Jacek Żakowski: satrapia Kaczyńskiego działa. Polska państwem rządzonym przez widzimisię prezesa
Polska przestała być państwem rządzonym przez powszechnie obowiązujące reguły, a stała się państwem rządzonym przez widzimisię. Konkretnie przez widzimisię prezesa Kaczyńskiego. Na samym szczycie formalnie istniejący parlament uchwała to, co prezes każe. Prezydent to podpisuje. Trybunał Konstytucyjny tego nie zakwestionuje, nawet gdyby było, oczywiście, sprzeczne z konstytucją, bo został sparaliżowany. Jeśli jakieś prawo odrzuci, to rząd tego nie opublikuje, powołując się na niewłaściwy skład. Konstytucja jako akt prawny istnieje więc już tylko formalnie - pisze Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski.
Nie tylko Rzecznik Praw Obywatelskich. Także Sąd Najwyższy, Naczelny Sąd Administracyjny, Najwyższa Izba Kontroli, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, Generalny Inspektor Ochrony Danych Osobowych, Krajowa Rada Sądownictwa, Państwowa Inspekcja Pracy, Instytut Pamięci Narodowej, Rzecznik Praw Dziecka. A wcześniej Trybunał Konstytucyjny. I nawet Kancelaria Senatu. Wszystkie te instytucje, zgodnie z konstytucją stojące na straży naszych praw, ograniczające samowolę sejmowej większości i niezależnie od rządu patrzące na ręce urzędnikom oraz funkcjonariuszom państwa, padły ofiarą "dobrej zmiany" przy okazji uchwalania tegorocznego "prorodzinnego" budżetu. Trudno o bardziej dobitny wyraz strategii przebudowy niedoskonałego demokratycznego państwa prawa, jakim przez ćwierć wieku była wolna Polska, w klasyczną - choć także, wciąż jeszcze, niedoskonałą - satrapię państwa PiS.
Nowoczesna demokracja, jak wiadomo, nie spadła Europejczykom z nieba. Wyrosła z kompromisu między władcą a wolnymi obywatelami. Obywatele godzili się na określone daniny w zamian za prawo kontrolowania użytku, jaki z nich robi władza. W europejskim demokratycznym państwie prawa władza może wymagać od obywateli rozmaitych świadczeń i zachowań, na które się zgodzili, a w zamian za to obywatele mają prawo sprawdzać, czy nie robi ona z nich prywatnego użytku wedle jakiegoś swego widzimisię. W satrapii działa tylko jedna strona tego politycznego równania. Władza wymaga różnych świadczeń i zachowań, ale nie uznaje prawa obywateli do tego, by kontrolowali, co robi z ich życiem - między innymi z pieniędzmi.
W demokracji władza robi to, na co jej obywatele pozwolą, a obywatele to, na co się zgodzili. W satrapii władza robi, co chce, a obywatele robią, co władza im każe. To jest jedyna istotna różnica między satrapiami i demokracjami. Pochodzenie ani struktura instytucjonalna władzy nie ma specjalnego znaczenia.
Nie jest istotne, czy satrapa zdobył władzę wygrywając ją w kości, podbijając kraj, zabijając poprzedniego satrapę, czy jakimś sposobem wygrywając wybory, na co PiS lubi się powoływać. Większość satrapów miała i ma jakąś wyborczą legitymację. Łukaszenka zdobył władzę w całkowicie demokratycznych wyborach i potem wygrał kilka kolejnych wyborów, które tak czy inaczej fałszował. Z Putinem jest podobnie. Republika rzymska stała się cesarstwem na mocy całkowicie legalnej uchwały, mającego wyborczą legitymację senatu. Bierut i Piłsudski też mieli dla swej władzy lepsze czy gorsze legitymacje wyborcze. Są dobrze znane przykłady jeszcze gorszych satrapii, a nawet zbrodniczych dyktatur, mających wyborcze legitymacje i symulujących legalizm, ale ich nie przytoczę, żeby nie wywoływać zbytecznych emocji.
Istotą satrapii jest widzimisię satrapy jako nadrzędna reguła funkcjonowania państwa bez względu na instytucjonalne i prawne decorum, w jakim sprawowana jest władza. Formalnie są zwykle w satrapiach różne inne reguły (konstytucje, kodeksy itp.), ale praktycznie nie mają znaczenia, bo gdy przeszkadzają władzy, to się je obchodzi, zmienia, albo lekceważy. W wielu satrapiach (nawet na Białorusi i w Chinach) istnieją też liczne (czasem wszelkie) instytucje państwa demokratycznego - parlamenty, sądy, komitety. Ale są bez znaczenia. Wiernie służą satrapie albo tracą zęby. Skutek jest podobny. Bardzo rzadko się zdarza, żeby jakaś satrapia formalnie je likwidowała. To sprawia, że aby na papierze odróżnić satrapię od służącej obywatelom władzy, trzeba obserwować praktykę i wgryźć się w prawne detale: przecinki, partykuły, przyimki.
Kto bacznie obserwuje polską sytuację i czyta przecinki w ustawach, ten w ubiegłym tygodniu bez trudu zauważył, że proces przebudowy demokracji w satrapię został faktycznie domknięty. Polska przestała być państwem rządzonym przez powszechnie obowiązujące reguły, a stała się państwem rządzonym przez widzimisię. Konkretnie przez widzimisię prezesa Kaczyńskiego. Na samym szczycie formalnie istniejący parlament uchwała to, co prezes każe. Prezydent to podpisuje. Trybunał Konstytucyjny tego nie zakwestionuje, nawet gdyby było, oczywiście, sprzeczne z konstytucją, bo został sparaliżowany. Jeśli jakieś prawo odrzuci, to rząd tego nie opublikuje, powołując się na niewłaściwy skład. Konstytucja jako akt prawny istnieje więc już tylko formalnie. Jedyną faktyczną konstytucją i źródłem wszelkiego prawa jest wola prezesa.
