Jakub Majmurek: czyje są media publiczne?
To my, obywatele jesteśmy właścicielami mediów publicznych. Nie politycy. Nie po to płacimy na nie abonament, by ułatwiać rządowi komunikowanie się z nami. Od tego rząd ma Centrum Informacyjne Rządu, rzeczników prasowych, gabinety polityczne w ministerstwach. Abonament płacimy po to, by w naszym imieniu telewizja publiczna mówiła do polityków. By patrzyła im na ręce i zadawała im pytania. Jeśli minister jest zbyt zadowolony po wywiadzie w medium publicznym, to znaczy, że dziennikarz zapewne nie do końca dobrze wykonał swoją pracę - pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski.
Pytany przez jakiegoś dziennikarza "co sądzi o cywilizacji zachodniej", Mahatma Gandhi miał odpowiedzieć "byłby to doskonały pomysł". W Polsce w podobny sposób moglibyśmy odpowiedzieć na pytania o media publiczne. W epoce PRL bezpośrednio podlegały one władzy politycznej i miały realizować jej zadania, były po prostu "mediami rządowymi". Przełom roku '89 miał je przywrócić obywatelom, uczynić z nich jedną z najważniejszych instytucji nowego, demokratycznego ładu. Miały stać na straży takich jego fundamentów jak odpowiedzialność władzy przed opinią publiczną, prawo do rzetelnej informacji, pluralizm polityczny i światopoglądowy.
Niestety, wszystkie siły polityczne wolnej Polski nie potrafiły przez lata oprzeć się pokusie, by mediów nie traktować jako narzędzia propagandy swojej formacji i źródła sutych dyrektorskich apanaży dla jej kadr. Niemal każda partia na różne sposoby "przejmowała" TVP i Polskie Radio, montowała kierujące nimi koalicje, zatrudniała bliskich sobie szefów anten i informacji. Żadna nie zdobyła się na to, by media oddać obywatelom. Także Platforma Obywatelska.
W tym roku, gdy jeszcze rządziła PO, do konkursu na stanowisko prezesa TVP stanęło trzech kandydatów niezwiązanych bezpośrednio z żadną polityczną siłą, mogących wylegitymować się wielkim dorobkiem w dziedzinie zarządzania kulturą, popieranych przez środowisko twórców: Robert Kozak (długoletni pracownik BBC, szef Wiadomości TVP i Teleexspresu), Agnieszka Odorowicz (była dyrektor PISF), oraz Jacek Weksler (dyrektor Teatru Telewizji i jeden z twórców TVP Kultura). Żadnego z nich nie dopuszczono do finału konkursu, w którym mogliby publicznie przedstawić swoje pomysły na telewizję.
Zgubny kres hipokryzji
Teraz to zaniechanie mści się na PO, gdy PiS bezlitośnie przejmuje media publicznie. Brutalniej, niż jakakolwiek do tej pory siła i z potencjalnie znacznie niebezpieczniejszymi skutkami. Bo po PiS-owskim ataku media publiczne mogą się już po prostu nie podnieść. Dlaczego? Dlatego, że PiS nie tylko powtarza po poprzednikach fatalną praktykę, ale z obcesową ostentacją atakuje sam ideał mediów publicznych. Można powiedzieć, że partia Jarosława Kaczyńskiego zrywa po prostu z hipokryzją. Ale jak mawiał pewien francuski moralista epoki klasycznej, hipokryzja to hołd złożony cnocie przez występek. Hipokryzja zakłada istnienie pewnej normy, którą uznajemy, nawet ją łamiąc. Obecna polityka partii władzy niszczy nie tylko instytucję mediów publicznych, ale i stojący za nimi ideał normatywny. To w jego imieniu mogliśmy w przeszłości krytykować media i domagać się od nich wypełniania misji. To dzięki niemu udawało się bronić, także
pochodzącym z politycznego nadania, prezesom mediów i dyrektorom anten pewnej niezależności wobec żądań polityków.
