ŚwiatIzrael walczy z napływem afrykańskich uchodźców. Strach czy rasizm?

Izrael walczy z napływem afrykańskich uchodźców. Strach czy rasizm?

Izrael zatrzymał napływ afrykańskich imigrantów, budując wzdłuż granicy z Egiptem 230-kilometrowy płot. Teraz robi wszystko, by pozbyć się ponad 55 tysięcy Afrykanów, którzy przeniknęli do kraju wcześniej. Nawet jeśli ma łamać przy tym prawo międzynarodowe i wysyłać ich na pewną śmierć.

Izrael walczy z napływem afrykańskich uchodźców. Strach czy rasizm?
Źródło zdjęć: © AFP | Jack Guez

03.02.2014 | aktual.: 07.08.2014 14:25

Malik zbiegł z Erytrei, by uniknąć przymusowej służby w wojsku, która może być przedłużana w nieskończoność. Syaj opuścił Darfur po tym, jak cudem przeżył atak okrutnych bojówek Dżandżawidów na jego wioskę. Ghyi spędził kilkanaście miesięcy w sudańskim więzieniu za to, że jego brat dołączył do opozycji.

Każdy z nich liczył, że w Izraelu zostanie uznany za uchodźcę i znajdzie schronienie, a może nawet otrzyma azyl. Kiedy jednak już tam dotarli, po długiej i niebezpiecznej podróż przez Egipt, potraktowano ich jak przestępców.

Aresztowani za nielegalne przekroczenie granicy, trafili na co najmniej półtora roku do więzienia. W grudniu rząd Benjamina Netanjahu przeniósł ich - oraz około 500 osób, w tym kobiety i dzieci z podobnymi historiami - do nowo wybudowanego ośrodka Holot. Według władz, jest to "otwarte centrum zatrzymań", co oznacza, że w ciągu dnia osadzeni mogą przebywać poza jego murami. Muszą jedynie trzy raz dziennie stawić się na apelu.

Problem w tym, że Holot leży w sercu pustyni Nagev. Od najbliższego miasta, Beer Szewy, dzieli go ponad 50 kilometrów. Bilet w jedną stronę kosztuje równowartość pięciu dolarów, a autobusy nie mają ustalonego rozkładu jazdy. Czasem się pojawiają, czasem nie.

Obecną pojemność ośrodka szacuje się na ponad trzy tysiące osób. Docelowo ma sięgnąć 11 tysięcy.

Wyjść i nie wrócić

W 2012 roku izraelski Kneset przyjął poprawkę do tzw. Prawa Przeciwko Infiltracji, która dopuszczała więzienie nielegalnych imigrantów przez trzy lata bez procesu. We wrześniu 2013 roku Sąd Najwyższy uznał te zmiany za zbyt radykalne. Po trzech miesiącach manewrowania, posłowie prawicowej koalicji przyklepali nową ustawę. Ta zezwala na umieszczanie imigrantów w więzieniu na rok, a potem przetrzymywanie ich w "otwartych ośrodkach" przez czas nieokreślony - czyli tak długo, aż wyrażą zgodę na "dobrowolną deportację" do państwa trzeciego (o ile takie się znajdzie) lub ojczyzny, z której uciekli. W ostatnich tygodniach zdecydowało się na to czternastu Erytrejczyków. - Wolę umrzeć w Erytrei niż utknąć na zawsze w izraelskim więzieniu - powiedział jeden z nich aktywistom Amnesty International.

Dramatyzm tych słów wcale nie musi być przesadzony. Według ONZ i obrońców praw człowieka, reżim Isajasa Afewerkiego nie okazuje litości tym, którzy próbowali zbiec z kraju nazywanego "afrykańską Koreą Północną".

W połowie grudnia ponad 150 Sudańczyków osadzonych w Holocie nie stawiło się na wieczornym apelu. Przeczekawszy chłodną noc na dworcu autobusowym w Beer Szewie, ruszyli w kierunku Jerozolimy, gdzie rozpoczęli manifestację pod budynkiem Knesetu. Wkrótce na miejscu pojawiła się policja. Wszyscy buntownicy trafili do sąsiadującego z Holotem zamkniętego więzienia Saharonim.

