"Irlandczycy uciekają, Polacy wykupują ich domy"
Kiedyś Irlandię obrastał las dźwigów budowlanych, dzisiaj las tabliczek z napisem "do sprzedania" - pisze z Dublina dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński. Irlandczycy uciekają do Australii, zaś Polacy wykupują ich domy, które staniały o połowę. I które niejednokrotnie sami zbudowali. Jednocześnie Irlandczycy wzięli się za wykonywanie prac, które dotąd były zarezerwowane tylko dla obcokrajowców.
22.11.2010 | aktual.: 22.11.2010 16:47
Dzień dobry państwu albo dobry wieczór. Na początku chciałbym zeznać, że owszem, to prawda co mówią o Irlandii, balanga się skończyła, ale powiadam wam, nie taki diabeł straszny, jak mu zagrają. Czy jak to tam leciało. Z doniesień prasowych wynika, że my tu umieramy stojąc oraz leżymy kwicząc, tymczasem życie płynie zupełnie normalnie. Nie wyłączono prądu, nie zabrakło benzyny ani nic z tych rzeczy, zaś U.S. Marines nie przyjechali tu ratować swoich ziomali i ewakuować ambasady.
Z mojej perspektywy więcej słychać o tym kryzysie, niż go czuć, jednakowoż jest kilka symptomów, które przypominają o nim na żywo, bez korzystania z prasy. Jednym z nich jest kolorowa tabliczka "na sprzedaż", którą widać na każdej ulicy. Są takie rejony Dublina, gdzie mniej więcej co drugi dom jest przyozdobiony w ten sposób, ale mistrzostwo świata osiągnęła dzielnica o nazwie Tallaght: jeśli wierzyć ogłoszeniom, całe Tallaght jest do sprzedania. Oprócz domów występują też w Irlandii puściusieńkie apartamentowce i kompleksy biurowe - na nich tabliczka jest wielką płachtą, co świetnie rekompensuje brak neonu.
Chore ceny nieruchomości spadły w Irlandii o połowę i zaczynają przypominać europejską normę, toteż Polacy, którzy paradoksalnie wciąż rezydują tutaj w dużych ilościach, zaczęli te nieruchomości kupować. Pieniądze, które uciułali od czasu inwazji na wyspy w dwa tysiące czwartym nagle zrobiły się coś warte, a ich pensje na tyle duże, aby przekonać bankierów do udzielenia bezbolesnego kredytu. I tak oto coraz więcej Polaków zostaje posiadaczami.
Dla odmiany coraz więcej Irlandczyków ucieka z Irlandii, ponieważ potracili pracę; to właśnie oni wyprzedają swoje na wpół spłacone hacjendy. Najmodniejszym kierunkiem ich ewakuacji jest Australia, gdzie mogą przekonać się na własne oczy, jak wygląda słońce oraz dowiedzieć się, że w innych częściach świata słońce świeci dłużej niż przez godzinę dziennie.
Praca już nie dla Polaka
Innym objawem recesji jest duża liczba bezrobotnych budowlańców, którzy znajdują sobie zajęcie w innych ciekawych zawodach, takich jak rozwożenie pizzy albo kserowanie papierów. Irlandczycy wzięli się za wykonywanie prac, które dotąd były zarezerwowane tylko dla Chińczyków, Polaków i innych egzotycznych gości, i to jest kolejny znak czasu. Coraz częściej widzi się tubylca za kasą w sklepie albo na stacji benzynowej, co niewątpliwie pozwoliło wielu tubylcom powrócić na ziemię z christian diorowo – kanaryjskiej orbity. Tylko pucowanie kibelków wciąż jest niechcianym zajęciem i aktualnie przeszło w domenę towarzyszy z Rumunii i Bułgarii oraz krajów tropikalnych.
Niestety kryzys ma również i taki skutek uboczny, że coraz trudniej załapać się do pracy Polakom. A także Chińczykom, oczywiście. Dotyczy to zresztą jakichkolwiek prac – po prostu nie ma ich za wiele, a do każdej ustawia się kolejka. Niewiele firm w ogóle prowadzi jakąkolwiek rekrutację, co stwarza niejakie pozory, że kraina bajobongo faktycznie cienko przędzie. Naród nieprzywykły do takiej niewygody, to i dramatyzuje. Przez ostatnie dziesięć lat było w tym kraju tak absurdalnie dobrze, że takie załamanie wydaje się być końcem świata.
Polak jednakowoż nie takie cyrki już przeżył, więc nasi radzą sobie doskonale. Wielu wypracowało zasiłki, siedzą więc na bezrobociu i oddają się kulturze i sztuce oraz degustacji trunków, ponieważ oprócz tygodniowej zapomogi w wysokości 196 euro, bo tyle wynosi maksymalna stawka, państwo irlandzkie oferuje dopłaty do czynszu, rachunków i dzieci. Przy dobrych wiatrach podobno można urządzić się lepiej niż na etacie, zwłaszcza jeśli da się dorobić na czarno, a to przecież stara polonijna tradycja. Rozmawiałem przeto z takimi, którzy niemal błogosławili kryzys, twierdząc, że na socjalu żyją znacznie powyżej normy światowej, co oczywiście bije na głowę ogólnie przyjęte normy z Mateńki Ojczyzny. Niestety, taka zabawa nie trwa wiecznie i po dziewięciu, góra dwunastu miesiącach się kończy. Są też więc i tacy w tej krainie, którym się nie udało, niestety. Wylądowali w noclegowni, dostają miskę od księży i to akurat w ogóle nie jest śmieszne.
Kolejnym symptomem kryzysu jest nadmierna obecność polityki w telewizji. Zaczęli pojawiać się w niej gadający krawaciarze o aparycji dorodnej betoniarki, których tak dobrze znamy znad Wisły, a którzy tutaj przez lata byli praktycznie nieobecni. Do tej pory polityka nie obchodziła nikogo w krainie bajobongo. Nikt nie wiedział, jaka partia rządzi i jak właściwie to robi, i po co. Nawet niesławne referendum w intencji unijnej konstytucji nie wykrzesało specjalnego zainteresowania z dzielnych konsumentów guinnessa. No bo kto potrzebuje bredzących krawaciarzy, kiedy masz wszystko i nikt nie musi ci niczego obiecywać? To by może rajcowało chyba tylko sfrustrowane narody ze Wschodniej Europy.
Paradoksalnie widzę kilka dobrych stron irlandzkiego kryzysu. Niemożność kontynuowania kariery sprawiła, że tak zwani "k...polacy" w dużej części odpłynęli stąd do Holandii, Norwegii oraz innych ciepłych krajów, przez co może miejscowi przestaną widzieć mnie przez ich k...polacki pryzmat. Wraz ze spadkiem cen irlandzkich nieruchomości również wynajem przestał być abstrakcyjnie wysokim wydatkiem. Potaniało wiele produktów i usług, a pensja wciąż ta sama. Całkiem niedrogie zrobiły się też samochody. Irlandczycy znormalnieli, co uważam za bardzo cenne, ponieważ do tej pory niektórym naprawdę odbijała woda sodowa. Dzisiaj sami się do tego przyznają.
W całej tej historii żal mi tylko naszych architektów, inżynierów i całej reszty zawodowych budowlańców, którzy naprawdę są najlepszymi fachowcami, jakich wydała ziemia, i których ta fala również miała nieszczęście pochłonąć. Ale wierzę, że i oni odbiją się wkrótce od dna. Przez jakiś czas budować się tu raczej już nie będzie, ale irlandzkie lepianki sypią się od spodu, a nasi rządzą w wykończeniówce.
Próbuję nie martwić się o Irlandię. Unia nie da nam zginąć, bo to by za wiele kosztowało pozostałe kraje strefy euro. Trochę to działa jak mieszkanie, wynajmowane przez paczkę kolegów, z których jeden przetracił całą wypłatę: jeśli go wykopią, będzie za drogo, a jeżeli zostanie, muszą składać się na jego utrzymanie dopóki nie znów nie zarobi. Przewodniczący Komisji Europejskiej, niejaki José Manuel Barroso oświadczył publicznie, że jego firma ma zaskórniaki, przygotowane na taką ewentualność. Podobno Irlandię stać tylko na pół roku utrzymania, ale miejscowi giganci ekonomii od miesiąca ogłaszają magiczny plan wykrojenia z budżetu dodatkowych sześciu miliardów. Zamierzają osiągnąć to przez cięcia w sferze publicznej. Wciąż nie wyjaśnili jednak co dokładnie obetną i komu. Podobno mają wprowadzić podatek od nieruchomości, przez co ceny spadną jeszcze bardziej, jeszcze więcej Iroli wyjedzie na antypody i jeszcze więcej domów będzie na sprzedaż. Niewykluczone, że już niedługo naprawdę zrobią się wolne całe
dzielnice. Najlepszym tego przykładem jest rzeczone Tallaght, gdzie podaż bije popyt jednym chuchnięciem, więc zupełnie dobre domy są jeszcze tańsze niż gdziekolwiek indziej. Cała nadzieja w naszych, którzy zaczęli zasiedlać ten rejon. Pewnego dnia, gdy ostatni rdzenny mieszkaniec Tallaght ucieknie do Australii, wykupimy całą dzielnicę i ogłosimy niepodległość. Tylko nazwę trza będzie zmienić. Z taką nazwą to my nie zajedziemy daleko.
Oczywiście zawsze istnieje możliwość, że się mylę, Irlandia się rozsypie, Bill Gates kupi ją na części i będziemy musieli się katapultować. Cóż. Errare humanum est. Pojedziemy na Tonga albo do Zimbabwe, albo w kosmos. Bo tylko tam jeszcze nie szukaliśmy szczęścia. Ale to już jest, jak mówią, temat na zupełnie inny telefon.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński