PublicystykaJak damy nauczycielom 1000 zł więcej, nic się nie zmieni w polskiej szkole

Jak damy nauczycielom 1000 zł więcej, nic się nie zmieni w polskiej szkole

Każdy rodzic, który codziennie odprowadza dziecko do publicznej podstawówki, wie, że ani rząd PiS, ani żaden inny nie przeprowadził reformy edukacji. Przerzuciliśmy uczniów, niczym worek kartofli, z jednego schematu w drugi.

Jak damy nauczycielom 1000 zł więcej, nic się nie zmieni w polskiej szkole
Źródło zdjęć: © Agencja Gazeta | Grzegorz Celejewski
Jarosław Kuisz

To, że szkoła się nie zmieniła, widzi każdy tuż po wejściu do klasy. Ławki? Tak jak 30 lat temu, stoją w takich samych, "kościelnych" rzędach. Dzieci siedzą jedne za drugimi, zamiast ustawić krzesła w krąg. Nauczyciele, jak nie mieli, tak nie mają profesjonalnego wsparcia psychologicznego i superwizji. Choć wielu stara się, jak może, wciąż muszą uczyć według nudnego, skostniałego programu.

Przez chwilę obawiano się masowych zwolnień z powodów ideologicznych. Nic takiego nie nastąpiło. Może zatem przełom w polityce symbolicznej? Nic podobnego. Zmiana patronów, wyeksponowanie narodowo-patriotycznej wersji historii miało miejsce w wielu szkołach publicznych jeszcze przed 2015 rokiem. Religia w szkołach, opłacana z budżetu państwa, to także nie jest innowacja partii Jarosława Kaczyńskiego.

Co zatem zrobił PiS? Przede wszystkim wywrócił do góry nogami prozę życia szkolnego, tę od lat mozolnie wykuwaną organizację pracy. Po 2015 roku mnóstwo sił i pieniędzy, potrzebnych na innych odcinkach, zostało wpakowane w zmianę szyldów, nazw oraz przerzucanie uczniów, niczym worka kartofli, z jednego schematu organizacyjnego w drugi.

Wiadomo, dlaczego reformę zrobiono. Nie wiadomo, po co reformę zrobiono.

W przekazie od polityków zaprezentowano mglistą wizję porachunków z politycznymi poprzednikami i nostalgii za "starą, dobrą szkołą Polski Ludowej" (którą, jak mogliśmy się dowiedzieć, część polityków PiS z czułością wspomina z dzieciństwa). Najgorsze, że nie wiadomo, po co ten kosztowny zabieg przeprowadzono w XXI wieku. Nie było żadnego kompleksowego myślenia o reformach od szkół podstawowych po uniwersytety. Jak wiadomo, ministrowie Anna Zalewska i Jarosław Gowin, choć w jednym rządzie, nad swoimi projektami reform pracowali osobno. Reforma odbyła się przy tym pod hasłem walki z imposybilizmem III RP. Nie można zlikwidować gimnazjów? My wam pokażemy, że można.

Dla osób, którym obce jest międzypartyjne zacietrzewienie, to była nie żadna reforma, tylko rzucenie serii kłód pod nogi w zwyczajnej pracy nauczycieli. Sztuczna zmiana, zamiast prawdziwej, której zresztą polska szkoła bardzo potrzebuje.

Żółte kamizelki

Dopiero na tym tle można zrozumieć zapowiedź strajku polskich nauczycieli. Oczywiście na pierwszy plan wysuwają się postulaty płacowe. Sławomir Broniarz, szef Związku Nauczycielstwa Polskiego, ogłosił, że ZNP zobowiązuje wszystkie ogniwa związkowe, w ramach sporu zbiorowego, do wystąpienia z żądaniem podwyższenia wynagrodzeń o 1000 zł z wyrównaniem od 1 stycznia. Minister Zalewska, polityczka, odpowiada, iż "ma nadzieję, że to nie jest gra polityczna".
Zapowiada, co prawda, mikroskopijne podniesienie wynagrodzeń, ale jest w trudnej sytuacji. Dopiero co przez Polskę przeleciała wiadomość, iż osoby bez odpowiednich kwalifikacji w NBP mogą zarabiać ponad 60 000 zł miesięcznie. Prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński i jego współpracownicy nie zdementowali tych doniesień.

Przeciętny Polak może - słusznie - odnieść wrażenie, że pieniądze publiczne do 2015 roku gdzieś przed nim chowano. Niby pieniędzy nie było, a okazało się, że 500 plus jest możliwe. Inicjowano kolejne kosztowne reformy i zapowiadano wielkie inwestycje. W mediach publicznych Polska PiS-u miodem i mlekiem płynie. Politycy rządu przyznali sobie oszałamiające premie, których zasadności Beata Szydło zawzięcie broniła. I, choć premie ostatecznie cofnięto, pozostało przekonanie o studni bez dna, do której trzeba się tylko odpowiednio zbliżyć.

W roku wyborczym każda grupa zawodowa krytycznie spojrzy na swój portfel. Nic dziwnego, że niedawno protestowali policjanci, teraz nauczyciele. Niebawem zapewne do protestów wrócą pielęgniarki i inni przedstawiciele służby zdrowia. Nie każdy przecież jest beneficjentem 500 plus. Można się zatem spodziewać, że żółte kamizelki włożą już nie tylko Broniarz i towarzyszący mu związkowcy. Budżet ma ograniczenia? Przecież walczymy z imposyblizmem.

30 lat bez zmian

Przygnębiająco wygląda informacja o niskich zarobkach polskich nauczycieli. Ale nawet mechaniczne podwyżki o 1000 złotych nie rozwiążą problemów polskiej edukacji. Rok 2019 to nie tylko rok wyborów, ale 30 rocznica III RP. W systemie edukacji publicznej odzwierciedla się krótka historia transformacji ustrojowej. Przez trzy dekady uważano, że "jakoś to będzie" i reformowano strukturę szkół, zamiast zastanowić się nad tym, jak pragniemy kształcić przyszłe pokolenia Polaków. Jak piszę w książce "Koniec pokoleń podległości", przez te 30 lat w szkołach uczyły się pierwsze pokolenia niepodległości, urodzone i wychowane we własnym państwie, które trwa 30 lat. Nie doświadczyliśmy tego - choć trudno w to uwierzyć - od XVIII wieku i rozbiorów.

Przez dwa stulecia państwo podlegało komuś innemu i trzeba było z tym żyć. Dziś, owszem, przeżywamy "koniec pokoleń podległości", ale nasze nawyki wobec własnego kraju pochodzą z poprzedniej epoki. W edukacji doskonale widać właśnie zaniedbania związane ze stosunkiem do państwa.

Szkoły i inne instytucje nie wydawały się do końca własne. Państwo polskie uchodziło za twór nietrwały. Kto miał pieniądze, zamiast naciskać na szkoły i państwo, cierpliwie zmieniać instytucje, aby prowadzić do reformy, zabierał dzieci do szkoły prywatnej lub społecznej. Tak wytworzył się drugi, alternatywny system nauczania.

W polskich szkołach, goniąc za rozmaitymi nowinkami – z gimnazjami czy bez – starsze pokolenie drastycznie obniżało młodszemu pokoleniu poziom nauczania. Dość wspomnieć o maturach, a przecież, co do zasady, zrezygnowano z egzaminów wstępnych na studia. W efekcie nie raz słyszałem, jak studenci pokolenia niepodległej III RP po prostu śmieją się ze swojej edukacji.

Reasumując, żądania nauczycieli są finansowe, ale trzeba rozumieć je w szerszym kontekście - także ich frustracji z powodu systemu, w którym pracują. Kłopot jednak w tym, że nawet jeśli PiS przegrałby w 2019 roku wybory przez protesty nauczycieli i innych grup zawodowych, bardzo wątpliwe jest, czy kolejna ekipa dokona poważnej reformy. Przemiana polskiego systemu szkolnictwa wymaga zmiany bardzo wielu nawyków oraz wizji (tak, tej obśmiewanej wizji), a do tego potrzebne są umiejętności zawierania konsensusu między środowiskami i między pokoleniami. Czyli coś absolutnie niepraktykowanego na polskiej scenie politycznej, rozgrywanej przez radykalny podział.

Jarosław Kuisz, "Kultura Liberalna", Uniwersytet Warszawski. Autor książki "Koniec pokoleń podległości".

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)