Protest zdesperowanych Sudańczyków odbił się szerokim echem w Izraelu. Przez cały styczeń w Jerozolimie, Tel Awiwie i innych miastach organizowano pokojowe demonstracje i strajki robotnicze, podczas których afrykańscy imigranci - niekiedy w liczbie nawet 25 tysięcy - domagali się lepszego traktowania. Chociaż premier Netanjahu powtarza, że "pozostanie niewzruszony", izraelski rząd znalazł się pod ostrzałem krytyki - tak z zagranicy, jak i ze strony wielu Żydów. Okazuje się bowiem, że państwo, które zostało stworzone dla i przez uchodźców, regularnie łamie międzynarodowe zasady dotyczące innych wygnańców.

Nie ma domu dla uchodźcy

Podpisana w 1951 roku Konwencja Genewska definiuje uchodźcę jako "osobę, która przebywa poza krajem swego pochodzenia i posiada uzasadnioną obawę przed prześladowaniem w tym kraju ze względu na rasę, religię, narodowość, poglądy polityczne lub przynależność do określonej grupy społecznej". Jednym z pierwszych sygnatariuszy - i głównych twórców - tego dokumentu było państwo żydowskie.

Ale przez wiele dekad Izrael stykał się tylko z dwoma rodzajami uchodźców. Pierwszym byli Żydzi uciekający z wrogich im państw arabskich. Ich przyjmowano z otwartymi rękoma, a na mocy spisanego w 1950 roku Prawa Powrotu od razu otrzymywali izraelskie obywatelstwo. Drugą grupą byli Palestyńczycy próbujący odzyskać ziemie utracone podczas wojny z 1948 roku (nazywanej przez Arabów al-Nakba - "katastrofą"). Dla nich przygotowano Prawo Przeciwko Infiltracji, które pozwalało utrzymywać niechcianych przybyszów poza granicami. System spełniał swoje zadanie, więc Izrael przez lata nie czuł nawet potrzeby, by stworzyć osobne prawo imigracyjne. Do czasu.

Pod koniec 2005 roku egipska policja zabrała się za rozpędzanie obozu, który przed kairskim biurem jednej z agend ONZ postawili sudańscy uchodźcy. Operacja zamieniła się w masakrę - opancerzeni funkcjonariusze zabili co najmniej 26 osób, w tym siedmioro dzieci. Władze wysłały jasny sygnał: Egipt nie jest krajem dla azylantów. Wędrówka uciekinierów rozpoczęła się na nowo.

Wielu z nich zaprowadziła do Izraela. Ponad 90 proc. imigrantów przekraczających izraelsko-egipską granicę pochodziło z dwóch najbardziej opresyjnych państw Afryki Wschodniej - Sudanu (zwłaszcza pogrążonego w wojnie Darfuru) i Erytrei. W świetle międzynarodowych konwencji, powinni otrzymać oni status uchodźców i prawną protekcję - przynajmniej do czasu, aż specjalna komisja nie zweryfikuje ich wniosków o azyl. Na to jednak w Izraelu nie mieli szans. Nie mogąc odesłać przybyszów od razu do domu, Jerozolima przyznawała im jedynie grupowe, tymczasowe pozwolenie na pobyt. W rezultacie imigranci wpadali w prawną próżnię - wolno im było zostać, ale nie mogli liczyć na żadną ochronę.

"Rak na skórze"

Napływ tysięcy czarnoskórych Afrykanów momentalnie rozbudził antyimigranckie i rasistowskie nastroje. Prawicowi politycy szybko zaczęli obwiniać ich za to, co wcześniej przez lata zarzucali Palestyńczykom: zabieranie pracy Żydom, przestępczość, a nawet "przykry zapach". Nacjonalistyczni posłowie organizowali pikiety przeciwko obcym, podczas których ważni urzędnicy (m.in. członkini współrządzącej partii Likud i była rzecznika Izraelskich Sił Zbrojnych Miri Regev oraz wiceminister obrony Danny Danon) otwarcie nazywali Sudańczyków - jak powszechnie określa się w Izraelu wszystkich Afrykanów - "rakiem na skórze Izraela".

W języku premiera Netanjahu i innych włodarzy imigranci stali się "infiltratorami". Dokładnie tak samo nazywano po pierwszej izraelsko-arabskiej wojnie palestyńskich fedainów.

Gdy w 2012 roku dwójka Erytrejczyków została oskarżona o zgwałcenie Izraelki, ówczesny wicepremier i minister spraw wewnętrznych Eli Yishai grzmiał, że "Afrykanie stwarzają tak samo wielkie zagrożenie, jak Iran". - Mam pretensje do ministerstw spraw zagranicznych i sprawiedliwości o to, że nie pozwalają mi wszystkich po prostu deportować. Na szczęście, nie potrzebuję niczyjej autoryzacji, żeby ich wsadzać do więzienia - mówił w jednym wywiadów. - Poprosiłem już o pieniądze na budowę aresztów. Jeśli nie mogę deportować infiltratorów, będę ich zamykać, aż ich życie stanie się marne - dodał.

Na efekty takiej retoryki ze strony polityków nie trzeba było długo czekać. Po każdej antyimigranckiej manifestacji media donosiły o atakach na tle rasowym. Do szczególnych napięć dochodziło na ubogim południu Tel Awiwu, gdzie podpalano m.in. prowadzone przed Afrykanów przedszkola i ich mieszkania.

Odstraszanie

Aby dodatkowo zniechęcić afrykańskich uchodźców, rząd stopniowo zaostrzał prawo. Podniesiono kary dla przedsiębiorców, którzy zatrudniają "infiltratorów", zabroniono azylantom wysyłać pieniądze za granicę, a następnie utrudniono przedłużanie pozwolenia na pobyt. Równolegle z wprowadzaniem zmian w kodeksie, rząd budował wzdłuż izraelsko-egipskiej granicy potężny monitorowany płot o wysokości czterech metrów. Całość kosztowała 377 mln dolarów, ale premier Netanjahu był dumny z inwestycji: w 2013 roku do Izraela dostało się zaledwie 36 imigrantów z Afryki. Rok wcześniej liczba ta wynosiła ponad 10 tysięcy.

Ostatnie poprawki do Prawa Przeciwko Infiltracji i otwarcie Holotu były więc jedynie kolejnym etapem konsekwentnego planu oczyszczania kraju z obcych. "Nowe zasady nie są zgodne z duchem Konwencji Genewskiej", protestował w oficjalnym komunikacie izraelski oddział Urzędu Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców (UNHCR), ponownie zaskarżając ustawę w Wysokim Sądzie (w połowie stycznia wniosek odrzucono).

Chociaż oficjalnym źródłem rządowej niechęci wobec Afrykanów ma być to, że większość z nich rzekomo wcale nie ucieka przed prześladowaniami czy wojną, lecz próbuje wykorzystać Izrael ekonomicznie, prawda może leżeć głębiej. Izrael ma zaledwie osiem milionów mieszkańców. Mimo że przyrost naturalny wśród Żydów w ciągu ostatnich dwóch dekad znacznie wzrósł, nadal jest niższy niż w przypadku Arabów, którzy stanowią ponad 20 proc. społeczeństwa. Zachowanie "żydowskiego charakteru Izraela" jest tymczasem absolutnym priorytetem dla każdego rządu w Jerozolimie, niezależnie od orientacji politycznej. Napływ innych grup jest - i będzie - postrzegany więc jako demograficzne zagrożenie. A to nie wróży dobrze tym, którzy liczyli, że na Ziemi Świętej znajdą spokojną przystań.

Michał Staniul dla Wirtualnej Polski
Tytuł pochodzi od redakcji.

Czytaj również blog autora: **Blizny ŚwiataBlizny Świata**

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)