Jacek Żakowski: 1 proc. = 100 proc.? PiS straciłby władzę, nieuchronnie, choć o włos
269 (PiS) vs 275 (anty-PiS). Gdyby do Sejmu wchodzili radni sejmików wojewódzkich, PiS straciłby władzę w Polsce. Nieuchronnie, choć o włos.
Nawet gdyby wszyscy Bezpartyjni Samorządowcy (15 mandatów) porozumieli się z PiS (254 mandaty), to dzisiejsza opozycja, czyli Koalicja Obywatelska (194 mandaty), PSL (70 mandatów) i SLD (11 mandatów) miałaby o sześć głosów więcej. Nieco ponad 1 procent różnicy oznaczałby faktycznie 100 procent różnicy. Przynajmniej w Sejmie i rządzie. A obecna opozycja ma jeszcze w zapasie 2 mandaty komitetu Rafała Dutkiewicza, 1 mandat Projektu Świętokrzyskiego Bogdana Wenty i ewentualnie 5 mandatów Mniejszości Niemieckiej, która tradycyjnie popiera w sejmie większość. Czternaście głosów przewagi to już jest w Sejmie wystarczający margines by spokojnie rządzić.
Wyborcy poszli odrzucić to, co im się nie podoba
Z wyników sejmikowych wynika, że opozycja wprawdzie nie ma się z czego cieszyć (bo kilka sejmików straciła), ale ma na co liczyć, bo jeżeli rozkład głosów się z grubsza utrzyma, za rok będziemy mieli zmianę rządu.
Dla PiS-u i anty-PiS-u jest to wiadomość ważniejsza, niż triumf opozycji w najważniejszych miastach i ważniejsza nawet, niż zdobycie przez PiS władzy w kilku regionach.
Od prostej liczby zdobytych głosów i mandatów jeszcze ważniejsza jest jednak aktywizacja wyborców. Triumf Rafała Trzaskowskiego w Warszawie pokazuje jej skutki. Ludzie, którzy nie głosowali poprzednio, a teraz się zebrali, żeby pójść do urn, nie głosowali bowiem, by dać wyraz temu, co im się podoba, lecz po to, żeby pokazać i odrzucić to, co im się nie podoba. Poszli, by obronić samorząd przed PiS. Dlatego m.in blisko o połowę zmalała liczba głosów nieważnie oddanych, czyli przede wszystkim pustych - bez żadnego skreślenia. Liczni wyborcy widocznie uznali, że nie czas jest teraz na demonstrowanie ogólnej frustracji stanem politycznej oferty.
W ten sposób liczba głosów ważnych wzrosła znacznie bardziej, niż sama frekwencja wyborcza. A to sprawiło, że nawet zbierając więcej głosów, PiS dostał mniej mandatów. Ale ważniejszym skutkiem takiej aktywizacji jest to, że liczni „nowi” i „starzy” wyborcy bali się ryzykować „zmarnowanie głosu” i już w pierwszej turze zagłosowali tak, jak chcieli głosować w drugiej turze.Ten mechanizm nie tylko pognębił PiS, ale też zamordował liczne lokalne komitety - m.in. miejskich aktywistów. To nie jest powód do radości, bo ruchy miejskie zrobiły wiele dobrego dla lokalnych wspólnot - m.in. zmuszając główne partie do zajęcia się skandalem reprywatyzacji warszawskiej i do zwrócenia uwagi na komfort codziennego życia, a nie tylko na PKB i tony wylanego betonu.
Czas na wyciągnięcie wniosków
Kiedy znamy już wyniki tych wyborów i z grubsza wiemy, kto gdzie będzie rządził, kluczowe jest pytanie, jakie wnioski wyciągną najważniejsze partie.
PiS ma najwiekszy dylemat. Bo jakby nie liczyć, widać że utrata władzy nie jest nierealna. By jej widmo odsunąć, Jarosław Kaczyński musi zdobyć poparcie przynajmniej kilku procent wyborców lub zmniejszyć o kilka procent poparcie dla opozycji. Wbrew pozorom są to inne drogi i trudno je połączyć.
By zdobyć poparcie potrzebne są pozytywne ruchy. Na przykład kolejne prezenty socjalne, których trwałość zostanie powiązana z utrzymaniem władzy przez PiS. Kilka takich pomysłów jest na podorędziu, ale tu Kaczyńskiego czeka wyścig z anty-PiS-owskimi prezydentami miast, którzy też takie pomysły mają. I często ich na nie stać.
Trzaskowski chce na przykład darmowych żłobków dla wszystkich warszawiaków. W Warszawie to się da zrobić. W skali kraju byłoby to trudne. Wzorem Warszawy i Łodzi wiele miast zapowiada darmową komunikację dla uczniów. Miasta na to stać. Rządowi będzie trudno sfinansować tego rodzaju prezent obejmujący choćby tylko koleje. Rządzone przez opozycję miasta mogą też wspierać emerytów, oświatę i służbę zdrowia w skali, na która budżetu państwa nie stać. Wyścigu na prezenty rząd więc raczej nie wygra i tym sposobem nowych głosów raczej nie zdobędzie. A innego sposobu na kupowanie sobie popularności PiS dotychczas nie miał.
Wiele zatem wskazuje, że Jarosław Kaczyński skupi się raczej na demonstrowaniu tego, co rząd już osiągnął i zniechęcaniu wyborców do jego przeciwników. Taki zamiar ujawnił już chwilę po ogłoszeniu sondaży. Tu jednak poważną barierą są media. Te, które kontroluje rząd, z TVP na czele, szybko tracą odbiorców oraz wiarygodność. Nieprzekonanych do PiS nie przekonają swoją toporną propagandą, a innego dziennikarstwa ich kierownictwo i personel nie zna. Media niezależne od rządu raczej czekają na odejście tej władzy, która zrobiła wszystko, by je do siebie zrazić. Dla PiS deficyt zdolności przekonywania, czyli persfazyjności, okazuje się po trzech latach sprawowania rządów barierą równie istotną, jak deficyt koalicyjności. Przez rok, jaki pozostał do wyborów parlamentarnych, raczej nie da się żadnego z tych problemów rozwiązać. Oba można tylko pogłębić nieprzemyślanym działaniem. Na przykład podejmując próby opanowania albo zamykania niezależnych mediów.
Rośnie pokusa sięgnięcia po środki radykalne
Bezradność wobec niepreswazyjności i niekoalicyjności zwiększa pokusę sięgnięcia po inne chwyty, by zachować władzę. Kombinowanie przy ordynacji wyborczej, represje i zastraszanie konkurencji, walka na prawdziwe i wymyślone haki, oraz mrożenie krytyki różnymi groźbami należy do naturalnego arsenału PiS. Ale z takimi metodami wiąże się ryzyko zmobilizowania oporu lub przynajmniej wyrażonego podczas głosowania sprzeciwu.
Im większe będzie prawdopodobieństwo wyborczej porażki za rok, tym pokusa sięgnięcia po środki na granicy prawa będzie większa. Ryzyko ich użycia przez władzę po wyborach samorządowych wzrośnie. Ale też wzrośnie ryzyko, że pojawi się opór część obozu władzy, zwłaszcza tych, którzy nie czują się zagrożeni represjami w przypadku zmiany rządu. A to mogło by zwiększyć prawdopodobieństwo dezintegracji sejmowej większości i zmiany władzy jeszcze przed wyborami parlamentarnymi. Tego Jarosław Kaczyński oczywiście nie chce.
Najbardziej racjonalne wyjście z sytuacji, które PiS może teraz wybrać, to zaokrąglanie politycznych kantów (np. języka), szukanie chwilowych kompromisów (np. z Unią przez odrzucenie w TK wniosku Ziobry i akceptację powrotu sędziów SN), obniżanie napięcia (np. przez zmiany w TVP, rezygnację z radykalnych pomysłów i z czystek w zdobytych województwach, odpuszczenie Hannie Zdanowskiej). Taki scenariusz wymagałby jednak od PiS nie tylko inteligencji, lecz też samokontroli, a nie jest pewne, że prezes ma dość mocy, żeby to wymusić.
KO też będzie trudno zdobyć się na racjonalną reakcję. Dobry wynik wyborów samorządowych zmniejsza kapitał pokory koniecznej, by realnie rozszerzyć koalicję, a zwłaszcza by do wyborów parlamentarnych stanęła zdolna pewnie pokonać PiS szeroka koalicja z PSL, SLD i partiami jednoprocentowymi. A jeśli jej nie będzie, lista PiS może znów zebrać najwięcej głosów i dzięki ordynacji utrzymać się u władzy - jeśli nie samodzielnie, to z pomocą Kukiza, który w samorządach przepadł, ale do sejmu prawdopodobnie wejdzie. Mając dobry wynik w kieszeni Grzegorz Schetyna czuje się też raczej zbyt pewnie, by pozwolić na stworzenie mitycznej listy Tuska, która mogła by tchnąć w anty-PiS nową wiarę i dać premię za jedność w postaci mobilizacji dodatkowych głosów. Skoro granie na siebie się Grzegorzowi Schetynie i innym liderom KO opłaciło, nie będą widzieli powodu, by z coś istotnie zmieniać, a zwłaszcza by osabiać swoją osobistą pozycję.
Lewica stanęła pod ścianą
Przeciwnie jest na lewicy. Razem, Zieloni, ruchy miejskie, nawet SLD robią dobrą minę, ale ich porażka w wyborach samorządowych jest aż nadto widoczna. Zapowiada ona, że jeśli coś się zasadniczo na lewicy nie zmieni, to sięgająca na lewo KO totalnie - i może bezpowrotnie - połknie lewicowych wyborców. Wizja kolejnych sejmów bez lewicy powinna na jej polityków działać otrzeźwiająco. To urealnia pomysł Roberta Biedronia, by stworzyć szeroki progresywny obóz od Zandberga, Ikonowicza, Śpiewaka aż po Czarzastego. Miał by on szanse na dwucyfrowy wynik, współrządzenie z KO i budowanie bardziej sprawiedliwej, europejskiej Polski w procesie sprzątania po PiS.
Wynik wyborów samorządowych pokazuje, że wybór lewicy jest dziś w istocie zero-jedynkowy. Lewica może istnieć wspólnie albo umrzeć osobno. Nikt na lewicy nie jest w stanie przeżyć w pojedynkę. A mądra integracja może też z dużym pożytkiem objąć większość nowych ruchów protestu, z którymi KO woli rywalizować niż się integrować.
Najtrudniejszy wydaje się teraz wybór PSL. Zbliżenie z KO i wejście na wspólna listę może ludowców kosztować poparcie części bardziej konserwatywnych wyborców. Wybranie samodzielności oznacza zaś ryzyko utraty reprezentacji na szczeblu krajowym. Podobnie jak w przypadku lewicy pomyłka może kosztować ludowców życie. Ale w ich przypadku nie wiadomo, co okaże się tym śmiertelnym błędem, a co może przedłużyć egzystencję przynajmniej dopóki PiS się wsi nie znudzi.
Wybory samorządowe dotychczas nie były w Polsce poważnie traktowane. Teraz to się zasadniczo zmieniło. Bo stały się super sondażem, który nie tylko trochę zmienił układ władz lokalnych, ale też bardzo zmienił perspektywę działania wszystkich sił politycznych. W jakimś sensie wraz z ogłoszeniem wyników pierwszej tury zaczęła się nowa gra. Bo zasadniczo zmieniła się stawka. Bo z tych wyników widać, że teraz nie chodzi już o to, która partia lub która grupa polityków będzie się miała nieco lepiej lub gorzej, lecz o to, która przetrwa, a która skaże się na polityczny niebyt. Albo coś jeszcze gorszego.