Jakub Majmurek: PiS-owska dyplomacja znów walczy na dwa fronty
Mahatma Ghandi pytany kiedyś, co sądzi o zachodniej cywilizacji, miał odpowiedzieć, że byłby to wspaniały pomysł. To samo odpowiedziałbym, gdyby mnie ktoś zapytał, co sądzę o polityce międzynarodowej PiS. To, co obserwujemy w ciągu ostatnich dwóch lat, na miano poważnej polityki bowiem nie zasługuje. Nie mylmy szlachetnej dyplomatycznej sztuki uprawianej przez Talleyranda, Metternicha czy Kissingera z awanturami na poziomie przedszkolnej piaskownicy.
Obecna władza lubuje się w polityce historycznej. Przy tym, jak pokazuje przede wszystkim polityka zagraniczna i obronna tej ekipy, z ciągle przywoływanej historii nie uczy się ona absolutnie niczego.
Polska samotna
Rząd PiS-u nie uczy się nawet z historii względnie nieodległej, jak ta międzywojennej Polski. Jaka jest bowiem główna lekcja z krótkich dziejów II RP? Taka, że kraj wepchnięty między dwóch wrogich mu sąsiadów, skłócony z praktycznie wszystkimi innymi graczami własnego regionu, nawet w sojuszu z potężnymi acz odległymi aliantami skazany jest na klęskę.
U kresu swojego istnienia II RP miała fatalne relacje z większością sąsiadów. W ciągu niecałych dwóch lat kierowanej przez Witolda Waszczykowskiego dyplomacji udało się niemal powtórzyć ten wynik. Niedobre – tu głównie z winy Rosjan – stosunki z Moskwą PiS odziedziczył po poprzednikach. Także problemy z relacjach z Litwą nie zaczęły się w listopadzie 2015 roku. Relacje z wszystkimi innymi kluczowymi dla przyszłości Polski partnerami – Francją, Niemcami, Ukrainą – Waszczykowski i popierający go polityczny obóz popsuli już wyłącznie na własny rachunek.
Ostatni tydzień przyniósł kolejny festiwal takiej głęboko szkodliwej dla naszego kraju polityki. Minister Waszczykowski, z właściwą sobie gracją, przypuścił dyplomatyczną ofensywę jednocześnie przeciw Kijowowi i Berlinowi. W czym na niemieckim froncie wsparł go minister Macierewicz. Oczywiście, można wyobrazić sobie sytuację, gdy interes Polski nakazuje stanowcze, ostre słowa – a nawet działania - wobec obu stolic. Z pewnością jednak nie były to te przypadki.
Jak nie postępować z ukraińskim nacjonalizmem?
W sporze z Ukrainą poszło wyłącznie o politykę historyczną. Odkąd PiS objął władzę dwa lata temu, nasza polityka wobec Kijowa stała się zakładniczką polityki historycznej, produkowanej na użytek wewnętrzny. Choć czołowi politycy rządzącego obozu wciąż deklarują przywiązanie do doktryny Giedroycia – "demokratyczna, niezależna Ukraina jest gwarantem niepodległości Polski" – to jednocześnie wpływ na linię polityczną PiS zdobyły środowiska "kresowe". Mniej lub bardziej niechętne pomajdanowej Ukrainie, otwarte na rosyjską narrację, postrzegające rzeczywiste cierpienie Polaków ze wschodnich kresów II RP w okresie II wojny, jako punkt wyjścia i dojścia naszej polityki wschodniej.
Wiele działań rządowego obozu ostatnich dwóch lat wpisywało się w schematy takiego "kresowego" myślenia. Od zeszłorocznej uchwały sejmowej na temat zbrodni wołyńskiej, określającej ją mianem ludobójstwa – co jest nie do przyjęcia dla strony ukraińskiej – po słowa Waszczykowskiego z lipca, przestrzegające Ukraińców, że "z Banderą do Europy nie wejdą". W ostatnich dniach szef MSZ jeszcze bardziej zaostrzył język wobec Kijowa. Zapowiedział zakaz wjazdu do Polski dla Ukraińców głoszących "antypolskie stanowisko" w kwestii UPA i Wołynia. Zaznaczył też, że nie wie, czy nie będzie odradzał prezydentowi Dudzie grudniowej wizyty w Charkowie.
Zobacz także: "Bitwa Redaktorów". Paweł Lisicki surowo ocenia szefa MSZ
Bezpośrednim powodem słów Waszczykowskiego może być impas w sprawie ekshumacji grobów Polaków, poległych na terenach Ukrainy w trakcie II wojny światowej. W sprawie ukraińskiego nacjonalizmu i polskich grobów PiS ma wiele racji. Wykłada je jednak w najgorszy możliwy sposób. Nic nie wskóramy w kwestii ukraińskiego kultu UPA arogancko pouczając naszych sąsiadów, jakich bohaterów mają prawo czcić i grożąc im sankcjami za niepasującą Warszawie politykę historyczną. Taki ton polskiej dyplomacji tylko wzmacnia antypolskie nastroje na Ukrainie. Daje siłę dwóm "antypolskim partiom" w Kijowie – skrajnie nacjonalistycznej i rosyjskiej.
Polska PiS jest przy tym w swoich atakach na ukraiński nacjonalizm zupełnie niewiarygodna. Sama dokonuje całkowicie bezmyślnej rehabilitacji własnego nacjonalizmu spod znaku ONR i Narodowych Sił Zbrojnych. W tym samym czasie, gdy Waszczykowski łajał Ukraińców za UPA, w "odzyskanym" przez premiera Glińskiego Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, mogliśmy oglądać wystawę oddającą cześć m.in. Romualdowi Rajsowi "Buremu" – według śledztwa IPN odpowiadającego za zbrodnie na cywilnej ludności białoruskiej w okresie powojnia.
Zakładnicy Wołynia
Co jednak najważniejsze, polityka wobec Ukrainy dyktowana wyłącznie przez historię uniemożliwia realizację żywotnych interesów współczesnej Polski na wschodzie. W atmosferze ciągłego agresywnego sporu o przeszłość nie da się realizować giedroyciowskiej linii. Jej efektywna egzekucja wymaga bowiem sporej dozy zaufania i zrozumienia przynajmniej między polskimi i ukraińskimi elitami. Działania Waszczykowskiego podkopują je, wprowadzając między Warszawą a Kijowem stan ciągłej wojny na historycznej pamięci.
W obliczu agresywnej imperialnej polityki Rosji w naszym regionie i niepewności, jaką stwarza Trump w Białym Domu, integralność i faktyczna suwerenność prozachodniej, demokratycznej Ukrainy pozostaje w żywotnym interesie Polski. Taka Ukraina jest nie tylko barierą chroniącą przed polityką imperialną Moskwy w regionie, ale także gwarancją stabilności i bezpieczeństwa w naszym najbliższym otoczeniu. Dla tych celów warto tolerować nawet bardzo wątpliwą z polskiego punktu widzenia politykę historyczną Kijowa.
Polityka Polski roku 2017 nie może być zakładniczką Wołynia i innych historycznych traum. Groby i umarli zasługują na szacunek – ale nie na decydujący głos w sprawie przyszłości żywych.
Hejże, na Berlin!
O ile w wypadku Ukrainy w grę wchodzi realny konflikt o historię, to ostatnia awantura z Niemcami od początku do końca stwarza wrażenie absurdalnej komedii omyłek. Poszło bowiem o wypowiedź niemieckiej ministry obrony narodowej, Ursuli von der Leyen, która w telewizyjnej dyskusji powiedziała, że demokratyczny opór młodego pokolenia Polaków zasługuje na wsparcie.
Prawica i sprzyjające jej media zrobiły z tego wielką sensację. „Oto dowód, że Niemcy mieszają się w wewnętrzne sprawy Polski! Że knują, jak obalić demokratycznie wybrany rząd!” – krzyczały. Niestety, za logiką tabloidowego nagłówka poszły działania najważniejszych polityków w państwie. Minister Waszczykowski odbył poważną rozmowę z niemieckim ambasadorem w Warszawie, Rolfem Nikelem, zaś szef MON, Antoni Macierewicz wezwał do siebie wojskowego attaché niemieckiej ambasady.
Niemieccy dyplomaci musieli mieć poczucie absurdu. Von der Leyen w rzeczonej dyskusji… broniła bowiem Polski. Nasz kraj atakował w niej m.in. lider niemieckich liberałów (FDP), Christian Linder – wymieniany jako kandydat na przyszłego szefa niemieckiego MSZ. Linder mówił, że w dalszej integracji nie ma sensu oglądać się na Polskę i Węgry. Jeśli kraje te chcą być hamulcowymi Europy, to proszę bardzo, zostawmy je samym sobie. Zgodnie z dotychczasową linią rządu Merkel, von der Leyen wzywała do cierpliwości wobec Polski. Wskazywała na jej znaczenie dla zjednoczonej Europy. Argumentowała, że nasz kraj nie jest tożsamy z jego obecnym rządem.
W tym kontekście padły słowa o oporze młodych Polaków. Pewnie także z punktu widzenia celów niemieckiej polityki wobec Polski mało fortunne. Równie mało fortunna jest jednak awantura, jaką w tej sprawie wszczyna polski rząd. Zachowując się jak zakładnik najbardziej skrajnej i irracjonalnej części własnego zaplecza, gabinet Szydło zraża do siebie tę część niemieckich elit politycznych, które nie chcą palić mostów między Polską a Europą Zachodnią, mimo kolejnych ekstrawagancji pisowskiej Warszawy zachowując dużą dozę cierpliwości i gotowości do współpracy. W ten sposób rząd nie tylko nie "wstaje z kolan wobec Berlina", ale przekonuje niemiecką opinię publiczną, że to nie von der Leyen, ale Linder ma rację co do tego, że Warszawę z Orbánem faktycznie najlepiej odstawić na boczny tor.
To nie żadna polityka
W demokracji także polityka zagraniczna jest kwestią podlegającą dyskusji. Różne partie mogą mieć jej różne koncepcje i, jeśli uzyskają mandat wyborczy, mają pełne prawo wcielać je w życie.
Problem w tym, że w ciągu dwóch lat "dobrej zmiany" żadnej spójnej koncepcji zagranicznej polityki PiS nie widać. Choć takie zarysy wyłaniały się, gdy PiS rządził poprzednio, w latach 2005-2007. Dziś polska dyplomacja to jeden wielki chaos. Trudno wskazać w nim jakiekolwiek racjonalnie wyznaczane cele i sensownie dobierane środki do jej realizacji. Można bowiem uznać, że Giedroyć jest martwy, a zamiast sojuszu z Kijowem Polska powinna postawić na reset z Rosją. Ale – jak zauważył niedawno Witold Jurasz – zaczynanie takie resetu od czołowego zderzenia z Ukrainą, jest gwarancją tego, że reset ten odbędzie się całkowicie na warunkach Moskwy.
W chaosie PiSowskiej dyplomacji są tylko dwie stałe: bezrefleksyjne i bezwarunkowe stawianie na Trumpa oraz godnościowe awantury wszczynane w rytm wzburzeń betonowej części elektoratu, oburzającego się raz na Francję, innym razem Niemców czy "ukraińskich banderowców".
Mahatma Ghandi pytany kiedyś co sądzi o zachodniej cywilizacji, miał odpowiedzieć, że byłby to wspaniały pomysł. To samo odpowiedziałbym, gdyby mnie ktoś zapytał, co sądzę o polityce międzynarodowej PiS. To, co obserwujemy w ciągu ostatnich dwóch lat, na miano poważnej polityki z pewnością nie zasługuje. Nie mylmy szlachetnej dyplomatycznej sztuki uprawianej przez Talleyranda, Metternicha czy Kissingera z awanturami na poziomie przedszkolnej piaskownicy.
Jakub Majmurek dla WP Opinie