Jakub Majmurek: Roja komedia smoleńska
To chyba Napoleon miał powiedzieć, że od wzniosłości do śmieszności tylko jeden krok. Po klęsce niepotrzebnej i absurdalnej odysei stu dni, przekonał się o tym na własnej skórze. Ponad dwieście lat później, w mniej krwawych dekoracjach, możemy obserwować, jak wiele racji tkwi w tym powiedzonku, patrząc na losy narodowego, prawicowego kina, jakie w zeszłym roku – w postaci „Smoleńska” i „Historii Roja” – objawiło się polskiej publiczności.
Kino, które miało odmienić oblicze polskiej kinematografii, kultury i sfery publicznej, jak wzbudziło wśród widzów albo niezamierzone wybuchy śmiechu albo pełne poczucia żenady niezręczne milczenie. Mimowolnie komiczną odyseję obu dzieł zakończyła sobotnia gala Węży Polskiego Kina – nagrody od pięciu lat przyznawanej najgorszym w danym roku obrazom. „Rój” i „Smoleńsk” zdominowali nominacje, a dzieło Antoniego Krauzego zgarnęło 7 z 13 możliwych Węży – wyrównując rekord ustanowiony przez „Kac Wawę”.
Półkownik mitoman
Oba filmy poprzedzała przy tym legenda dział zbójeckich, niebezpiecznych, wyklętych przez salon III RP i jego filmowy establishment, który sprzysiągł się, by zablokować realizację, pokazujących „niebezpieczną prawdę” produkcji. Jerzy Zalewski i członkowie ekipy „Smoleńska” chodzili po „Gazetach Polskich”, Telewizjach Republikach, czy odzyskanym przez Jacka Kurskiego TVP, gdzie skarżyli się na dotykające ich mechanizmy nieformalnej, środowiskowej cenzury. „Rój” i „Smoleńsk” miały być półkownikami III RP – dziełami z politycznych przyczyn odłożonymi na półkę – skarżyli się twórcy i zapewniali, że gdy tylko ich produkcje trafią do kin „wstrząsną opinią publiczną”.
Gdy filmy w końcu trafiły na ekrany, chyba nawet część ich ekipy musiała zacząć tęsknić do czasów, gdy leżały na półkach lub pozostawały zamkniętym w głębokiej szufladzie scenariuszem. Rzekome filmowe torpedy okazały się niewypałami. W „Smoleńsku” w jednej ze scen grana przez Andrzeja Mastalerza postać nocą kontaktuje się z bohaterką. Spotyka się z nią nocą, w konspiracyjnej atmosferze, przybiera pozy, jakby zdradzić miała sekrety, które wywrócą do góry nogami całe nasze postrzeganie rzeczywistości, po czym… podaje kilka faktów, które postać grana przez Beatę Fido mogłaby znaleźć po kilku minutach riserczu w Google.
Scena ta najlepiej podsumowuje mimowolnie komiczny kontrast między wyklętą legendą „Smoleńska”, czy „Roja”, a tym, co faktycznie było w nich widać. Rzekomy „półkownik” kina III RP okazał się żołnierzem-samochwałą, mitomanem zmyślającym swoje weterańskie opowieści o prześladowaniach i szykanach. Po seansie „Smoleńska” nie mogło być już wątpliwości, że jeśli coś uniemożliwiało temu dziełu uzyskanie publicznych środków, to głównie fatalny, pełen dziur, nietrzymający się kupy scenariusz.
Tatarzy pod Wawelem
Krytyka – poza niektórymi publicystami prawicowych pism – nie miała dla dzieła Antoniego Krauzego litości. Publiczność w dużej mierze go zignorowała. Film zobaczyło w kinach niecałe pół miliona widzów. W dobrym dla polskiego kina frekwencyjnie roku, gdy liczbę miliona widzów przekroczyły cztery polskie premiery to bardzo niewiele. „Smoleńsk” zajął w box officie dopiero 33 miejsce, wyprzedzony nie tylko przez rodzinne animacje, „Pitbulle”, „Wołyń”, czy „Planetę singli”, ale także przez niełatwą „Ostatnią rodzinę”, czy kameralne „Moje córki krowy”.
Trudno się temu dziwić. Czasem złe filmy zyskują kultowy status, widzowie oglądają je dla beki, wielokrotnie powtarzając szczególnie śmieszne – często wbrew intencjom twórców – sceny. „Smoleńsk” stawiał opór takiemu odbiorowi. Po pierwsze dlatego, że był po prostu nudny. Po drugie, nie sprzyjała temu towarzysząca filmowi atmosfera skrajnej polaryzacji, gdzie prawa strona każdy krytyczny głos wobec „Smoleńska” traktowała jako kolejny atak na siebie w „wojnie polsko-polskiej” i „brak szacunku dla ofiar tragedii i ich rodzin”.
Dopiero wycięte z filmu fragmenty pokazywane na gali Węży, w tym aż cztery nominowane w kategorii „najbardziej żenująca scena”, pozwoliły mi uświadomić sobie mimowolnie komiczny charakter filmu Antoniego Krauzego. Trudno powstrzymać się od śmiechu, gdy widzi się protestujących przeciw pochówkowi Lecha Kaczyńskiego na Wawelu Azjatów, zachowujących się wobec zmarłego prezydenta z agresją, jakiej z tej strony nie doświadczył żaden polski władca od czasu tatarskiego najazdu na Kraków w 1241 roku.
Żenujący film na ważny temat
„Smoleńsk” zgarnął też nagrodę za „żenujący film na ważny temat”. To określenie najlepiej podsumowuje zarówno film Krauzego, jak i „Historię Roja”. Oba obrazy poruszają przecież tematy, które kinematografia powinna przerobić. Kino jest bowiem doskonałym medium do inicjowania istotnych historycznych i politycznych debat. Film jak żadne inne medium potrafi nadać konkretną, zmysłową, angażującą emocje postać, abstrakcyjnym stanowiskom w historycznych i ideowych sporach.
A spór o Smoleńsk i historię polskiego powojnia jest czymś, czego ciągle jako wspólnota nie przerobiliśmy. Warto – nie wpadając w idiotyczne teorie spiskowe – zapytać się co naprawdę w Smoleńsku zawiodło, co katastrofa mówi o naszym państwie. Siła i gwałtowność sporu, jaki wyłonił się już na drugi dzień po niej także są symptomami głęboko trawiących naszą wspólnotę problemów, które zdolny reżyser mógłby sprawnie zdiagnozować, pokazać, być może otwierając drogę do ich rozbrojenia.
Także spór o powojnie daje okazje do istotnych dyskusji na temat faktycznych historycznych procesów, jakie ukształtowały polskie społeczeństwo w jego obecnym kształcie, (bez)użyteczności romantyczno-insurekcyjnego modelu polskości, oceny PRL, problemu traumy i zerwanej ciągłości w naszej narodowej tożsamości.
Niestety, zarówno „Smoleńsk”, jak „Historia Roja” to zmarnowana szansa na takie kino. Zamiast kina zabierającego sensowny głos w narodowej dyskusji Zalewski i Krauze robią toporną, partyjną propagandę. „Historia Roja” to w zasadzie nic więcej, niż ekranizacja kibolskich okrzyków typu „śmierć wrogom ojczyzny”, czy „raz sierpem raz młotem, czerwoną hołotę”. „Smoleńsk” z kolei wygląda jak próba przeniesienia na ekran kolejnych oderwanych od rzeczywistości wstępniaków „Gazety Polskiej Codziennej”, o katastrofę oskarżających raz Rosjan, raz Tuska, przedstawiających teorie o bańce helowej, czy „trzech wybuchach”.
Propaganda ta jest przy tym na poziomie samego filmowego rzemiosła tak nieudolnie zrobiona, że nie przemawia do nikogo, poza już przekonanymi. W „JFK” Oliver Stone też sprzedaje fantastyczne teorie o wielkim spisku prowadzącym do mordu na amerykańskim prezydencie, ale nawet jeśli widz w nie wierzy, to daje się uwieść filmowemu mistrzostwu reżysera. „Smoleńsk” nie uwodzi, zrobiony jest zgrzebnie, wygląda nie jak film z XXI wieku, ale magazyn reporterów ze stawiającej pierwsze kroki telewizji kablowej z początku lat 90. wieku XX.
Dlaczego potrzebujemy dobrego prawicowego kina
Jako osobę, która z polityczną i kulturową prawicą nijak nie sympatyzuje, te wszystkie klęski w próbie stworzenia bliskiego obecnej władzy narodowego kina powinny mnie cieszyć. Jednak nie cieszą, jak mimowolnie zabawne nie byłyby niektóre sceny ze „Smoleńska”, czy „Historii Roja”, gdy myślę o tych filmach jest mi po prostu smutno. Smutno, bo mimo wszystko chciałbym oglądać dobre, prawicowe kino, reprezentujące konserwatywną wrażliwość.
Nawet jeśli nie jest to moja wrażliwość, to zyskałbym coś mierząc się z nią pokazaną na ekranie w artystycznie i myślowo przekonujący sposób. Nawet gdybym się nie zgodził, zdenerwował, obraził, koniec końców by mnie to wzbogaciło. Francuskie kino silne jest i konserwatywnym Rohmerem i „lewackim” Godardem, katolickim Bressonem i „gejowskim” Ozonem – nie miałby nic przeciwko takim ideologicznym parytetom w kinie polskim.
Malutki kroczek w tum kierunku robi pokazywany niedawno w polskich kinach film „Wyklęty”. Choć współczesne fragmenty to straszne poligramota, a wizja powojnia obecna w filmie pozostaje skrajnie zideologizowana i uproszczona, to jest to dzieło zrobione przez reżysera świadomego swojego warsztatu i możliwości współczesnego języka filmowego, zdolne za jego pomocą oddać tragedię bohaterów.
Kilka lat temu w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej można było oglądać wystawę o nowej sztuce narodowej. Zaludniały je w większości estetycznie koszmarne twory: oprawy meczów, patriotyczne bieda-murale, pomniki papieskie, wielkanocne groby ze smoleńskimi motywami. Kuratorzy pytani, czy wyśmiewają się z tej estetyki, odpowiadali, że intencje mieli wręcz przeciwne – chodziło im raczej o to, by wywołać ferment, który doprowadzi do tego, by pomniki papieskie były po prostu lepsze. Skoro jest i będzie ich tyle, możemy się tego chyba domagać.
Estetyka pokrewna tej prezentowanej na wystawie, zasilana na różne sposoby publicznymi pieniędzmi, będzie teraz masowo wchodzić do kina. Nie wiem, czy grad wężowych nominacji i nagród do czegokolwiek przekona Macieja Pawlickiego czy Jerzego Zalewskiego, ale jeżeli lęk przed śmiesznością zmusi choć jedną ekipę do tego, by nakręciła trochę lepsze kino narodowe, cała wężowa beka ze Smoleńska okaże się całkiem pożyteczna dla polskiej kultury. A zwłaszcza dla osadzonej dziś w celi śmiechu filmowej prawicy.
Jakub Majmurek dla WP Opinie