Jan Maria Rokita: czy Kaczyński może spać spokojnie?
Prawdopodobieństwo formalnego postawienia Polski w stan oskarżenia z powodu gwałcenia tzw. "europejskich wartości" lekko wzrosło po strasburskiej debacie europosłów. Ale prawdę powiedziawszy - nadal nie jest zbyt wielkie.
O ile w kategoriach politycznego rachunku prawdopodobieństwa przed Strasburgiem można je było szacować na 20-25 proc., o tyle po Strasburgu wzrosło o jakieś 10 proc.Ten wzrost bierze się z faktu, iż w europarlamencie po raz pierwszy ujawniło się wyraźne lobby na rzecz wniesienia takiego oskarżenia, najwyraźniejsze we frakcji liberałów, ale wspierane także przez europosłów lewicy. Przemówienia niemieckiej socjalistki Birgit Sippel czy flamandzkiego liberała Guy Verhofstadta nie pozostawiają tu wątpliwości. Jasno wyrażały one przekonanie, że czas ostrych słów wobec niepoprawnej Polski musi się już skończyć, a rozpocząć się winien czas czynów podejmowanych przeciw Warszawie.
Problem szefostwa Komisji
Wszystko zdaje się więc wskazywać na to, że za niedługi czas (pewnie w styczniu/lutym) Parlament Europejski będzie próbował przegłosować wniosek o postawienie Polski w stan oskarżenia, choć o tym, czy mu się to uda, może zdecydować przypadek, albo... silna liczebnie frakcja europosłów Platformy Obywatelskiej. W głosowaniach w ubiegłą środę do wymaganej przy takim wniosku większości kwalifikowanej dwóch trzecich brakowało tylko trzech głosów. Widać zatem, że wynik może się "omsknąć" o jeden lub kilka głosów w tę, lub w tamtą stronę. Tak jak przed ćwierć wiekiem w polskim Sejmie, przy głosowaniu wotum nieufności dla rządu Hanny Suchockiej.
Na uchwalenie takiego oskarżenia ciągle nie umie zdobyć się Komisja Europejska, której traktat daje tu takie samo prawo inicjatywy, jak europarlamentowi. W Komisji, rzecz jasna, problem nie polega na zbudowaniu większości. Juncker i Timmermans, jeśli podjęliby taką decyzję, przeprowadzą ją, co prawda nie jednomyślnie, ale bez większych problemów. Tym bardziej, że decyzje Komisji mają charakter solidarny. O ile więc któryś z komisarzy sam nie zadba o to, by upublicznić swoje wotum separatum, to pies z kulawą nogą o jego sposobie głosowania się nie dowie. Ale polityczne szefostwo Komisji ma tutaj inny problem.
Komisja Junckera, w znacznie większym stopniu niźli jej poprzednie składy, działa pod dyktando liderów najsilniejszych państw Unii. Od 2014 roku, czyli od czasu gdy Juncker objął swój urząd, Komisja nigdy nie postawiła w niechcianej, bądź kłopotliwej sytuacji kanclerz Niemiec, czy prezydenta Francji. Ani też nigdy nie podjęła akcji, która nie byłaby popierana (choćby cichcem) przez Radę Europejską. Tak więc mało prawdopodobne, aby Juncker zdecydował się na wniesienie oskarżenia przeciw Polsce, jeśli nie będzie pewien spełnienia co najmniej dwóch warunków. Po pierwsze, że taka akcja odzwierciedla planu oraz interesy Berlina i Paryża. I po drugie, że w Radzie Europejskiej nie ma wystarczającej mniejszości, zdolnej do tego, aby oskarżenie Komisji odrzucić. Jak na razie, żaden z tych warunków nie jest spełniony.
Czego chce Macron?
Nie jest całkiem jasne, czego chciałby naprawdę Macron. Co prawda w kampanii wyborczej obiecał Francuzom, że Polskę ukarze najdalej w trzy miesiące od objęcia prezydentury, a potem parokrotnie w dość agresywnych słowach wypowiadał swoje przekonania na temat "właściwej" jego zdaniem roli Polski w Europie. Ale ostatnio widać wyraźnie, że mimo sławetnej historii z Caracalami, Paryż nie porzucił planów wciągnięcia Polski do współpracy wojskowej, z korzyścią dla najpotężniejszego w Unii francuskiego przemysłu zbrojeniowego.
