Jak woźny mecenasem został
Czy lepiej być woźnym czy adwokatem? No
jasne że adwokatem - bo to i prestiż, i duże pieniądze. Do takiego
wniosku doszedł Piotr M.(29 l.). Był woźnym w sądzie, słuchał
uważnie adwokackich mów, aż pewnego dnia kupił sobie togę i zaczął
bronić ludzi. Sukcesów miał sporo. Tylko że teraz sam potrzebuje
adwokata - pisze "Fakt".
Wysoki, przystojny, ubrany w nienagannie leżący na nim garnitur, wzbudzał zaufanie. Wątpiącym pokazywał czerwoną legitymację opatrzoną godłem orła w koronie i wszystkimi potrzebnymi pieczątkami. Wręczał także wizytówki, z których wynikało, że nazywa się dr Piotr M. albo mecenas Piotr Jehuda Goldman i jest aplikantem jednej z najbardziej znanych kancelarii adwokackich w Warszawie lub Lublinie. I ludzie powierzali mu swoje sprawy - podaje dziennik.
Zanim jednak do tego doszło, Piotr M. (29 l.) z Radomia zarabiał na chleb powszedni jako woźny w miejscowym sądzie, wiodąc ustabilizowane, nieskomplikowane życie. Ale majestat prawa zadziałał na niego jak narkotyk. Wielokrotnie z uwagą przysłuchiwał się sądowym rozprawom, że postanowił zostać adwokatem. Zamiar zbożny, ale... Piotr M. ani myślał kończyć ciężkich studiów prawniczych. Poszedł na skróty. Kupił togę adwokacką i jako doktor Piotr M. zaczął bronić ludzi - informuje "Fakt".
Był w tym bardzo dobry, piekielnie inteligentny. Gdyby zajął się adwokatura na poważnie, pewnie by daleko zaszedł - docenia go nawet jeden z jego sądowych przeciwników. Piotr M. może mówić o niezłej karierze, bo ma na koncie kilka wygranych spraw. Kilku małżeństwom pomógł się rozwieść, od innych zainkasował po kilkanaście tysięcy złotych za reprezentowanie przed sądem w sprawach majątkowych. Rzutkiemu "mecenasowi" powinęła się w końcu noga - pisze gazeta. (PAP)