Teraz to wszystko wydaje się kończyć. Politycy PiS wprost mówią, że media publiczne mają być niczym więcej niż narzędziem komunikowania się władzy z obywatelami, podlegającym kontroli rządu. Sytuację, w której rząd tej kontroli nie posiada, PiS postrzega jako stan patologiczny, wymagający natychmiastowego przerwania. Widać to już było w niesławnej rozmowie Karoliny Lewickiej w TVP Info z premierem Glińskim, w trakcie której wysoki urzędnik państwowy po prostu groził wykonującej swoje obowiązki dziennikarce. Socjolog i doradca prezydenta Dudy, profesor Andrzej Zybertowicz wprost mówi, że media publiczne "wypowiedziały PiS wojnę". Na tę wojnę PiS pozwolić nie może, jak twierdzi szef sejmowego klubu partii Ryszard Terlecki „jeżeli media wyobrażają sobie, że będą przez najbliższe tygodnie zajmować Polaków krytykowaniem naszych zmian czy naszych projektów zmian, to trzeba to przerwać”.
Najbardziej otwarcie podejście PiS do mediów publicznych wyraziła w felietonie dla Radia Maryja poseł Krystyna Pawłowicz. Pisze w nim [sprawdź] m.in.: "W systemie przedstawicielskim wyborcy od wskazanej przez siebie władzy oczekują wykonania wyborczych obietnic, a władza o postępach i przeszkodach w ich realizacji MUSI jakoś wyborców/społeczeństwo informować […]. […] MUSI w tym celu dysponować własnym, niezależnym kanałem informacyjnym". "Media publiczne to media rządowe […]. Mają służyć suwerenowi i wybranym przez niego każdorazowo przedstawicielom do sprawnego rządzenia państwem" - konkluduje polityczka. Gdy te słowa wywołały burzę, sama ich autorka zaczęła zaznaczać, że to wyłącznie jej prywatne opinie, zdystansował się od nich także dyrektor biura prasowego kancelarii prezydenta, Marek Magierowski. Profesor Pawłowicz powiedziała jednak głośno to, co większość PiS myśli po cichu: media
publiczne, to media rządowe.
Media obywatelskie
Powinno być tymczasem zupełnie odwrotnie. To my, obywatele jesteśmy właścicielami mediów publicznych. Nie politycy. Nie po to płacimy na nie abonament, by ułatwiać rządowi komunikowanie się z nami. Od tego rząd ma Centrum Informacyjne Rządu, rzeczników prasowych, gabinety polityczne w ministerstwach. Abonament płacimy po to, by w naszym imieniu telewizja publiczna mówiła do polityków. By patrzyła im na ręce i zadawała im pytania. Jeśli minister jest zbyt zadowolony po wywiadzie w medium publicznym, to znaczy, że dziennikarz zapewne nie do końca dobrze wykonał swoją pracę.
Co więcej, abonament na publiczne radio płacą ci, którzy zamiast słuchać Mariusza Błaszczaka woleliby posłuchać koncertu z Warszawskiej Jesieni. Albo dobrego punka. Czy dyskusji o nowych książkach. Na telewizję - także ci, którzy zamiast posła Piotrowicza, czy posłanki Kempy woleliby obejrzeć dokument o lasach deszczowych albo coś z filmowej klasyki. Media publiczne to nie tylko polityczna publicystyka i informacje. Pełnią one także rolę kulturotwórczą i edukacyjną. Jak ma się ona zmieniać w rytm każdych wyborów? To przecież absurd.
Zresztą nawet informacji i publicystyki w ten sposób, jaki proponuje PiS, robić się dobrze po prostu nie da. Jak zauważył na swoim blogu Jerzy Sosnowski [zobacz], propozycje PiS zakładają milcząco, że "ALBO przy zmianie rządu dziennikarze mają dopasowywać się za każdym razem do nowych założeń 'polityki informacyjnej', a zatem wykazywać się tak daleko idącą elastycznością kręgosłupa, że zatrąca to o niemoralność; ALBO przy zmianie rządu kolejne ekipy będą wymiatały dziennikarzy, związanych z partią, poprzednio sprawującą władzę, i zatrudniały 'swoich', co stwarza dość zasadniczy problem, jak zachować konieczną przecież ciągłość pracy mediów".
