Izrael szykuje atak na Liban. "Obu stronom ta wojna się nie opłaca"
Konflikt między Izraelem a Hezbollahem nabiera na sile. Pojawia się coraz więcej głosów, że rząd w Jerozolimie może zdecydować się na wojnę z Libanem. Eksperci, z którymi rozmawiała Wirtualna Polska, uważają, że sytuacja może wymknąć się spod kontroli. - Ale obu stronom wojna się nie opłaca - mówią o obecnej sytuacji.
29.07.2024 | aktual.: 29.07.2024 19:03
Przypomnijmy, w sobotę po uderzeniu rakiety w boisko piłkarskie na okupowanych przez Izrael Wzgórzach Golan zginęło 12 osób, w tym dzieci, a kilkadziesiąt zostało rannych. Izrael oskarżył o atak libański Hezbollah, który jednak temu zaprzecza. - Izrael nie pozostawi tego morderczego ataku bez odpowiedzi. Hezbollah zapłaci za niego wysoką cenę, jakiej nigdy wcześniej nie zapłacił - zapowiedział premier Benjamin Netanjahu.
Pierwsza odpowiedź Jerozolimy już była. W niedzielę Izrael zaatakował cele Hezbollahu w Libanie. Teraz rząd Netanjahu zbierze się, by zdecydować, czy przeprowadzić inwazję na północnego sąsiada.
- Nie mam cienia wątpliwości, że Izrael zaatakuje. Konflikt z Hezbollahem toczy się od wielu lat według niepisanych reguł gry. I według tych reguł Izrael musi odpowiedzieć bardzo, bardzo poważnie - mówi Wirtualnej Polsce Jarosław Kociszewski, ekspert ds. Bliskiego Wschodu, redaktor naczelny portalu Magazynu Nowa Europa Wschodnia, magazyn.new.org.pl.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Jego zdaniem, jeśli szykuje się do ataku, to pojawia się cała masa pytań, w jaki sposób chce go przeprowadzić.
"Będzie zaognianie konfliktu"
- Czy Izrael odpowie tylko atakami powietrznymi, czy też lądowymi? Jeżeli tylko z powietrza, to co zostanie zaatakowane? Czy tylko południe Libanu, czy dalej w głąb - czyli całą dolinę Bekaa, czy też może stolicę Bejrut i centra innych miast? A może będą to starannie wybrane cele Hezbollahu w Libanie albo cele proirańskich milicji w Syrii? To cała masa pytań pozostających na razie bez odpowiedzi. Od nich zależy reakcja Hezbollahu. Na każdym etapie może to pójść w jedną bądź drugą stronę. Jeśli jednak Izrael zdecyduje się na atak lądowy, jest to zaproszenie do wojny - ocenia Jarosław Kociszewski.
W jego ocenie, do pełnoskalowej wojny jest jeszcze jednak daleko. - Na każdym etapie jest możliwość deeskalacji. Stąd też działania pośredników amerykańskich i europejskich, m.in. po to, by Izrael nie zaatakował centrów dużych miast. To byłoby złamanie "reguł gry" - komentuje rozmówca WP.
Z kolei prof. Daniel Boćkowski, kierownik Pracowni Bezpieczeństwa Międzynarodowego na Uniwersytecie w Białymstoku uważa, że Izrael i Hezbollah zdają sobie sprawę, że pełnoskalowa wojna nikomu nie służy.
- Oczywiście będzie zaognianie konfliktu, ale na zasadzie, żeby o tym ciągle mówiono. Wszyscy chcą "grać" na granicy bezpieczeństwa i potencjalnego konfliktu zbrojnego. Podsycać wojenne nastroje - mówi WP prof. Daniel Boćkowski.
Jego zdaniem sytuacja jednak może się wymknąć spod kontroli.