Taką perspektywę potwierdzałyby zarówno niedawny przyjacielski wywiad francuskiej minister ds. Europy Nathalie Loiseau oraz eskapady ministra Macierewicza do Paryża, jak przede wszystkim całkiem świeża (i co ciekawe, przyjęta w Polsce bez publicznych kontrowersji) i niegłupia decyzja Warszawy o wejściu Polski w struktury PESCO, czyli wzmocnionej współpracy 22 państw na polu obrony. Dopóki Macron pozwala sobie na lekceważenie Polski w słowach, Paryż może zakładać, że propaganda swoje, a interesy - to całkiem co innego. To stałoby się wykluczone, gdyby prezydent Francji formalnie głosował za wydaniem wyroku na Polskę w Radzie Europejskiej.
Co zrobi Merkel?
O ile można mieć pewną niejasność co do Macrona, o tyle jest całkiem jasne, że Merkel nie życzy sobie być postawiona w takiej sytuacji, w której to od jej woli, i to nieuchronnie wyrażonej publicznie, mogłoby zależeć to, czy oskarżenie przeciw Polsce zostanie przyjęte, czy też upadnie. Pani kanclerz nie chce stać się mieczem Damoklesa na Kaczyńskiego i PiS, wiedząc, iż jej głos za wyrokiem na Polskę zrujnowałby na długo całość międzypaństwowych relacji Berlina z Warszawą. Co prawda relacje te są i tak pod wieloma względami kiepskie, ale w polityce międzynarodowej jest jeszcze spora przestrzeń pomiędzy stosunkami "kiepskimi", a "zrujnowanymi".
Ten drugi wariant oznaczałby zapewne nie tylko to, że Warszawa na parę lat zaangażuje wszystkie możliwe światowe komisje i trybunały w sprawę odszkodowań za niemieckie zbrodnie wojenne. I nawet, jeśli po iluś tam latach Berlin wygra wszystkie te sprawy, to fakt ponownego postawienia niemieckich zbrodni na agendzie politycznej, będzie kosztował Niemcy ożywienie antyniemieckich nastrojów w różnych krajach, choćby w Grecji czy Włoszech (gdzie toczą się cały czas podobne procesy). Ale w takim scenariuszu Merkel mogłaby się także spodziewać aktywnego przeciwdziałania ze strony Polski wobec różnych inicjatyw europejskich Berlina, a właśnie przyszły 2018 rok ma być czasem, w którym w 55. rocznicę traktatu elizejskiego Merkel i Macron planują taką inicjatywę. Krótko mówiąc, nie ma na razie żadnej politycznej racji, dla której pani kanclerz miałaby wejść w rolę antypolskiego inkwizytora.
Ale nie ma też żadnej racji, dla której Merkel miałaby swoim głosem "uniewinnić" Polskę i Kaczyńskiego. Sama pani kanclerz już kilkakrotnie, w swoim ostrożnym i wyważonym stylu, dawała do zrozumienia, co myśli o sposobie traktowania przez PiS polskich sądów i trybunałów. I można przypuszczać, że jej opinie nie różnią się jakoś radykalnie od tego, co na ten temat wypisuje niemiecka prasa.
O atmosferze panującej w niemieckim rządzie możemy też co nieco wnioskować z tego, co się niedawno w trakcie telewizyjnego talk-show wypsnęło serdecznej przyjaciółce Merkel - pani minister obrony von der Leyen. Że mianowicie moralnym obowiązkiem Niemców jest popieranie w Warszawie "stawiającej opór młodzieży". Nawiasem mówiąc, trudno się dziwić, że owo telewizyjne gadulstwo pani minister obrony doprowadziło rząd w Warszawie (zwłaszcza ministra Macierewicza) do białej gorączki, bo przecież z perspektywy PiS-u co innego wiedzieć, że w Berlinie kochają naszych wrogów, a co innego mieć na to konkretny dowód. W każdym razie, jeśli czy to Parlament czy Komisja zmusiłyby Radę Europejską do formalnego zajęcia się oskarżeniem przeciwko Polsce, to nie tylko pani kanclerz, ale co najmniej kilku dalszych przywódców państw zostałoby postawionych w sytuacji konfuzji: ani nie chcieliby skazywać Warszawy, ani jej uniewinniać.
To byłby tryumf polityczny PiS-u
A do tego dochodzi jeszcze wątpliwość, czy oskarżenie Komisji bądź Parlamentu zostałoby poparte w Radzie aż przez 22 kraje, czego w takich przypadkach wymaga traktat. Zważywszy, że Polska byłaby tu wyłączona od współdecydowania, wystarczyłoby 6 państw, które byłyby przeciw, albo tylko wstrzymały się od głosu, aby oskarżenie upadło. To zaś byłoby nie tylko tryumfem politycznym PiS-u, ale także dawałoby polskiemu rządowi faktyczną legitymację do prowadzenia takiej samej, albo nawet ostrzejszej polityki wewnętrznej, zwłaszcza gdy idzie o tzw. "rządy prawa".
Kompromitacja wnioskodawców byłaby przy tym potężna, tym bardziej, jeśli oskarżenie byłoby wniesione nie przez anarchicznych (jak zawsze w parlamentach) europosłów, ale przez technokratyczną Komisję. A już komisarz Timmermans musiałby na jakiś czas schować się zapewne do "politycznej kryjówki". Ale Komisja to pół biedy. Najbardziej poszkodowani byliby ci spośród europejskich przywódców, którzy poparliby wyrok na Polskę, a ten mimo to upadłby, z powodu braku większości. Jedno co najmniej jest tutaj najzupełniej pewne: na taki scenariusz w żadnym razie nie pozwoli sobie kanclerz Merkel. Ten scenariusz pozbawiałby ją po prostu politycznej powagi.
Które europejskie rządy mogłyby być ewentualnymi kandydatami do wyrażenia "niezainteresowania" kwestią skazania Polski?
Zapewne spora część Europy Środkowo-Wschodniej, z racji sąsiedztwa i obawy przed podobnym potraktowaniem w Unii na przyszłość z jakiegokolwiek bądź to powodu. Szef dyplomacji litewskiej Linkevičius pytany wprost o tę kwestię, powiedział jasno: "Przecież Polska jest sąsiadem". Podobną postawę może okazać Słowacja, Rumunia (tu świetne relacje ma prezydent Duda z prezydentem Johannisem), Chorwacja (współinicjuje z Polską tzw. Trójmorze), być może Łotwa i Estonia, a niewykluczone, że także Czechy pod wodzą Babisza, krytycznego wobec nadmiernych ingerencji Unii w politykę poszczególnych krajów. Do tego oczywiście dochodzą Węgry, już dziś głośno mówiące, że będą przeciw, a niewiadome mogą okazać się także Austria czy Belgia, gdyż eurosceptycy współrządzą w obu tych krajach. No i Londyn, który ciągle ma jeszcze głos w Unii, a nie ma żadnego powodu, aby robić jakąkolwiek przyjemność "eurokratom" z Brukseli, których nie znosi, bo chcą obłożyć Anglików gigantycznymi karami pieniężnymi za Brexit.
Na pierwszy rzut oka widać, że skoro w europarlamencie ciężko zebrać dwie trzecie dla wniesienia oskarżenia przeciw Polsce, to jeszcze trudniej byłoby zebrać traktatowe cztery piąte w Radzie Europejskiej dla wydania wyroku. W takiej sytuacji także mało prawdopodobne, aby Juncker i Timmermans chcieli brać na siebie i Komisję ryzyko wniesienia oskarżenia, które może upaść. To wszystko wprawdzie nie znaczy, że Kaczyński może sobie spać całkiem spokojnie, ale też - prawdę mówiąc - Europa nie daje mu na razie powodu, aby popadać w przesadną nerwicę.
Jan Maria Rokita dla WP Opinii