Daleko od ideału
Czy telewizja i radio, które na dniach zlikwiduje PiS spełniały ten ideał? O ile radio nie radziło z nim sobie najgorzej, to telewizja średnio. Cierpiała na trzy wyraźne choroby: celebrytozę, prowincjonalizm i „bokserski” model politycznej publicystyki.
Co rozumiem przez celebrytozę? To, że zbyt często zamiast dziennikarzy znanych z solidnej roboty, dziennikarskich śledztw, piętrowych, wyrafinowanych analiz, zdolności do zadawania prowokacyjnych, nieoczywistych pytań, telewizja oferowała gwiazdy z rozdętymi kontraktami i skłonnością do wywnętrzniania się w kolorowych pismach. Nie da się zapewne robić telewizji bez systemu gwiazd, w polskiej telewizji wyparł on jednak zbyt mocno dziennikarską substancję.
Co przez prowincjonalizm? To, że telewizja odwróciła się od świata. Ciężko było w niej znaleźć informacje o arabskiej wiośnie, konflikcie w Syrii, znaczeniu sporów na Morzu Południowochińskim, czy różowej fali w Ameryce Łacińskiej. Zamiast informować o tym, co dzieje się na świecie, i jak się to przekłada na polskie problemy, nasze szanse i zagrożenia, media publiczne zamykały się na naszym, swojskim podwórku. Newsem dnia było to, co Brudziński powiedział o Niesiołowskim, ten o Millerze, a Miller znów o Brudzińskim. Albo informacje z kroniki kryminalnej: mama Madzi, Trynkiewicz, ostatnio zdaje się porwany Damianek. By być fair, trzeba dodać, że telewizja publiczna nie była tu specjalnie gorsza od mediów prywatnych. Te także w czasie arabskiej wiosny korespondentów wysyłały nie na ogarnięty rewolucyjnym wrzeniem kairski Plac Tahrir, ale do Hurghady, by pokazać „co z polskimi turystami”.
Co przez "bokserski model publicystyki"? Formułę programów, gdzie do studia zaprasza się dwóch lub więcej polityków i napuszcza ich, by okładali się po głowie pałkami. Pałki są oczywiście gumowe, nikomu nie dzieje się krzywda, a publiczność - ta coraz jej mniejsza część, którą to ciągle interesuje - ma przez dwa, trzy kwadranse uciechę. Rozumiem czemu telewizja wybiera taki model. Posadzić naprzeciw siebie Niesiołowskiego i Pawłowicz, Ziobrę i Palikota, Korwina i feministkę, Winnickiego i antyfaszystę, jest łatwo. Sami się atakują, sami robią show, dziennikarz niewiele musi. Próba objaśniania świata jest o wiele trudniejsza.
Ale właśnie dlatego powinna podejmować ją telewizja publiczna. W naszej brakowało programów, które na bieżące problemy zdolne byłyby spojrzeć z góry, z szerszej perspektywy, z dystansem do bieżących partyjnych sporów. Gdzie w dyskusji braliby udział nie tylko zawodowi politycy i publicyści, ale też ekspertki czy działacze społeczni. Gdzie można by skonstruować dłuższą, bardziej skomplikowaną wypowiedź, bez obawy, że po minucie zostanie ona przerwana w pół zdania. Wzorem takiego programu jest dla mnie audycja z francuskiej telewizji publicznej Ce soir (ou jamais!). Można tam posłuchać dyskusji nad najważniejszymi problemami współczesności. Terroryzm, rosnące nierówności, przyszłość kapitalizmu, uberyzacja pracy. Rzadko wypowiadają się politycy, częściej ekonomiści, pisarki, socjologowie, filozofki. Jeśli politycy się pojawiają to poza prostą, partyjną logiką. Jest czas na długie wypowiedzi, skomplikowane diagnozy. W programie z 2014 roku, poświęconym „wojnie z terrorem”, na pierwsze padające na antenie
pytanie o tytułowy problem Dominique de Villepin, były premier i szef francuskiej dyplomacji, wygłasza głęboko przemyślaną, trwają ponad 6 minut wypowiedź [zobacz]. Nikt mu nie przerywa nie krzyczy „a co było, gdy wyście rządzili”, itp. Takiego czegoś szczególnie w telewizji brakowało. Jeśli takie dyskusje się pojawiały, to raczej w TVP Kultura, np. w Hali odlotów, która "dobrej zmiany" w mediach w obecnej formule raczej nie przetrwa.
