Jack Churchill - jedyny żołnierz, który zabijał z łuku w czasie II wojny światowej
Odważny? Na pewno. Zuchwały? Zdecydowanie. Szalony? Tak, tak też mówiono. Jack Churchill rzucał się na niemieckie działa z łukiem na plecach i mieczem w dłoni, a pod ostrzałem wygrywał żołnierskie pieśni na dudach. Choć odniósł liczne rany i dwukrotnie trafił do niewoli, ciągle wracał na front. O jednym z najbardziej brawurowych komandosów II wojny światowej pisze w artykule dla WP Michał Staniul.
Na pozór to zdjęcie jakich wiele: rozchybotana barka, spienione fale, żołnierze wskakujący do lodowatej wody. Dużo ruchu, sporo nerwów, walka o to, by jak najszybciej znaleźć się na lądzie. Ot, typowy obraz z operacji desantowej. Z jednym wyjątkiem: mężczyzną z mieczem dłoni.
Według Petera Younga, autora książki "Commando", fotografię zrobiono na początku lat 40. Brytyjscy komandosi ćwiczyli wtedy na plaży w pobliżu szkockiego Inveraray. Żołnierz z mieczem - a właściwie pałaszem - nie był zwykłym szeregowcem. Nazywał się Jack Churchill, posiadał stopień majora i należał do głównych dowódców nowo sformowanej jednostki. Długiego, prostego ostrza używał nie tylko w trakcie treningów, ale i podczas prawdziwych starć. - Każdy oficer bez miecza jest niestosownie ubrany - tłumaczył kiedyś swojemu przełożonemu. Ale wyróżniało go znacznie więcej.
Bez akcji - nuda
John Malcolm Thorpe Fleming Churchill, nazywany po prostu Jackiem, przyszedł na świat 16 września 1906 roku w hrabstwie Surrey. Choć nie byli spokrewnieni z przyszłym premierem, Churchillowie obracali się w wyższych sferach - senior familii, Alex, pracował jako ważny urzędnik kolonialny w Hong Kongu i Cejlonie. Jego synowie mogli wybierać więc wśród najbardziej prestiżowych szkół. Jack zdecydował się na działającą od blisko półtora wieku Królewska Akademię Wojskową w Sandhurst - tę samą, którą trzy dekady wcześniej kończył słynny Winston.
W 1926 roku młody Churchill odebrał pierwsze oficerskie szlify i wstąpił do Regimentu Manchesterskiego. Była to jednostka o wyjątkowo bogatej historii; w ciągu pół wieku swojego ówczesnego istnienia biła się już w Afryce Południowej, Europie i na Bliskim Wschodzie. Jack trafił do niej jednak w znacznie spokojniejszym okresie. Jak dla niego - zbyt spokojnym.
O ile stacjonując w Birmie dziarski Anglik mógł regularnie wyruszać na straceńcze wyprawy motocyklem po azjatyckich bezdrożach (raz pokonał trasę między Rangun a Kalkutą, około 2,5 tys. km), a nawet posmakował walki z powstańcami Sayo Sana, tak po powrocie do Wielkiej Brytanii zaczął się nudzić. W 1936 roku uznał, że ma dość wojskowej powtarzalności i rozstał się z armią. W cywilu imał się najróżniejszych zajęć: był redaktorem kolonialnej gazetki w Kenii, pozował jako model i przyjmował epizodyczne role w filmach. Wiele czasu poświęcał też grze na dudach; miłością do tego instrumentu zarazili go szkoccy żołnierze, których spotkał w Birmie. W 1938 roku wywołał niemałą sensację, gdy zajął drugiej miejsce na konkursie dudziarskim w Aldershot w Szkocji. Parę miesięcy później reprezentował Wielką Brytanię na łuczniczych mistrzostwach świata w Oslo. Strzelectwo było jego drugą wielką pasją.
Ale chociaż życie poza koszarami mogło wydawać mu się ciekawe, w głębi duszy pozostawał żołnierzem.
Gdy Niemcy najechali na Polskę, a Londyn wypowiedział Hitlerowi wojnę, Jack natychmiast założył mundur. - Pod moją nieobecność kraj wpakował się w kłopoty - żartował po wojnie do swojego przyjaciela i biografa, Rexa Kinga-Clarka.
Partyzant
Służąc ponownie w Regimencie Manchesterskim, jeszcze w 1939 roku Churchill znalazł się na kontynencie. Brytyjski Korpus Ekspedycyjny miał wzmocnić francuskie pozycje obronne i zabezpieczyć wybrzeże. Niemcy ominęli jednak linię Maginota i błyskawicznie przedarli się przez Holandię i Belgię. Cały plan legł w gruzach.
Przytłoczeni siłą nazistowskiej ofensywy, Brytyjczycy zaczęli szykować się do operacji Dynamo - masowej ewakuacji swoich oddziałów przez Cieśninę Kaletańską. Jack Churchill postanowił kąsać wroga do ostatnich chwil. Gdy Korpus wycofywał się w stronę wybrzeża, on - wraz z grupą kilkunastu wybranych przez siebie żołnierzy - atakował nieosłonięte flanki nieprzyjaciela. W trakcie jednej z zasadzek w pobliżu wioski l'Epinette zabił niemieckiego sierżanta przy użyciu łuku. Był to jedyny taki potwierdzony przypadek w ciągu II wojny światowej. Za swoje wyczyny podczas ewakuacji Churchill otrzymał pierwszy Krzyż Wojskowy.
Pomimo obrażeń (fragmenty przypadkowej kuli będzie nosił w barku do końca życia), Szalony Jack, jak zaczęto go już wtedy nazywać, natychmiast zapragnął wrócić na front. Dotkliwa porażka we Francji zmusiła tymczasem rząd w Londynie do gruntownego przemyślenia swoich metod walki. Jednym z nowych pomysłów było utworzenie mniejszych, ale bardziej mobilnych i lepiej wyszkolonych jednostek do zadawania precyzyjnych uderzeń na tyłach wrogach - Commando. Ich symbolem miał stać się zielony beret.
Churchill nie potrzebował zachęty. Po paru miesiącach katorżniczych ćwiczeń na szkockich plażach, mokradłach i specjalnych poligonach, czuł się w pełni gotowy do walki. Pierwsza misja, atak na niemiecki garnizon w Norwegii, stanowiła dla niego doskonały sprawdzian.
Jack Churchill fot. Wikimedia Commons
Szał na Morzu Śródziemnym
Gdy wczesnym rankiem 27 grudnia 1941 roku brytyjskie barki desantowe zbliżały się do brzegu wyspy Vagsoy, do uszu żołnierzy dotarły dźwięki znanej szkockiej pieśni "Marsz Klanu Cameron".
To Churchill, dmąc w dudy, postanowił zagrzać towarzyszy do boju.
Choć hałas mógł przedwcześnie ostrzec obrońców, dwa poddziały komandosów, dowodzone przez pędzącego z pałaszem w dłoni i łukiem na plecach Szalonego Jacka, błyskawicznie opanowały niemieckie pozycje artyleryjskie. "Działa zniszczone, straty niewielkie, demolka w toku" - krótko zakomunikował sztabowi. Chwilę później znowu broczył krwią. Jedna wersja głosi, że poharatały go odłamki muru wysadzonego przez nieostrożnego sapera. Inna mówi, że najwięcej szkód wyrządziła butelka wina, którym Churchill raczył się w chwili wybuchu. Blizna na czole nie była wysoką ceną za drugi Krzyż Wojskowy, a tym bardziej - za sukces operacji Archery. Hitler, obawiając się inwazji z północy, przesunął do Norwegii 30 tysięcy żołnierzy. Zrobił dokładnie to, na co liczyło brytyjskie dowództwo.
Po wylizaniu się z ran, Churchill został skierowany na południe Europy. Podczas desantu na Sycili ponownie przygrywał swym żołnierzom na dudach, a w trakcie nocnych walk wokół Solerno pojmał 42 niemieckich wojskowych. Pomóc mu miał w tym tylko jeden kompan. - Jeśli powiesz Niemcowi głośno i wyraźnie, co ma zrobić, a do tego jesteś od niego wyższy stopniem, on krzyknie "Jawohl!" i zabierze się do pracy - ironizował. Dokonania we Włoszech przyniosły mu Order za Wybitną Służbę i awans na podpułkownika.
Kolejnym zadaniem, które otrzymał, było wsparcie partyzantki organizowanej przez Josefa Tito w Jugosławii. Komandosi Churchilla przez kilka miesięcy nieustannie atakowali niemieckie patrole i statki u wybrzeży Dalmacji. W maju 1944 roku Anglik osobiście poprowadził atak na jedno z trzech potężnie ufortyfikowanych wzgórz na strategicznej wyspie Brac. Udało mu się dostać na sam szczyt, ale jego oddział został zdziesiątkowany. Co gorsza, z okolic nadciągały niemieckie posiłki. Kiedy sytuacja stała się beznadziejna, Szalony Jack odłożył karabin i zaczął grać na dudach. Wybuch granatu pozbawił go przytomności. Gdy się ocknął, był już hitlerowskim jeńcem.
Wielka ucieczka
Choć w niewoli, Brytyjczyk i tak miał szczęście. Dwa lata wcześniej inny oddział Commando zaatakował Niemców nad Kanałem La Manche i wykradł im mobilną wersję utrzymywanego w tajemnicy radaru Würzburg. Hitler, kipiąc ze złości, wydał jasny rozkaz: wszyscy schwytani członkowie "zielonych beretów" mają być rozstrzeliwani na miejscu.
Kapitan Hans Thorner ze 118. Dywizji, który zatrzymał Churchilla, nie uznawał jednak mordowania jeńców. Rok później, pod koniec wojny, to właśnie wstawiennictwo brytyjskiego komandosa uratuje go przed sądem wojskowym i karą śmierci w Jugosławii.
Z Sarajewa Jack został przetransportowany do Berlina, skąd trafił do oddalonego o 30 km obozu koncentracyjnego Sachsenhausen. Uważany za niebezpiecznego i drogocennego więźnia (początkowo zakładano, że może być związany z Winstonem), przez pierwszy miesiąc trzymany był w odosobnieniu i przykuty łańcuchami do podłogi. Wypuszczenie go do innych więźniów okazało się błędem. W sierpniu 1944 roku wykorzystał nieuwagę strażników i wraz z pilotem RAF-u uciekł z niewoli przez kanał ściekowy. Nim złapano ich w okolicy Rostocku, zdążyli przejść około 200 km w stronę Bałtyku.
Z drugiego kacetu, w Niederdorf w Austrii, Churchill zbiegł w kwietniu następnego roku. Tym razem pomogła mu awaria obozowych reflektorów. Po ośmiu dniach wędrówki przez Alpy spotkał Amerykanów. - Skręciłem kostkę, ledwo szedłem i prawie nie mogłem mówić. Wyglądałem jak obdarciuch, ale ciągle potrafiłem salutować jak na absolwent Sandhurst przystało, więc uwierzyli, że jestem brytyjskim oficerem - opowiadał z charakterystycznym poczuciem humoru.
Gdy wrócił do Anglii, wojna w Europie dobiegała końca. Szalony Jack miał poczucie, że coś go ominęło. Nie czekając na rozwój wydarzeń, od razu zgłosił się na ochotnika do walk z Japończykami w Birmie. Ledwo jednak dotarł do Azji, a Amerykanie zrzucili bomby atomowe na Hiroszimę i Nagasaki. Tokio skapitulowało. Brytyjczyk szykował się jeszcze na boje w Malezji, ale i tam szybko ogłoszono zawieszenie broni. - Gdyby nie ci cholerni Jankesi, moglibyśmy walczyć jeszcze z 10 lat - powtarzał potem kolegom. Nikt nie był pewien, czy to żart.
Na przekór śmierci w Jerozolimie
Po wojnie Churchilla nadal roznosiła energia. Zapisał się na kurs spadochroniarski i w 40. urodziny oddał swój pierwszy skok. W 1948 roku jako wicedowódca szkockiego batalionu lekkiej piechoty trafił do Palestyny, gdzie w bólach odradzał się właśnie Izrael. Kiedy arabscy nacjonaliści zaatakowali przejeżdżający przez Jerozolimę konwój medyczny, Churchill przez kilka godzin próbował osłaniać go z zaledwie dwunastką żołnierzy. Nieco później w podobnych okolicznościach przeprowadził ewakuację oblężonego szpitala i uniwersytetu na Górze Skopus. Wyprowadził stamtąd około 700 osób.
Następnym przystankiem w życiu bitnego Brytyjczyka była Australia. Pracował tam jako instruktor w jednej z akademii wojskowych. Na wielkiej wyspie poznał surfing, który stał się jego nową namiętnością - zaprojektował nawet własną deskę. W 1959 roku zakończył służbę i zatrudnił się jako cywil w ministerstwie obrony w Londynie. Na emeryturze żył już znacznie spokojniej, lecz nadal aktywnie: wiele czasu spędzał pływając parowym stateczkiem po Tamizie i bez przerwy wyszukiwał unikatowe makiety zdalnie sterowanych okrętów bojowych.
Ekscentrykiem pozostał wszakże do końca. Wracając do domu podmiejską kolejką, regularnie wyrzucał bagaż przez okno. Nigdy nie tłumaczył współpasażerom, że wagonik przejeżdża tuż obok jego ogródka, a jemu po prostu nie chce się nosić pakunków ze stacji. - Nie chełpił się swoimi wojennymi dokonaniami, ale chętnie o nich opowiadał zainteresowanym, zwłaszcza przy kieliszku wina - wspominał jeden z jego dwóch synów, Malcolm. - Domem kierowała jednak matka. We własnych czterech kątach ojciec doceniał przede wszystkim ciszę.
Jack Churchill poznał Rosamund Margaret Denny w Szkocji mniej więcej w tym samym okresie, gdy sfotografowano go z mieczem na plaży przy Inveraray. Przy wszystkich przygodach, miłość do żony pozostawała najtrwalszym elementem jego życia. Byli małżeństwa przez 55 lat, aż do jego naturalnej śmierci w 1996 roku.
Michał Staniul dla Wirtualnej Polski