Jakub Majmurek: Duda nam się nie udał. Czy "pan Adrian" zacznie wierzgać?
Minęła właśnie druga rocznica wyboru Andrzeja Dudy na stanowisko prezydenta RP. Od tego zaczęła się cała dobra zmiana, to była pierwsza kostka domina, która pociągnęła za sobą kolejne. Bez zwycięstwa Dudy PiS pewnie nie wygrałby – a przynajmniej nie na taką skalę – wyborów parlamentarnych, nawet jeśli, to jego politykę skutecznie blokowałyby weta Komorowskiego.
29.05.2017 07:34
Klęska tego ostatniego przez lata, jeśli nie dekady, analizowana będzie przez politologów i speców od marketingu politycznego. To bowiem nie Duda wygrał wybory, tylko były prezydent je przegrał – spektakularnie, na własne życzenie, popełniając wszystkie praktycznie błędy, jakich popełnić nie powinien. Duda nie zaprezentował w kampanii niczego – żadnej idei, przymiotu charakteru, porywającej mowy – która wskazywałaby, że jest dobrym kandydatem na głowę państwa. Choć stojąca za nim polityczna machina PiS wykonała kawał dobrej roboty i praktycznie anonimowego posła w kilka miesięcy zmieniła w rozpoznawalnego polityka, zdolnego wykorzystać wpadki Komorowskiego i wygrać.
Prezydent partyjny
Wytworzyło to jednak paradoksalną sytuację. Choć prezydent Duda dostał mocny demokratyczny mandat bezpośredniego wyboru, to miał też poczucie, że nigdy nie udałoby mu się go zdobyć, gdyby nie partia i że to jej – a nie wyborcom – zawdzięcza przede wszystkim swoje wyniesienie. Przez pierwsze dwa lata po wyborze nie zrobił więc w zasadzie nic, by skutecznie od partii się politycznie usamodzielnić.
Zaraz po zaprzysiężeniu ułatwił życie PiS, ułaskawiając wpływowego wiceprezesa Mariusza Kamińskiego, na którym ciążył nieprawomocny wyrok za przekroczenie uprawnień w okresie, gdy kierował Centralnym Biurem Antykorupcyjnym. Wątpliwe prawnie ułaskawienie umożliwiło Kamińskiemu bezproblemowe objęcie stanowiska ministra koordynatora służb specjalnych w rządzie Beaty Szydło.
Prezydent poszedł także na rękę partii, przyłączając się do jej walki o odzyskanie Trybunału Konstytucyjnego. Najpierw nie przyjął ślubowania od prawidłowo wybranych sędziów, a następnie zaprzysiągł w nocy wybranych na ich miejsce dublerów – czym najpewniej popełnił delikt konstytucyjny. To jeszcze bardziej osłabia prezydenta wobec PiS – tylko silna pozycja partii z Nowogrodzkiej chroni go teraz przed ewentualnym Trybunałem Stanu.
Choć w kampanii Duda krytykował Komorowskiego za to, że jest „notariuszem rządu”, sam jeszcze bardziej wszedł w tę rolę. Z szybkością karabinu maszynowego podpisywał w zasadzie wszystko, co przygotował mu Sejm, w tym tak kontrowersyjne ustawy, jak wdrażana w biegu likwidacja gimnazjów. Raz tylko odesłał ustawę o zgromadzeniach do – przejętego już przez PiS – TK.
Wszyscy, którzy poparli Dudę licząc na nowe otwarcie, na ponadpartyjny i bardziej aktywny model prezydentury, musieli się poczuć głęboko rozczarowani.
Dwa lata bierności
Zwłaszcza, że prezydentura Dudy była nie tylko ślepo wierna wobec Nowogrodzkiej, ale także dość bierna. Trudno w zasadzie wskazać choć jedną inicjatywę prezydenta, która zakończyłaby się sukcesem i dała zapisać jako wyraźne dziedzictwo pierwszego okresu jego rządów. Tam, gdzie prezydent próbował coś faktycznie zdziałać, nie udawało się mu to. Najlepszym przykładem pozostaje sprawa frankowiczów. Obietnica odciążenia posiadaczy kredytów mieszkaniowych we frankach pomogła Dudzie wygrać wybory, zdesperowani kredytobiorcy gotowi byli zagłosować na każdego, kto ulży ich sytuacji – jak daleki nie byłby od ich poglądów. Sprawa jednak najpierw utknęła między prezydentem a rządem, a koniec końców nie wyszło z niej nic, co byłoby w stanie zaspokoić żądania świetnie zorganizowanych i elokwentnych politycznie organizacji dłużników. Wątpliwe, by po raz drugi udzieliły one prezydentowi kredytu zaufania.
W sprawie toksycznych frankowych kredytów kancelaria Dudy z jednej strony nie miała eksperckich mocy, by dźwignąć temat i przygotować dobrą ustawę, z drugiej - najwyraźniej uległa ekonomicznym resortom w rządzie, przerażonym, że proponowana restrukturyzacja długów frankowych będzie nie do uniesienia dla systemu bankowego.
Także w tych obszarach, gdzie polscy prezydenci tradycyjnie pozostawali bardzo aktywni – polityce obronnej i zagranicznej – Duda pozostawał zaskakująco bierny. W armii Antoni Macierewicz dostał w zasadzie carte blanche, ostentacyjnie ignorował prezydenta. Ten upomniał się o swoje dopiero niedawno, w momencie gdy „ekstrawagancje” Macierewicza zaczęły przeszkadzać samemu prezydentowi Kaczyńskiemu. Znów w publicznym odbiorze wygląda to tak, że prezydent upomniał się o swoje konstytucyjne uprawnienia dopiero wtedy, gdy Prezes pokazał, że już można.
Gdy Witold Waszczykowski z gracją szarżującego nosorożca palił wszystkie polskie mosty w Unii Europejskiej i zrażał do nas kolejne rządy, obóz prezydenta milczał. Jasne, trudno byłoby oczekiwać, by Duda wprost wystąpił przeciw polityce zagranicznej swojego obozu. Ale mógł równoważyć fatalną dyplomację rządu Szydło własną: bardziej koncyliacyjną wobec sojuszników, szukającą porozumienia, dbającą o to, by nie zerwać przeciąganej z europejskimi partnerami liny.
Dziś na arenie międzynarodowej Duda nie ma nawet cienia pozycji, jaką miał Lech Kaczyński, o Aleksandrze Kwaśniewskim nie wspominając. Ten pierwszy próbował prowadzić własną politykę wschodnią, choć nie zawsze była ona fortunna, to w części krajów byłego ZSRR zyskała mu pewien szacunek. Za czasów Kwaśniewskiego Pałac Prezydencki pozostawał jednym z centralnych ośrodków polityki zagranicznej, a rola prezydenta w ocaleniu Ukrainy przed wojną domową po pomarańczowej rewolucji, zapewnia mu po prostu poczesne miejsce w historii. Duda to zupełnie nie ta liga. Zagraniczni przywódcy wiedzą, że prezydent i tak o niczym nie decyduje i prawdziwe negocjacje prowadzić trzeba z pewnym szeregowym posłem.
Pan Adrian zacznie wierzgać?
Wiedzą też o tym uczestnicy i komentatorzy polskiego życia politycznego, przez których prezydent Duda traktowany bywa często pobłażliwie, jeśli nie lekceważąco. Ostatecznie lekceważenie okazuje mu prezes Kaczyński. Jadwiga Staniszkis powiedziała kiedyś o prezydencie, że powinien zostać instruktorem narciarskim, gdyż najlepiej wychodzi mu "ględzenie na stoku".
W popularnym serialu satyrycznym "Ucho prezesa" prezydent przedstawiony jest w chyba najbardziej okrutny sposób. Choć jest postacią nawet dość sympatyczną, to jednocześnie zupełnie niepoważną, pozbawioną charyzmy, safandułowatą. Wysiaduje w poczekalni Prezesa nie mogąc dostać się na audiencję, w układance władzy zajmuje na tyle nieistotną pozycję, że nawet recepcjonistka nie jest w stanie spamiętać jego imienia i nazywa go ciągle "panem Adrianem".
Jak donosiła prasa, prezydent bardzo przejął się takim swoim wizerunkiem. To miało go skłonić do działania, w tym do samodzielnego wniosku o referendum w sprawie zmian w konstytucji. Czy pan Adrian przestanie w końcu pokornie czekać w przedpokoju? Czy – by użyć metafory Ludwika Dorna – siłą wejdzie do gabinetu Prezesa i zacznie rozbijać tam meble? Jestem sceptyczny. Bo trudno uwierzyć, by ktoś, kto przez dwa lata znosił tak podległą rolę, nagle – pod wpływem wywołanego przez kabaret impulsu – wygra walkę o samodzielność z jednym z najbardziej sprawnych i bezwzględnych graczy w polskiej polityce po roku 1989.
Czy potrzebujemy takiego prezydenta?
Mimo lekceważenia ze strony osób żyjących z polityki, prezydent Duda nie ma najgorszych notowań. Oceny jego pracy rozkładają się mniej więcej pół na pół – widać to było w ostatnim, kwietniowym sondażu Kantar Public (dla Polskiego Radia) i badań Ariadny dla WP (tu lekko przeważają opinie negatywne). Według badań z marca, prezydent prowadzi w rankingu zaufania politykom, wyprzedzając premier Szydło i prezesa Kaczyńskiego – prowadzącego w czołówce rankingu nieufności. Na jakiej zasadzie Polacy i Polki mogą ufać Dudzie, nie ufając szefującemu mu politycznie Kaczyńskiemu, jest dla mnie zagadką, jakiej nie potrafię objaśnić.
Czy to zaufanie wystarczy Dudzie, by zawalczyć o reelekcję? Zwłaszcza z wracającym z Brukseli Donaldem Tuskiem? Może być trudno. Jeśli Duda walkę o niezależność przegra i znów pogrąży się w stuporze, jego bierność może zacząć naprawdę drażnić Polaków. A wtedy, wśród proponowanych zmian w konstytucji, może pojawić się i ta, by w końcu zreformować prezydenturę. Obecne przepisy dzielą władzę wykonawczą między rząd i prezydenta. Dają prezydentowi bardzo mocny mandat demokratycznego wyboru, ale ograniczone środki do prowadzenia własnej polityki. Jeśli prezydent nie jest przywódcą swojego obozu to albo skazany jest na konflikt o władzę z rządem, albo na rolę rządowego notariusza. A notariusza nie warto wybierać w kosztujących miliony wyborach bezpośrednich – może to zrobić parlament.
Reforma ustroju w stronę systemu konsekwentnie kanclerskiego, z wybieranym przez zgromadzenie narodowe, pełniącym czysto protokolarno-reprezentacyjne funkcje, prezydentem, usprawniłaby działania państwa polskiego. Jeśli zła prezydentura Dudy stworzy społeczne poparcie dla takiego rozwiązania, to obecny prezydent zapisze się jednak czymś pozytywnym w historii.
Jakub Majmurek dla WP Opinie