Niepokorni lizusi
Niestety, nie sądzę, by zmiana wprowadzana przez PiS była zmianą na lepsze. Wystarczy popatrzeć, jak wyglądają dziś bliskie PiS media. Nie znaczy to, iż wszyscy dziennikarze z prawej strony są źli. Nie miałbym nic przeciw temu, by media spluralizować i otworzyć na prawicowe środowiska. Najciekawsze z nich - środowiska krakowski "Pressji", czy "Nowej Konfederacji" - w mediach publicznych są stanowczo zbyt rzadko. Także w TV Republika, "Do Rzeczy", a nawet "wSieci" są dziennikarze, których cenię. Nie miałbym nic przeciw temu, by do telewizji publicznej przeniesiony został np. program Tomasza Terlikowskiego Starcie cywilizacji - mimo "bokserskiej" nazwy, stwarzający miejsce na sensowną rozmowę.
Problemem jest jednak to, że PiS chce nie tyle bliskich sobie ideowo mediów, co mediów posłusznych rządowi. Jeśli plotki o tym, że stanowisko prezesa TVP ma objąć Jacek Kurski, a Polskiego Radia Marcin Wolski okażą się prawdziwe, pozbędziemy się ostatnich wątpliwości w tej sprawie. PiS pokazał to już zresztą przy okazji "pierwszej IV RP". Ideowo bliskiego partii, ale uważanego za nie dość dyspozycyjnego Bronisława Wildsteina, szybko zastąpił, przychodzący wprost z kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Andrzej Urbański.
Bliskie PiS media, jakie politycy tej partii stawiają jako wzór dla rzekomo wrogich jej mediów publicznych, nie tylko mają wyraziste poglądy, ale są też bardzo mocno zaangażowane po jednej stronie ściśle partyjnego sporu. Wobec PiS pozostają - poza nielicznymi wyjątkami - zupełnie bezkrytyczne. Dziennikarze, którzy w ciągu ośmiu lat rządów Platformy dumnie obnosili się z nadanym samym sobie mianem „niepokornych”, dziś często zmienili się w lizusów władzy. Niedawno wydany raport KRRiTV [przeczytaj] uznał, że to relacje bliskich nowej władzy telewizji Republika i Trwam pozostawały najbardziej stronnicze w trakcie kampanii wyborczej. W telewizji ojca Rydzyka jednemu komitetowi - PiS-owi i Zjednoczonej Prawicy - poświęcono 99,8 proc. czasu antenowego. Czy to ma być wzorzec dla mediów publicznych?
Czy media to przetrwają?
PiS w końcu przegra wybory, gorzej, że za jego rządów w mediach publicznych te ostatnie mogą nie przetrwać. Po kilku latach skrajnego upartyjnienia publicznej telewizji i radia, głosy, że to mediom publicznym trzeba odebrać politykę, prywatyzując je, mogą zyskać na sile i poparciu. Gdyby do likwidacji mediów publicznych faktycznie miało dojść, byłaby to wielka strata dla polskiej demokracji i kultury. Media prywatne zapewne nie realizowałyby tych wszystkich kulturalnych i edukacyjnych funkcji, które telewizja - a zwłaszcza radio - realizuje dziś nie najgorzej .Ofiarą PiS-owskiego skoku koniec końców paść mogą transmisje na żywo z Konkursu Chopinowskiego, pasma filmowe w TVP Kultura, programy o folklorze, nocne radiowe dyskusje o kinie, ideach czy teatrze.
Jako obywatele i obywatelki, prawdziwi właściciele mediów publicznych, nie powinniśmy się na to godzić. Być może z polityki medialnej PiS tyle wyniknie dobrego, że w końcu powstanie ruch społeczny, na rzecz telewizji faktycznie publicznej? Obywatelskiej, nie rządowej.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski