczona. Byłam przerażona - bałam się, że ich nie zdobędziemy Okazało się, że i w ministerstwie są ludzie dobrej woli.
- Dziś wydaje mi się, że w tym sukcesie odgrywało rolę kilka czynników. Wojna w Bośni trwała już od roku i my dość bezsilnie patrzyliśmy na to, co tam się działo. Wielu rodaków rozumiało tragedię Bośni, chociażby wspominając bolesne doświadczenia II wojny światowej, inni - trudne czasy stanu wojennego. Polska była już suwerennym krajem. W takich momentach człowiek ma silną potrzebę zrobienia czegoś dla innych. I nagle pojawiliśmy się z konkretną propozycją: zawieziemy tam waszą pomoc.
WP: Czy byliście tego aż tak pewni, że dowieziecie? To był rejon objęty wojną, po drodze wszystko mogło się zdarzyć.
- Założyliśmy, że dotrzemy, więc musieliśmy w to wierzyć. Udało się, więc postanowiliśmy kontynuować akcję. O ile przy pierwszym konwoju zaangażowanie było ogromne, to później z każdym kolejnym opadało.
WP:
Pomoc uchodźcom przestała być dla nas atrakcyjna?
- Moje ponad 20-letnie doświadczenie mówi mi, że w pomaganiu jesteśmy bardziej "akcyjni" niż systematyczni. Pierwszy konwój - to była duża akacja. Pomoc oczywiście potrzebna była ciągle, ale kolejne zbiórki darów i kolejne konwoje już nie cieszyły się taką popularnością i wsparciem.
WP: Widać to również teraz. Chętniej mobilizujemy się, gdy potrzebna jest operacja niż dla kogoś, kto potrzebuje długiej rehabilitacji...
- Mimo, że ta rehabilitacja jest dużo tańsza. To jak z akcją Jurka Owsiaka, która opiera się na improwizacji, organizacji, ale przede wszystkim na akcyjności. Gdyby WOŚP systematycznie zbierała przez cały rok, nie uzbierałaby takiej kwoty. Cała ta inicjatywa medialno-imprezowa, widoczna wszędzie, mobilizująca ludzi, bo każdy chce w niej uczestniczyć, daje taki efekt. I nie mówię tego po to, by w jakikolwiek sposób krytykować którąś z form. WP:
Wystarczy, że od krytyki nie może uwolnić się Jurek Owsiak...
- I to trudne, bo zamiast chwalić się takim Jurkiem Owsiakiem, wielu go krytykuje. Nie chodzi o to, że nie można złego słowa powiedzieć, bo nikt z nas, ludzi z tego sektora, nie jest "świętą krową". Ale jeśli ktoś już zabiera głos, to niech to będzie konstruktywna krytyka. Jeśli mamy wobec kogoś zarzuty, to udowodnijmy, że tak jest, a nie rzucamy oskarżenia bez pokrycia. Boli mnie to, że nie potrafimy szanować ludzi, którzy również budują wizerunek Polski. To jak z Lechem Wałęsą: na świecie jest szanowany, a my tutaj pozwalamy sobie na niszczenie jego autorytetu. Różnie można oceniać jego prezydenturę, ale takiego człowieka jak Wałęsa być może Polska już nie będzie miała. To ktoś, kim możemy się szczycić.
WP: Większość osób oceniających reformy po 1989 roku (54 proc.) uważa je jednak za nieudane. W ankietach odpowiadają, że można było zrobić o wiele więcej.
- To dlaczego tego nie zrobili? Dzisiaj siedzą na krzesłach i mówią, że można było zrobić więcej. I może w tych zmianach zabrakło właśnie tych ludzi, którzy dziś tylko krytykują. Ja robiłam to, co mogłam i potrafiłam. Wierzę, że osoby zaangażowane w transformację nie pracowały na pół gwizdka. I dziś sobie myślę, że raczej im trzeba podziękować, iż nie było tak, jak jest teraz na Ukrainie. Doceńmy, że transformacja przechodziła u nas w dużo spokojniejszy sposób. I udała się oraz przyniosła wiele dobrego. Tyle że nie dostrzegamy tego, patrząc na Polskę przez pryzmat szklanego ekranu, dramatycznych wiadomości czy kłótni polityków. Ale wystarczy rozejrzeć się dookoła. Ja w swoim otoczeniu, w PAH, widzę entuzjastycznych ludzi, którzy chcą dalej zmieniać rzeczywistość. I którzy wiele dobrego robią, nie narzekając na otoczenie i czekając aż zrobi to za nich ktoś inny.
WP: W PRL-u było znacznie więcej powodów do narzekania. Chociażby na sytuację osób niepełnosprawnych.
- To była epoka dzielnych inwalidów. Tylko ci, którzy mieli odwagę żyć samodzielnie mieli szansę wyjść z domu, studiować. W czasie, gdy osoba niepełnosprawna nie mogła być nauczycielem, bo raził jej wygląd, potrzeba było wiele samozaparcia, by nie zamknąć się w czterech ścianach. I dziś, gdy słyszę od niepełnosprawnych, że nikt do nich ręki nie wyciąga, od razu im doradzam: "sam wyciągnij rękę, na pewno ktoś ją złapie". Nie można czekać, aż "coś w ich sprawie zostanie zrobione" - trzeba samemu działać, choć nierzadko utrudniają to przepisy czy chociażby bariery architektoniczne.
WP: W PRL-u nie było mowy o komunikacji przyjaznej niepełnosprawnym - nawet chodniki mogły być przeszkodą nie do pokonania...
- Tej lekcji, mimo tak dużych zmian, Polska nie odrobiła w całości. Prosty przykład: nowy dworzec autobusowy w Krakowie - niedostępny dla niepełnosprawnych. A przepisy jasno mówią, że takie udogodnienia mają się znaleźć. Dlaczego żadna instytucja nie zareagowała? Bo ktoś "przymknął na to oko". Zabrało wyobraźni, odpowiedzialności. Sklepów, kin, instytucji kultury, w których obrębie niepełnosprawni mogą trafić na utrudnienia, mogłabym wymienić sporo. I nie mówię tu o starych budynkach, których koszty przystosowania są ogromne, ale o zupełnie nowych, w których ominięto przepisy. Pracę domową z nawiązką odrobiły za to stacje benzynowe. Ich przykład pokazuje, że można zrobić to dobrze, bo są naprawdę dostępne.
WP:
Może 25 lat to jeszcze za mało na przeprowadzenie wszystkich zmian?
- Z pewnością. Wciąż są bezdomni, ubodzy, uchodźcy czy bezrobotni potrzebujący fachowej pomocy. Na pewne zmiany potrzeba odwagi. Na przykład bezrobotni - czasem naprawdę potrzeba niewiele, by zorganizowali sobie sami pracę. To kwestia właściwych decyzji. Jak w przypadku górników, którzy otrzymali bardzo duże odprawy, ale w większości je przejedli. A gdyby pomóc im za te pieniądze pozakładać małe firmy - zamiast stracić je, zainwestowaliby i byli wciąż aktywni. Bo właśnie o to zaangażowanie w rozwój chodzi. Dlatego jestem też zwolenniczką uczenia już od dziecka aktywności, chociażby poprzez wolontariat.
WP:
Praca za darmo nauczy Polaków przedsiębiorczości?
- Wolontariat uczy aktywności, odpowiedzialności, zarządzania czasem. Uczy również partnerstwa, tego, żeby nie być sobkiem. Nasza organizacja od 1994 roku prowadzi edukację humanitarną (dziś edukacja globalna) - program mający na celu budowanie odpowiedzialności społecznej. Już widzę jego pozytywne rezultaty: przychodzą do nas dorosłe osoby, które prócz pracy dla siebie, w korporacji, chcą robić jeszcze coś dla innych.
WP: W kwestii wolontariatu i liczby Polaków w niego zaangażowanych wciąż mamy wiele do zrobienia?
- Podczas swojej podróży do USA odwiedzałam szkoły. Na spotkaniach z uczniami pytałam, kto z nich jest wolontariuszem. Tylko kilka rączek nie podniosło się z ławki. Musimy jednak pamiętać, że Amerykanie potrzebowali wielu lat, by docenić wagę wolontariatu. Jestem optymistką, wierzę w dobroczynność Polaków i w to, że za kilka lat będziemy mieli równie mocno zaangażowane społeczeństwo.