Na niższych szczeblach demokratyczną, działającą w granicach prawa władzę zastąpiły lokalne satrapie zarządzane przez mniejszych satrapów, których wskazał prezes. Urzędnicy - na mocy wcześniejszej ustawy pozbawieni ochrony systemu służby publicznej - zupełnie formalnie i bez żadnych ogródek mają służyć swoim lokalnym satrapom, a nie prawu czy obywatelom. Podobnie dziennikarze TVP i PR, których los zależy wyłącznie od widzimisię drabinki satrapów - prezes, minister, mniejszy prezes. Teraz zostali z nimi zrównani prokuratorzy, włączeni do satrapii ministra-prokuratora Ziobry. Żeby się czuli bezkarni wykonując nawet formalnie bezprawne polecenia, zdjęto z nich odpowiedzialność za łamanie prawa, jeżeli działają "w interesie społecznym" - oczywiście zawsze definiowanym przez szefa. Policja i służby zostały zaś faktycznie zwolnione z ograniczeń dotyczących inwigilowania nas wszystkich, jeśli tylko przełożeni uznają, że jest to potrzebne.
Równie istotne, jak same wydrukowane czarno na białym przepisy są jednak czytelne sugestie. Sugestia poprawek do ustawy budżetowej jest taka, że żaden urząd formalnie mający kontrolować władzę nie może czuć się bezpiecznie, nawet jeżeli umocowany został w konstytucji i zmiana jego obsady byłaby dla satrapii trudna. Bo każdy urząd można łatwo unieszkodliwić poprawką budżetową, która mu uniemożliwi działanie. Na razie cięcia były tylko ostrzeżeniem. Ale w konstytucji nie jest powiedziane, że RPO albo Sąd Najwyższy muszą dostać pieniądze na światło i personel. Od widzimisię satrapii zależy, czy RPO będzie mógł zatrudnić jakichś pracowników i czy KRRiT dostanie budżet na wynajęcie więcej niż jednego pokoju.
Takich delikatnych sugestii otrzymaliśmy w ostatnim czasie więcej. Na przykład przez nowe przepisy o inwigilacji, które oczywiście w marginalny sposób przyczynią się do zwiększenia wykrywalności istotnych społecznie przestępstw lub zagrożeń. Natomiast niewątpliwie pozwolą na stworzenie nowego fantastycznego zasobu intymnych sensacji na temat wielu osób, który skutecznie zastąpi zużyte i wyczerpane zasoby IPN. Co zaś najważniejsze, te zasoby stworzą nową, niezwykle atrakcyjną kategorię prawdziwych i (jak było w przypadku IPN) ssanych z brudnego palca lub radykalnie nadinterpretowywanych "przecieków" dotyczących naszej sfery intymnej. Bo pełna swoboda inwigilacji dotyczy także "przestrzeni niepublicznych" - czyli praktycznie każdej.
Znając praktykę zaprzyjaźnionych z satrapią środowisk medialnych, eksploatujących dotąd zasoby IPN, każdy kto nowej władzy podpadnie, powinien się spodziewać, że zostanie na podstawie "przecieków" z istniejących lub nieistniejących nowych inwigilacyjnych zasobów opisany publicznie nie tylko jako zdrajca, szpieg i agent światowego Żydostwa albo kapitału, ale przy okazji jako zboczeniec, narkoman, domowy sadysta, marnotrawny syn, wiarołomny małżonek(nka) lub rogacz(rogaczka?), śmierdziel puszczający bąki i brudzący bieliznę, chrapacz, onanista, erotoman lub ktokolwiek inny, kim tłuszcza lubi pogardzać.
Bronić się będzie jeszcze trudniej, niż w przypadku pomówień typu IPN-owskiego, nie tylko dlatego, że chodzi o kwestie intymne. "Tajemnica dziennikarska" będzie chroniła źródła, a żadna procedura weryfikacyjna nie została stworzona. Każdy z nas wie, którzy dziennikarze i jakie media będą wykonywały wyroki. Może się już nawet pisze bestseller najbliższej lub przyszłorocznej gwiazdki zatytułowany "Sypialnie demokratów", albo "Resortowe dzieci - seks i narkotyki".
Może się Państwu wydaje, że przesadzam. Wam i sobie życzę, żebyście mieli rację. Istotą problemu jest fakt, że to, czy macie rację, zależy wyłącznie od widzimisię satrapy kontrolującego pomniejszych satrapów i egzekutorów ich woli. To wszystko w ubiegłym tygodniu zostało nam dość wprost zakomunikowane przy okazji głośnych 20 mln dla dyrektora Rydzyka wpisanych do budżetu państwa. Kiedy na wieść o poprawce posła Terleckiego opinia publiczna się wściekła i poprawka została wycofana, natychmiast usłyszeliśmy, że "nie tak, to inaczej" dyrektor swoje dostanie. I oczywiście dostanie. Wprawdzie min. Gowin bryknął ogłaszając, że prawo mu nie pozwala, ale w satrapii to jest żaden problem. Jakiś kruczek zawsze się w prawie znajdzie. A jak się nie znajdzie, to Sejm zmieni prawo. Każdy wie, czyja wola rządzi, nawet jeśli chwilowo nikt może jeszcze nie wie, na podstawie jakiego przepisu. Kornel Morawiecki twierdzi, że to jest wola narodu. Moim zdaniem jest to wola znacznie mniejszej grupy. Konkretnie jednoosobowej. Na
tym polega istota zmiany, która się właśnie domknęła. Nowy system już działa. Nie przeoczcie tej zmiany.
Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski