PublicystykaJacek Żakowski: antyniemiecka fobia PiS może nas wiele kosztować

Jacek Żakowski: antyniemiecka fobia PiS może nas wiele kosztować

- Pani Premier krąży po Europie. Wraz z nią krąży widmo. Widmo rozpadu, ku któremu Polska-PiS popycha europejskie wspólnoty. Może się tak zdarzyć, że w ciągu jednej kadencji Jarosław Kaczyński osiągnie w Europie to, do czego w Polsce doszedł po ćwierć wieku. Wykorzystując realne problemy i groźne tendencje, przyczyni się do wytworzenia trwałego, radykalnego, absurdalnego i destrukcyjnego podziału, za który zapłacą wszyscy. Nie tylko wszyscy Polacy, ale też wszyscy Europejczycy – pisze Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski.

Jacek Żakowski: antyniemiecka fobia PiS może nas wiele kosztować
Źródło zdjęć: © Eastnews | Adam Rozbicki
Jacek Żakowski

"Interes podatników i narodowych budżetów wymaga stworzenia parlamentu strefy euro złożonego z przedstawicieli parlamentów narodowych proporcjonalnie do liczby ludności państw. Taki parlament, oczywiście, byłby inny niż parlament Unii Europejskiej, który gromadzi także państwa członkowskie UE nie należące do strefy euro i jest stosunkowo bezsilny". Tak w czwartkowym wydaniu "The New York Review of Books", najważniejszego pisma intelektualnego zglobalizowanego świata, pisze Francuz Thomas Piketty, najmodniejszy i jeden z najuważniej słuchanych ekonomistów świata, na którego książkę o nierównościach powołuje się nawet prezes PiS.

Idea wraca od paru lat. Nie chcą jej jednak Niemcy, którzy boją się odrastania muru dzielącego Wschód od Zachodu. Ale Piketty ma pomysł, jak politycznie wcielić w życie ideę realnej instytucjonalnej wspólnoty obejmującej część kruszącej się pod naporem kryzysów wspólnoty unijnej. "Jeżeli Francja, Włochy i Hiszpania (z grubsza 50 procent populacji eurostrefy, przy niemieckich niespełna 25 procentach) zgłoszą konkretną propozycję nowego skutecznego parlamentu, jakiś kompromis będzie musiał się znaleźć. Gdyby zaś Niemcy dalej uparcie się sprzeciwiały, co wydaje się mało prawdopodobne, argumenty przeciwne euro jako wspólnej walucie będzie bardzo trudno odeprzeć" – pisze Piketty.

Argument taktyczny jest mocny. Niemcy boją się osamotnienia podobnie jak boją się upadku euro i uruchomienia procesu europejskiej dezintegracji. Jeżeli Francja, Hiszpania i Włochy się porozumieją, parlament eurostrefy powstanie. Stawką nie jest jednak sam parlament. Parlament ma być narzędziem dalszej integracji. Ta integracja ma być nie tylko ściślejsza, ale też rozleglejsza - zwłaszcza bardziej socjalna. Piketty widzi w takiej socjalnej integracji konieczną odpowiedź na sukcesy nacjonalistycznych populistów w kolejnych krajach Unii. Konieczna jest zwłaszcza harmonizacja podatków korporacyjnych, by skończyć konkurencję podatkową między krajami Unii, utrudnić firmom ucieczkę od płacenia podatków i umożliwić rządom zebranie koniecznych funduszy na prowadzenie polityki socjalnej. To narastająca słabość polityki socjalnej, spowodowana coraz większą trudnością zbierania podatków, jest bowiem źródłem rosnącej populistycznej fali powodowanej przez pogłębiające się nierówności i coraz silniejszą niepewność
egzystencji zwykłych ludzi.

Polska nie jest w strefie euro. Formalnie te dylematy nas więc nie dotyczą, ale praktycznie dotyczą nas bardzo. Pod wieloma względami może nawet najbardziej. Dylemat, jaki zarysował Piketty stawia nas bowiem przed wyborem między dwoma bardzo groźnymi dla Polski opcjami. Jeśli euro padnie, uruchomiony zostanie proces lawinowej dezintegracji wspólnoty europejskiej. Nie tylko strefy euro i Unii Europejskiej, z której ona wyrosła, ale też ich otoczenia instytucjonalnego - jak choćby Rady Europy. W takim wariancie dość szybko możemy znaleźć się w sytuacji przypominającej początek lat 30. XX w.

Pierwszą ofiarą byłaby wspólnota gospodarcza. Nie ma wątpliwości, że jeśli dalsza integracja polityczna okaże się niemożliwa, za ograniczeniami w przepływie siły roboczej i równym traktowaniu mobilnych pracowników, pójdą ograniczenia w przepływie towarów będące odpowiedzią na dumping socjalny i podatkowy. Ani się obejrzymy, a Unia może stać się wydmuszką. A gdy zabraknie unijnych mechanizmów, napięcia, sprzeczności interesów, konflikty wybuchną z całą mocą. Spory gospodarcze szybko przemienią się wówczas w konflikty polityczne, a konflikty polityczne zaczną wybuchać emocjami i doprowadzą do konfrontacji wszelkiego rodzaju. Mamy taki tragiczny dwudziestowieczny scenariusz jeszcze dość mocno w kościach. Pewnie na zachód od Buga nikomu by to nie wyszło na zdrowie - nam zwłaszcza. I - szczęśliwie - nikt sobie tego nie życzy. Ale sytuacja w Europie nie raz już wymykała się spod kontroli.

Drugi zamarkowany przez Piketty'ego scenariusz jest dla nas tylko trochę lepszy. Gdyby parlament strefy euro powstał i wzmocnił jej integrację, powstałoby parapaństwo sięgające od Gibraltaru po Odrę. Jest sporo niewiadomych - np. co by było z Litwą i Słowacją, które mają euro? - ale generalnie Polska znalazłaby się między dwoma mocarstwami - Eurolandią i Rosją. Bo w takiej sytuacji rola Unii Europejskiej by się spontanicznie marginalizowała, gdyż duże i bogate kraje interesowałyby się Eurolandią, a nie Unią. Ten scenariusz jest dla nas odrobinę lepszy, bo przynajmniej na zachodzie graniczylibyśmy ze strefą względnej stabilności, w której interesie byłaby także możliwie stabilna Polska.

Realizacji tego drugiego scenariusza sprzyja polityka zagraniczna PiS. Wzmacnianie Grupy Wyszehradzkiej i przeciwstawianie jej Zachodowi; zbliżenie z eurosceptycznym Londynem, który też pozostałby poza "Eurolandią"; opcja na rzecz powrotu UE do formatu wspólnoty wyłącznie gospodarczej przypominającej ograniczoną strefę wolnego handlu; wreszcie wizja politycznego sojuszu "Międzymorza" od Warny po Szczecin - to wszystko doskonale pasuje do pomysłu Piketty'ego opartego na parlamencie strefy euro jako motorze integracji. A nawet sprzyja temu pomysłowi i - pogłębiając podział Europy - stymuluje jego realizację. Wygląda to tak, jakbyśmy układali nasze sprawy w scenariuszu pogłębionej integracji Zachodu prowadzonej bez udziału Wschodu - w tym Polski. W takim scenariuszu, nawet gdyby prawicy udało się zapewnić Polsce pozycję lidera "międzymorza", zostali byśmy zabetonowani w roli państwa półperyferyjnego, które równa do Bułgarii i Rumunii, a nie np. do Hiszpanii i Włoch.

Pytanie, które warto sobie w tej sytuacji zadać brzmi: czy istotnie musimy wybierać między dwoma złymi dla Polski scenariuszami europejskimi? I czy musimy wspierać jeden z nich? Albo mówiąc inaczej: czy Polska jest w stanie zaproponować Zachodowi realistyczny scenariusz, który nie pozbawi nas kokonu bezpieczeństwa, jakim obudowaliśmy się przez poprzednie ćwierć wieku? Oraz: czy mamy szansę innych do takiego scenariusza przekonać?

Taki scenariusz istnieje. Próbują realizować go Niemcy, których pozycja w Europie słabnie, co chce wykorzystać Piketty, wychodzący naprzeciw wielu rozczarowanym Wschodem politykom zachodnim. W scenariuszu niemieckim nieuchronnie postępującej, bo wymuszonej przez kryzys i groźbę katastrofy, integracji strefy euro towarzyszy wzmacnianie integracji w obrębie całej Unii. Gdyby te procesy toczyły się równolegle, Euroland integrowałby się wewnątrz Unii, a nie obok - i zwłaszcza: nie przeciw niej. Czyli jego umacnianie się nie byłoby dla nas groźne, nie szkodziłoby naszym interesom i nie osłabiałoby naszego bezpieczeństwa.

Problem polega na tym, że PiS cierpi na antyniemiecką fobię i zamiast wesprzeć Berlin w jego prounijnej strategii, brata się z Londynem, który, hamując integrację unijną, zwiększa ryzyko powstania silnej Eurolandii. Bo dobrze już widać, że obecna UE nie jest zdolna do stawienia oporu inwazji populizmów, które ją rozsadzają, wzmacniając egoistyczne postawy państw członkowskich.

W zamian za współudział w osłabieniu unijnej integracji Cameron oferuje Polsce "strategiczne partnerstwo" mające być podporą naszego bezpieczeństwa. Rząd Beaty Szydło powodowany germanofobią swego środowiska chętnie w taki deal wchodzi, choć jest to klasyczny interes w stylu "zamienił stryjek siekierkę na kijek". Brytyjczycy potrzebują dziś Polski tylko do tego, żeby obronić City przed rosnącymi wpływami Frankfurtu i utrzymać pozycję europejskiego partnera Wall Street oraz Szanghaju.

Cameron zawiera sojusz z Polską tylko w takim sensie w jakim pani Thatcher zawarła sojusz z Francją, gdy zabiegała o rabat brytyjski. Nie chodzi mu o wzmocnienie Polski, ale o osłabienie Niemiec i marginalizowanie Rosji, więc działa wedle klasycznej reguły "divide et impera" (dziel i rządź), odwiecznie stosowanej przez dyplomację brytyjską. Polska przestanie być Brytyjczykom potrzebna, gdy tylko zapadnie decyzja, by proces tworzenia Eurolandii wyparł proces integracji unijnej. Brytyjski premier nie musi martwić się o to, co dalej będzie z Polską. Prawdę mówiąc Brytania radziła sobie najlepiej, gdy w XIX w. Polski w ogóle na mapach nie było. W XXI w. też sobie poradzi nie tylko bez nas, ale też bez Unii. Nawet strefa wolnego handlu nie jest Brytyjczykom potrzebna, bo niemal niczego, co ma fizyczny, materialny wymiar, już nie eksportują. Do realizacji ich gospodarczej strategii wystarczy wolny przepływ kapitału gwarantowany przez inne porozumienia. To zasadniczo różni ich od Niemiec i Polski, które żyją z
materialnej produkcji i eksportu.

Nie sądzę, by celem polityki PiS było zaszkodzenie Polsce i pogorszenie naszej geopolitycznej pozycji. Ale to może być jej skutek, jeśli germanofobia i tradycjonalistyczne spojrzenie na suwerenność przeważą. Na historycznym zakręcie, na jakim jest zachód, taki błąd może być niezwykle kosztowny. A bardzo wiele wskazuje, że pod wodzą PiS właśnie najprostszą drogą do niego zmierzamy.

Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1580)