"Podłożenie ognia pod stos chrustu"
- To specyfika Bliskiego Wschodu. Konflikty w tamtym rejonie wybuchają jak podłożenie ognia pod stos chrustu. Ogień jest gwałtowny, szybki i krótki. W tym przypadku Izrael wie, że starcia z Libanem, a de facto z Hezbollahem, nie będzie mu łatwo wygrać. To nie jest palestyński Hamas. To zupełnie inna struktura, inne siły, inne doświadczenie, inna - większa ilość sprzętu. To byłby bardzo krwawy konflikt - ocenia Boćkowski.
Według naukowca z wojny najbardziej byłby zadowolony Iran, odwieczny wróg Izraela. - Tradycyjnie Teheran jest za osłabianiem Jerozolimy na wszystkie sposoby. Dla Izraela i Hezbollahu wojna nic dobrego, by nie przyniosła. I tak Izrael musi radzić sobie z tym kierunkiem frontu. Cały czas przecież trwa ostrzał z południowego Libanu. W efekcie Izrael stracił już sporo obiektów infrastruktury krytycznej i wywiadowczej, samolotów i amunicji precyzyjnej. A przecież prowadzi równolegle operację w Strefie Gazy - mówi WP prof. Daniel Boćkowski.
W podobnym tonie wypowiada się Jarosław Kociszewski.
- Izrael ma obecnie kilka pootwieranych frontów walk. Zachodni brzeg Jordanu, walka lotniczo-morska z ruchem Huti w Jemenie, kampania w Syrii, batalia z Iranem toczona na różnych poziomach i operacja w Strefie Gazy. Jerozolima jest więc po uszy w różnych konfliktach, które są poniżej progu wojny. Gdyby Izrael zdecydował się na wojnę z Libanem, potrzebowałby bardzo silnej pomocy amerykańskiej. USA musiałyby dostarczyć sprzęt i amunicję i zrobić wszystko, by nie doszło do dalszego rozlania się konfliktu - mówi nam Jarosław Kociszewski, ekspert ds. Bliskiego Wschodu.
Oliwy do ognia dolał w niedzielę prezydent Turcji Recep Tayyip Erdogan, który zagroził inwazją na Izrael, aby zakończyć wojnę, którą ten kraj prowadzi przeciwko Palestyńczykom w Strefie Gazy. - Turcja musi być bardzo silna, aby Izrael nie mógł robić tych rzeczy Palestyńczykom. (...) Tak jak wkroczyliśmy do Górskiego Karabachu, tak jak wkroczyliśmy do Libii, możemy zrobić im to samo. Nie ma rzeczy, której nie możemy zrobić. Musimy być tylko silni - mówił Erdogan.
"Mamy teraz taniec kogutów"
Zdaniem rozmówców Wirtualnej Polski, turecki prezydent grozi Izraelowi, by pokazać się swoją siłę przywódcy na Bliskim Wschodzie.
- Erdogan ciągle atakuje Izrael. Chce być postrzegany jako obrońca Bliskiego Wschodu, obrońca społeczności muzułmańskiej. Wydaje mu się, że jest naturalnym przedłużeniem spuścizny tureckiego sułtanatu i dawnych czasów. Tyle że Turcja, która w tamtych czasach kontrolowała Bliski Wschód, uznaje ten okres za najgorszy w swojej historii. Opowieści Erdogana mają się nijak do rzeczywistości. Pręży muskuły, gra na siebie w wewnętrznej polityce. Tam narracja słowna jest ważniejsza, niż przełożenie słów na rzeczywistość. Bliski Wschód lubi wyrazistość i mocną, słowną retorykę. A Erdogan im to zapewnia - mówi WP prof. Daniel Boćkowski.
Według Jarosława Kociszewskiego wypowiedzi Erdogana to głównie uprawianie polityki na użytek wewnętrznej sytuacji w kraju.
- Może to być też takie działanie, które ma ostudzić zapał izraelskich polityków. Mamy teraz "taniec kogutów". Wszyscy stroszą piórka, bo coś się musi wydarzyć. Ale im bardziej stroszą piórka, tym większa szansa, że na stroszeniu pozostanie - uważa Jarosław Kociszewski.
Sylwester Ruszkiewicz, dziennikarz Wirtualnej Polski